10 października 2023

Być sobą, jak to łatwo powiedzieć

Przeczytałem gdzieś (jak to gdzie? W sieci, wiadomo) taką myśl:
Problem polega na tym, że każdy chce być kimś innym. Nikt nie chce być sobą.
Patrząc na to wszystko co dzieje się wokół trudno nie przyznać racji autorowi. Temat musi być nośmy ponieważ podchwycili go reżyserzy filmowi i tak powstały między innymi dwa filmowe poradniki:
Pierwszy to - Być jak John Malkovich. Być jak Malkovich to wyzwanie ponieważ ten genialny aktor jest jednocześnie nieźle pokręcony. W żadnym innym razie nie grałby tak sugestywnie skomplikowanych postaci.
Jest też pozycja dla tych którzy uważają, że Polska jest najważniejsza - Być jak Kazimierz Deyna.
Teraz w ramach przywracania Polski w Polsce ruszył program szkolny - Być jak Ignacy Łukasiewicz.
Zresztą każdy sobie może wyszukać odpowiadające mu "być jak". Wyszukiwarka Google jest tu do dyspozycji.
A ja?
Ja Jak co dzień rano, bułkę maślaną
Popijam kawą, nad gazety plamą
Nikt mi nie powie, wiem co mam robić
Szklanką o ścianę rzucam, chcę wychodzić
Nie, nie, szklanką nie rzucam. Po pierwsze pijam w kubku, a po drugie jak się samemu sprząta to się swoja robotę szanuje
Dlaczego zadaję sobie pytanie jak być sobą ?
Z pewnego dystansu oglądam tę całą awanturę przedwyborczą. Tych polityków recytujących bez zająknięcia przekazy dnia. Tych polityków którzy deklarują zmiany choć w czasie swojego pobytu na politycznej scenie przeszli już z poglądami od tak zwanego Sasa do Lasa.
Zastanawiam się czy faceci(politycy) goląc się rano przed lustrem nie nucą cichutko:
Chciałbym być sobą, chciałbym być sobą.
A czy takiego mnie, zaakceptowaliby wyborcy? Z moimi śmiałymi poglądami? I czy z tych poglądów w ogóle byłaby kasa?
Niech mi tu nikt nie opowiada, że do polityki idzie się służyć.
Kiedyś gdy byłem jeszcze młody i moje "być" przeważało nad "mieć", nie hamowałem języka. Dostawało się wszystkim po równo. Mój ówczesny dyrektor mówił mi czasami, szczególnie wtedy gdy obcinał mi miesięczną premię:
- Pamiętaj Antoni. Z dużą dupę się wszędzie zmieścisz, a z duża gębą już niekoniecznie.
Spotkałem się z nim po 27 latach od odejścia z tamtej firmy. On staruszek ja dojrzały facet. Dojrzały bo stać mnie było na stwierdzenie:
- Pan mnie chyba lubił Panie Dyrektorze, że z powodu mojego gadania nie wypier..lił mnie Pan na zbity pysk z tej roboty. Doceniłem to po latach.
Widziałem, że tymi słowami sprawiłem mu prawdziwą przyjemność.
W tak zwanym międzyczasie 
nauczyłem się myśleć i domyślać o co chodzi przełożonym.
Postawiłem sobie jednak gruba czerwoną linię której nie przekroczę przy spełnianiu ich życzeń. Dzięki Bogu udało się i codziennie bez wstrętu patrzę na siebie w lustrze w trakcie golenia.
Nie znaczy to jednak, że nie potrafię rzucić wszystkiego z dnia na dzień.
Kiedy miałem 62 lata i mój pracodawca powiedział mi, że czyni wszystko abym u niego dotrwał do emerytury, sam się zwolniłem. Stwierdziłem, że oczekuję wyzwań, a nie trwania w oczekiwaniu na starość.
Opłaciło się.
Nie nadaję się na polityka. Przynajmniej po tym gdy posłuchałem Kaczmarskiego.
Jacek Kaczmarski w utworze Rejtan śpiewa, że "Polityk przecież w ogóle nie zna słowa "zdrada", A politycznych obyczajów trzeba strzec. "
A może by przypomnieć sobie ten utwór? Ot tak by przemyśleć. Może nawet patrząc w lustro w trakcie golenia
Uwaga.
To, że nie nadaję się na polityka, nie znaczy, że nie mam swoich preferencji.
15 października z pewnością uczynię im zadość. 



27 września 2023

Regały na annały

Amerykańscy emeryci spędzają swoją zasłużoną emeryturę w ekskluzywnych ośrodkach, ćwicząc układ taneczny do Marengo, albo pilates. Taki obraz emeryta jawi mi się po obejrzeniu paru komedii Made in USA. Mam świadomość, że taka wypasiona emerytura dotyczy pewnie mniej niż 10 % populacji i z reguły wiąże się z czymś mało już komediowym czyli wyobcowaniem rodzinnym, a zapracowanie dzieci zastępuje się koleżanką z sąsiedniego pokoju, lub bungalowu w zależności od wysokości emerytalnego ubezpieczenia.
Gonił człowiek za groszem całe życie, zaniedbując rodzinę, nie ma więc co się dziwić, że dzieci robią to samo.
W naszym chrześcijańskim kraju rodzina jest na pierwszym miejscu, a emeryt świetnie nadaje się do odprowadzania wnuków do żłobka, przedszkola lub szkoły. Wsparcia domowego budżetu dorosłej dziatwy czy do innych nie mniej szczytnych zadań. Domy ( własne) emerytów są też świetnym miejscem do przetrzymywania psa w czasie wypasionego urlopu pracujących dzieci. Rodzice posiadający umiejętności manualne zawsze znajdą możliwość samorealizacji w mieszkaniach lub biurach robiących karierę dzieci.
Czy ta rodzina i życie rodzinne warte jest tych poświęceń?
Pewnie powinienem zapytać o to moich rodziców, ale oni od kilku lat są już zdecydowanie i nieodwracalnie nierozmowni, a ja jestem dopiero na początku swojej emeryckiej drogi. Początkujący dziadek i teść z jako takim już doświadczeniem.
Właśnie gościmy rudego szczekacza już prawie dwa tygodnie, a będziemy go musieli tolerować jeszcze trochę. Dzieci podsyłają nam urokliwe fotki z udanego jak widać urlopu, ja w zamian informację o wykonaniu zleconych prac.
Tak więc domostwo skontrolowane, rośliny podlane, a robot do koszenia pozytywnie uratowany z pułapki, rowu, krawężnika, lub innej przeszkody. Na koniec starannie odstawiony do stacji dokującej.
No i te regały. Przed wyjazdem Syn zadysponował zakup i montaż pięciu regałów magazynowych do archiwum, na dokumenty w przeznaczonym do tego pomieszczeniu.
Zakup z reklamowanym szeroko markecie budowlanym, a wszystko bardzo nowocześnie. Zakup on line, takaż zapłata i odbiór już za dwie godziny.
Okazało się, że odbierałem w tak zwanym szybkomacie, zbudowanym na kształt gęsto rozsianych po kraju paczkomatów choćby InPostu.
Nie wiem czy było szybciej ponieważ robiłem to uważnie, ponieważ był to pierwszy raz.
Zraz też rzuciłem się montażu regałów. Nieprzyjemną niespodzianką okazał się fakt, że brakuje jednej poziomej poprzeczki pod półkę i to już w pierwszej paczce.
Poprzeczkę pożyczyłem z kolejnej paczki licząc, że być może w którejś z nich jest superata.
Zacząłem więc mozolnie wtykać blaszki w otwory co było dość skomplikowane gdyż użyta do produkcji blacha grubości poniżej jednego milimetra odkształacała się i blokowała montaż, a uderzenie czymś ciężkim z pewnością zgięło by profil.
Wystarczył nieostrożny ruch by łączenie rozkładało się czemu zaraz towarzyszyło przekleństwo rzucone w czeluść piwnicznego pomieszczenia. Kiedyś to miejsce będzie nosiło dumną nazwę archiwum.
Tak to przyginając, odginając i naciskając z wyczuciem, zmontowałem pięć regałów które miały dokładnie wypełnić jedną ścianę pomieszczenia, od końca do końca.

Brakującej poprzeczki nie znalazłem w żadnej innej paczce, a więc pozostała mi jedynie reklamacja.
Z fakturą zakupu udałem się do marketu i usiadłem przez Panem z Działu Reklamacji.
- Jaki numer katalogowy miała ta poprzeczka ? - spytał Pan siedzący nad komputerem - Numer jest mi potrzebny żeby sprowadzić Pan tę poprzeczkę.
- Wie Pan - odpowiedziałem spokojnie - Jeżeli mi Pan pokaże towar, choćby w swoim komputerze to Panu pokażę o co chodzi.
- Ten numer znajdzie Pan w instrukcji montażu - nie dawał za wygraną przyjmujący reklamację.
Proszę Pana - tu zrobiłem dłuższą, teatralną pauzę - Widziałem wiele reklam tego marketu i informacji o tym jak to dopieszczacie klientów, traktując ich niemal jak bohaterów, iż naiwnie myślałem, że załatwi mi Pan tę reklamację od ręki.
To znaczy?
To znaczy, że przyniesie Pan paczkę z tym regałem, delikatnie ją rozetniemy i Pan wyda mi brakującą poprzeczkę. Resztę zareklamują Państwo jako paczkę niekompletną, a ja wywiążę się z terminu montażu. Naiwny byłem, prawda?
Tu zrobiłem zatroskaną minę delikatnie zagubionego klienta, który całkowicie zdaje się na łaskę i niełaskę urzędników. W końcu Pan rozpatrujący taką reklamację był takim decyzyjnym urzędnikiem. Małą chwilę trwało milczenie, po czym Pan wstał i udał się na zaplecze. Po dłuższej chwili wrócił z paczką, którą delikatnie rozciął.
- Która to była poprzeczka ? - spytał.
Wyciągnąłem właściwą. Podpisałem dokument i byłem załatwiony.
Umiejętności negocjacyjne z pracy zawodowej bardzo mi się przydały.
Wszystko zaś załatwiono bez nerwów i niepotrzebnych emocji. Rzekłbym nawet, że wzorowo, gdyby nie początek który się słabo zaczął.


Uradowany wróciłem do domu, to znaczy do piwnicy. Niestety poprzeczka i mocowanie regałów do ściany musiało poczekać jeszcze kilka dni.
Przez ten czas miałem parę innych terminowych spraw. W piątek dokończyłem montaż poprzeczki. Następnie ustawiłem regały i wypoziomowałem je. Skręciłem ze sobą i zakotwiłem do ściany. Stały się wtedy wyczuwalnie bardziej wytrzymałe. Dalej jednak z powątpiewaniem patrzę na etykietę, która pokazuje na każdej półce możliwość położenia 175 kg. Wyjdzie w praniu.
Kiedy wróciłem do domu był już piątkowy wieczór czyli najwłaściwszy czas by otworzyć chilijskiego Merlota. Witaj weekendzie.
I teraz odpowiedź na pytanie czy warto ? Czy warto się poświęcać dla utrzymania rodziny, wtedy kiedy jej członkowie założyli już rodziny własne?
Być może na to pytanie odpowiedział niezapomniany Jan Kaczmarek w piosence Pero pero.

             Rodziny brak to takie szczęście Jak wolna rączka, ale w trybach



12 września 2023

Weekend? Zostało już po nim jedynie wspomnienie i kilka fotografii

Jak spędziliście weekend?
Na słodkim nic nierobieniu i odsypianiu tygodnia? Czy może Wasz weekend naszpikowany był wydarzeniami jak "Studencka" czekolada bakaliami ?. Nie od rzeczy przywołuję tu słowackie słodycze, ale o tym za chwilę.

Piątek spędziłem na montażu oświetlenia ogrodowego u młodszego syna. Przewód elektryczny był już zakopany, a w odpowiednich miejscach wystawały pętle przewodu. Trzeba było tylko go rozciąć zainstalować puszki i podłączyć lampek. Było tego jakieś sześć lamp jedna większa puszka i system włączania na pilota.
Okazuje się, że ten kabel do ziemi ma bardzo twarda izolację. Rozciąć to, ściągnąć plastik to był spory wysiłek fizyczny. Dodatkowo wnuczka która przebywa w domu w związku z infekcją ( ponoć notowano tam przypadki Bostonki), towarzyszyła mi w pracach wynosząc spod ręki narzędzia, rozsypując kostki łączące i takie tam drobiazgi.
Powiem Wam, że nawet niespecjalnie się denerwowałem, co pokazuje jej miejsce w moim sercu.
Tak więc praca na dobre zaczęła się wraz z południową drzemką małej. Praca przez parę godzin na kolanach lub kucając. Nogi dawno nie przeżyły takich obciążeń. Więc jak już skończyłem koło 15.00 to byłem naprawdę skonany. Ręce bolały od ściągania kabli nogi naciągnęły mięśnie i ścięgna od kucania. Całość tak mi dowalała, że spania praktycznie nie było. Ot kondycja seniora. Nie pomogło nawet popijane z umiarem czerwone wino.

W sobotę podziwiałem rzodkiewkę która pokazała pierwsze listki. Tak więc ładny początek wzrostu i zapowiadany spadek temperatury dobrze jej wróżą. Rzodkiewka nie lubi wysokiej temperatury, ponieważ wtedy idzie w liście a nie korzeń. Dlatego zaleca się sadzić ją w drugim rzucie dopiero po 15 sierpnia. Kiedy jednak patrzę na te 30 stopniowe upały myślę, że wiedza rolnicza jest nieco opóźniona do obecnej sytuacji klimatycznej.
Wyszła też fasola szparagowa, pytanie tylko czy zdąży dojrzeć, na stanowisku sałaty tez jakies delikatne ruchy. Zobaczymy
Po południu byliśmy na imieninach u sąsiadki. Gustując małopolskim zwyczajom przybyłem wraz z małżonką i wypiłem tam co już nie jest małopolską tradycją 1, słownie jedną whisky, obiecywaną mi za jakaś pomoc w ogrodzie już od kwietnia.
To ciekawe doświadczenie, jedna whisky w towarzystwie ludzi rozbawionych kilkoma. Miałem jednak swój powód tej odmowie.

W niedzielę, skoro świt razem z dwoma kolegami wybraliśmy się na wycieczkę motocyklową. Ambitny plan zakładał słowackie Tatry. Ruszyliśmy Zakopianką i już w Rdzawce gdzie znajduje się taki piękny drewniany kościółek przy samej drodze, zaczął się korek. Droga miejscami zwężona przez roboty drogowe, była totalnie zablokowana do Nowego Targu co widzieliśmy, bo tam skręcaliśmy na Białkę Tatrzańską. Informacje jednak były takie, że korek ciągnął się do Zakopanego. Wszystko dosłownie stało z wyjątkiem motocykli dla których z reguły nie ma pojęcia korka. Przepychaliśmy się między samochodami i zazdrosnymi spojrzeniami ich właścicieli. Niewiele jest okazji by właściciel wypasionego samochodu z zazdrością patrzył na mój 26 letni motocykl. No ale te setki tysięcy złotych stały bezradnie w korku, a ja jechałem.
Gdybym tak kiedyś wpadł na pomysł, by w niedzielę zabrać żonę do samochodu i wyjechać relaksacyjnie do Zakopanego to powinienem wziąć z garażu solidny młot i walnąć się nim w głowę.
Samochodów nie brakowało i dalej, szczególnie w drodze na Łysą Polanę. Po słowackiej stronie nastał spokój. A kawa za kilka euro ( dokładnie to prawie 5, bowiem uwielbiam podwójne espresso z kroplą mleka) z widokiem na Tatry po słowackiej strony była już pita w spokoju i z radością. Nie żeby nie było ludzi, ale ilość ich była rozsądna. Wracaliśmy potem tak malowniczymi i wąskim drogami, że osobista fantazja podpowiadała mi możliwe spotkanie z niedźwiedziem. Dzięki bogu to tylko niespełniona fantazja. Potem powrót do Polski przez przejście w Niedzicy, objazd jeziora, selfie na tamie z widokiem na zamek i powrót przez Gorce i dalej do domu.
Jeszcze tylko jakiś hot dog zjedzony na stacji benzynowej. Siedzieliśmy jak ci nomadzi na siedzeniach motocykla i w ten sposób czuliśmy się choć trochę jak ci ludzie drogi. Przejechaliśmy jakieś 350 km. Do domu wróciłem zmęczony w taki szlachetny sposób za to z mózgiem przewietrzonym z wszelkich codziennych wątpliwości. Tylko ręce bolały. Dłonie od naciskania klamek sprzęgła i hamulca, co po piątkowych doświadczeniach z kablem zakrawało na jakąś recydywę.
Warto było się zmęczyć, warto było obcować z przyrodą w nieznanych dotąd miejscach. Fantastycznie, że bez niebezpiecznych przeżyć i traumatycznych awarii. Co prawda kolega na samym starcie przed domem przewrócił motocykl, a drugi już w Myślenicach zauważył gwóźdź w oponie, ale kozak objechał bez problemu całą trasę co świadczy o wyższości opon bezdętkowych nad dętkowymi. Pomyślałem o tym patrząc na swoje szprychowe koła z dętkami w środku. Z tego powodu dopłacam do ubezpieczenia. Tak zwany assistance daje mi szansę na bezpłatne zwiezienie motocykla do domu z odległości do 400 km. Pomimo kosztów dodatkowych, obym nigdy nie musiał z niego korzystać.
Tak minęła mi niedziela po ośmiu godzinach spędzonych na siedzeniu motocykla.
A teraz nowy tydzień nowe wyzwania i póki co nawet myśl płocha nie gna w bezkresne pajęczyny dróg, bowiem cywilizowany człowiek ma jeszcze obowiązki wobec rodziny, a jeżeli uda się, że te obowiązki są również przyjemnością to oprócz określenia Easy Rider może sobie równiez dodać Lucky Man




05 września 2023

Wspomnienia są zawsze bez wad

Rok szkolny rozpoczął się, wakacje skończyły i chociaż nie mam już dzieci w wieku szkolnym w dalszym ciągu celebruję ten stan przejścia jednego w drugie.
Od lat mniej więcej w tym właśnie czasie organizowałem imprezę lub cykl imprez pod tytułem " Pożegnanie lata"
W czasie gdy mieliśmy jeszcze dzieci w wieku szkolnym i niepohamowaną fantazję rozwijaliśmy skrzydła szeroko. Bezpośrednio zaś po takiej imprezie nakładaliśmy sobie z małżonką kaganiec i przez 30 dni nie tykaliśmy nawet alkoholu w żadnej postaci, aby odtruć i odzwyczaić organizm. Nie żeby panowała u nas jakaś patologia, niebieska karta czy coś takiego. Byliśmy typową rodziną, ale mieszkając przed trzy miesiące w roku wśród gorczańskich górali, przyzwyczailiśmy się jakby do tego, że to piwko po obiedzie pęknie, a kieliszek wina wyschnie przy zachodzie słońca. Najbardziej jednak popularny w tym rejonie był " drynk" czyli coctail "Gorczańskiej" pędzonej nocą z Pepsi w proporcji 50/50. Oczywiście w szklance, ale bez tych burżuazyjnych kostek lodu czy choćby wstępnego schłodzenia. Myślicie, że się nie da do tego przyzwyczaić? Do ciepłego alkoholu o mocy 60%? Mylicie się.
Z tamtych to czasów pochodzą wspomnienia które wyłażą w czasie spotkań, bo z Gorcami utrzymujemy ciągły i sympatyczny kontakt.
Wspominają jak słowo wystarczyło, by zorganizować składkowe spotkanie które trwało do późnych godzin nocnych lub też wczesnych porannych, zależy jaką kto do tego przykłada miarę.
A to jak stękali niezadowoleni sąsiedzi że nie wyspania szli na niedzielną mszę. Niewyspani z powodu radosnego gwaru nocnego. Narzekali jednak tylko niezaproszeni, a obiekcje ich gasły jak papierosy w popielniczce już po pierwszym ich zaproszeniu.
I chyba nie było to jakieś wyjątkowe wydarzenie czy cykl wydarzeń w tamtych latach, o czym świadczy kulturowa zmiana w odmianie słowa gram.
Wyborcza w swoim tekście tak o tym informuje:
Gram - często czytamy w przepisach kulinarnych 100 gram mąki, 100 gram cukru, itd. Jednak słowo gram może występować w mianowniku tylko z liczebnikiem jeden (1 gram), w połączeniu z liczebnikiem sto, dwieście, trzysta, itd. mówimy już gramów (100 gramów cukru).
Czy powszechne 100 gram wyprze kiedyś poprawne 100 gramów? Nie wiem. Prof. Mirosław Bańko na stronach Poradni Językowej PWN pisze: „W języku potocznym, zwłaszcza gdy chodzi o pewną ilość alkoholu, dopełniacz gram jest normą. Niektóre słowniki już o tym informują".
W pewnym sensie więc to co się działo miało jakiś wpływ na kulturę i rodzimy język. Jak człowiek pomyśli, że miał w tym swój malutki udział.
To się jednak nie wróci. Jest czas siania, czas zbioru, a na końcu orzą ściernisko i jest pozamiatane.
Od 10 lat nie używam mocnych alkoholi bo mi po prostu nie służy. Pielęgnuję swoje słabości lub jak kto woli zachwyty na bazie wina, bawiąc się odmianami i szczepami.
Do czego zmierzam z tym wspominaniem niezdrowych chwil swojego życia?
Otóż przywołując do życia zwyczaj pożegnania lata, zaprosiłem do siebie kolegę z którym regularnie spotykaliśmy się na przemian u siebie bądź w moich ukochanych Gorcach. Na degustacjach, wariactwach i szalonej czasami zabawie.
Dla siebie przygotowałem jak zwykle czerwone wytrawne i raczej solidne - hiszpańską Roję.
Dla żony zaś leciutkie o owocowych nutach winko białe z rejonu Gaskonii
Żona kolegi jako kierująca otrzyma schłodzone piwo owocowe 0% a kolega zmrożoną wódeczkę.
Przezornie przygotowałem większą butelkę i takąż butelkę Coli, którą kupuje do domu wyłącznie z okazji odwiedzin tych właśnie znajomych, Nawet syn, kiedy zagląda do lodówki i widzi Colę, pyta - Piotrusie byli czy będą ?
Żona stanęła na wysokości zadania przygotowując paprykę faszerowaną beszamelem i pozostało nam jedynie czekać.
Jak w reklamie kiełbas długo dojrzewających stwierdziłem, że czekanie jest najtrudniejsze.
W końcu pojawili się o czym dużo wcześniej wiedziała już moja suka, kręcąc się przy furtce i radośnie machając chwostem.
Po miłym przywitaniu brutalna prawda wyszła na wierzch. Kolega nie pija wódki i to już od prawie roku. Wyciągnął z plecaka schłodzone piwko i towarzyszył moim podróżom winnym. Pociągał swoje piwo z wysokiej szklanki, pamiątki z jakiegoś irlandzkiego pubu.
Musze z zadowoleniem stwierdzić, że jest też otwarty na poznanie wina i lubi słuchać moich winnych opowieści. Gustami swoimi lokuje się po stronie raczej delikatnego białego wina, co niespecjalnie mnie martwi. Przecież te butelki na wino robią coraz to mniejsze chociaż ponoć mają nadal 0,75 l. Nie? Takie mniej więcej odnoszę wrażenie.
Pogadaliśmy o wnukach, poszpanowaliśmy zdjęciami w telefonie i posiedzieliśmy na tarasie. Potem sprzątnąłem puste butelki ze stołu ponieważ niczym Zagłoba nie cierpię pustych naczyń.
Pewnie odhaczyłbym to spotkanie i o nim zapomniał z czasem gdyby nie mem na jaki trafiłem w sieci

Zdjęcia dotyczą muzyków rockowych, ale z powodzeniem może znaleźć zastosowanie i do ich sympatyków
Tak to się robi teraz, a tak bywało w przeszłości. Nawet daty jakby się zgadzały.
Jakież to biblijne. Może i upadliśmy kiedyś, ale powstaliśmy i tylko czasem w środku nocy marzymy by tak jeszcze raz upaść ale tylko na chwilę. Walnąć się na miękkie i w ściśle określonym czasie. Nie palnąć jakiejś głupoty, by nie obrazić żony. Rano zebrać się w sobie i punktualnie pojawić się w pracy.

17 sierpnia 2023

Czego uczy doświadczenie czyli Addio pomidory

Wpadłem do domu zdenerwowany i prawie wykrzyczałem do żony:
 - Czyż nie prościej jest zasiąść z piwem przed telewizorem i krytykować wszystko wokół, niż uganiać się w ogrodzie?  Krytyka niczego nie zmieni i dzięki temu możemy przeżyć kolejny dzień spokojnie narzekając i popijając. Tylko, że ja nie jestem fanem piwa.
Kiedy zaś starasz się być człowiekiem aktywnym i nie daj boże ekologicznym, gorzko smakują wszystkie przytrafiające ci się porażki.
Mówiąc wprost, padły mi pomidory. Opanowała je zaraza ziemniaczana, schną liście i łodygi, a owoce dostają plamy które rosną i przypominają wrzody.
Małym pocieszeniem jest dla mnie fakt, że pomidory padły wszystkim wokół. Nie jestem już uczniakiem który w domu mówi że dostał pałę na kartkówce jak trzy czwarte całej klasy. 
- Cóż mnie interesują inni- mówił ojciec - to Ty jesteś moim synem.
Tak, a to sa moje pomidory.  
Od 10 lat  regularnie sadzę pomidory w uprawie gruntowej, bez osłon. Wiem, że to ryzykowne i parę razy miałem jakieś objawy które szczęśliwie udało mi się wyleczyć, poprzez oprysk.
Potem już profilaktycznie opryskiwałem je dwa razy w okresie wegetacji co załatwiało sprawę.
Żona która przynajmniej teoretycznie zdobywała doświadczenie w prowadzeniu ogródka, nieraz mi wytykała, że nie interesują mnie naturalne metody ogrodnictwa.
Nie do końca chciałem się z tym zgodzić, ponieważ nie stosuję nawozów sztucznych, do zwykłego nawożenia gleby traktując ziemię kompostem i granulowanym obornikiem. Niestety jest tak, że ze względu na zagrożenia trzeba też pryskać.
Gdzieś czytałem, że żeby zjeść chrupiące jabłko bez robaków i parchów, trzeba je wcześniej ze czternaście razy pryskać różnym świństwem.  Preferowałem więc te swoje parchate papierówki z miesną wkładka od czasu do czasu. 
Taki agrest ze starych odmian w fazie owocowania narażony jest na amerykańskiego mączniaka agrestu,  który przydarza się zaraz po tym gdy ciepłe dni przeplatają się z deszczowymi.
Winorośl, szczególnie ta szlachetna z odmiany Merlot chłonie wręcz mącznika rzekomego. W jednym i drugim przypadku niszcząc owoce i liście. 
Tak więc, bez pryskania nic się nie da zrobić. Wiem, można wodą z mydłem i takie tam. Może na emeryturze będę miał na to więcej czasu. Narzekanie żony skłoniło mnie jednak do zainteresowania problemem. Problemem nieobcym przecież, bowiem pracowałem w winnicy ekologicznej i prowadzonej w sposób biodynamiczny. Dodatkowym bodźcem była wnuczka, która mogłaby jeść piękne czerwone i ekologiczne pomidorki bez chemii.
Jesienią zasiliłem więc ziemię w tradycyjny kompost i bydlęcy obornik, a wiosną wsadziłem ze dwadzieścia krzaków różnych odmian pomidorów, zdając się na naturalność.
Naturalność wyglądała zaś w sposób następujący.
Pokrzywy zalane wodą które są panaceum na wszystko dla mojej teściowej. Były też opryski wodą z mlekiem oraz wodą z drożdżami. Tym drożdżami podlewałem też sadzonki. 
Zwolennicy drożdży podkreślali, że szczególnie te ostatnie siadają na liściach, walczą z konkurencją w postaci grzybów i bakterii i pilnują bezpiecznego rozwoju rośin.
Podlewałem, pilnując by nie lać po całych roślinach, a jedynie precyzyjnie zasilać korzenie. Pomidory rosły nomen omen jak na przysłowiowych drożdżach, obsypując się owocami. Ja regularnie spryskiwałem je roztworem drożdży. Aż tu nagle któregoś dnia zauważyłem żółknięcie liści. Od spodu pojawił się białawy nalot. Wtedy już wiedziałem, że drożdże jednak nie są takie niezwyciężone. Przygotowałem miedzian do oprysku i spryskałem rośliny. Niestety trafiłem na okres wysokiej temperatury, przetykanej obfitymi opadami deszczu. który zmył środek z powierzchni liści. Po tygodniu zastosowałem mocniejszy już Topsin co przy huśtawce pogodowej zdało się jak przysłowiowemu psu na budę.
Każdego dnia obcinam zarażone liście i łodygi. Obrywam parchate owoce i czuję srogi zawód. Widzę bezsens poświęcania godzin pracy i zbyt wczesny zachwyt nad ilością owoców które pojawiły się na krzakach. 
Organizuję pogrzeb pomidora
Zrażone pędy pakuję do worka, pamiętając by pod żadnym pozorem ani jeden pęd czy owoc nie wylądowały w kompostowniku.
Tylko teściowa uważa, co głośno wyartykułowała, że to z powodu tego iż nie obrywałem liści. Ona obrywała i nigdy jej coś takiego nie spotkało. Nawet nie mam siły się z nią kłócić i udowadniać, że też robiłem przewietrzanie krzaka i usuwałem tak zwane pasierby, ale w przeciwieństwie do niej uważam, że liście potrzebne są roślinom w procesach fotosyntezy.
Nie jest argumentem dla mnie fakt, że mamusia teściowej tak robiła. Od czasów Piłsudskiego pogląd na ogrodnictwo mocno ewoluowało.
- Musimy kupić szklarnię z poliwęglanu lub tunel foliowy - poradziła żona.
Następnego dnia dowiedziała się, że znajomej padły wszystkie pomidory właśnie w szklarni przydomowej. Ot tak z dnia nadzień szlag je trafił.
Pryskać, nie pryskać ? 
Ten hamletowski dylemat chyba mi się sam rozwiązał. W przyszłym roku oprócz ekologicznych czarów dam sobie szansę i od czasu do czasu prysnę, a w tym roku to niech się już te cholery nażrą moimi pomidorami tak do bólu.
Ogórki podlewane mlekiem z wodą i odrobiną jodu ( jodyny z apteki) owocują jak szalone. Codziennie znoszę do domu koszyk ogórasów, które moja żona zamyka w słoikach. Kiszone już nie mieszczą się w spiżarni. Jak co roku będziemy je wciskać dzieciom na wyjściu, po niedzielnym wspólnym obiedzie.
Poza ogórkami parę rzeczy jednak się udało.


Czy więc takie niepowodzenia jak te z pomidorami powinny mnie załamywać.
Pewnie nie, ale w tym roku powiem krótko - Addio pomidory








10 sierpnia 2023

Kultura czytania. Znowu ?

Przeczytałem wczoraj takie oto stwierdzenie:


Nie sposób jest nie zgodzić się z tym stwierdzeniem. W pewnym sensie jest to zgodne też z moimi przemyśleniami w tym temacie. Skąd przemyślenia ?
Posiadam czytnik e-booków z czego jestem nieustannie dumny. Staram się go regularnie dokarmiać,  kupując od czasu do czasu jakieś książki. Poza tym korzystam z rodzinnej biblioteki e-booków zakupionych przez dzieci. Z tego co wiem to warunki licencyjne pozwalają na udostępnienie książek w ramach najbliższej rodziny. Nie korzystałem z wszelkiej maści chomików czy innych platform wymiany plików w których płacę komuś za niezgodnie z prawem udostępnienie treści. Szanuje prawa autorskie za które należy się godziwe wynagrodzenie.
Tu zaś od razu dochodzimy do cen książek. Ceny są wysokie czego nie da się ukryć. Dodatkowo cały czas jak wszystko wokół drożeją. Rośnie więc cena przy coraz mniejszych nakładach. O ilościach wydawanych w PRL autorzy mogą tylko pomarzyć.
Niby zgodnie z prawem popytu i podaży, ilość ma wpływ na cenę i chcąc czy nie chcąc muszę to zaakceptować. Biorąc pod uwagę koszty surowców, energii, dystrybucji i wynagrodzeń, wydawać by się mogło, że książki w postaci plików elektronicznych do czytania na komputerach, smartfonach i czytnikach powinny być zdecydowanie mniejsze. Jest to ciekawe rozwiązanie dla osób którym budżet spina się ciężko, a uważają, że jakiś poziom kultury trzeba utrzymywać.
Jeżeli zaś podróżując czytasz, to rozwiązanie jest wprost idealne.
Przy zamawianiu owych elektronicznych książek spotkało mnie jednak mocne rozczarowanie. Przesłany w ułamku sekundy na mój komputer plik jest tańszy o dwa do trzech złotych, chociaż zdarzały się przypadki, że miał taką samą, a nawet wyższą cenę.
A to bez szelestu kartek i zapachu farby drukarskiej które dodatkowo dostajemy kupując papierowe wydania.
Co więc jest powodem takiego podejścia do tematu czytelnictwa w wersji elektronicznej ?
Wiem, kasa musi się zgadzać, ale czy nie uważacie, że czytelnicy ebooków są pokrzywdzeni? Chociaż wpisują się oni w ekologiczny nurt oszczędzania surowców.
Czy to analogia do posiadaczy elektrycznych samochodów?  Ekologia jest modna, a co modne musi być drogie.
Szukając odpowiedzi na to pytanie, doszedłem do wniosku, że być może płacę dodatkowo za poczucie bezpieczeństwa jak daje mi czytnik.
Jakiego bezpieczeństwa ?
Kiedy czytałem Księgi Jakubowe (przyznaję się bez bicia), parę razy zasnąłem i czytnik spadł mi na twarz powodując jedynie nagłe wybudzenie. Gdyby to samo zrobiła mi książka licząca ponad tysiąc stron, dodatkowo w twardej oprawie, to oprócz nagłego wybudzenia otoczenie usłyszałoby  okrzyk bólu i głośne przekleństwo. Zakładam tu optymistycznie, że nie doszłoby równocześnie do złamania nosa, podbicia oka czy innych fizycznych urazów.



31 lipca 2023

Gorący tytuł

Obiecałem sobie i staram się na jakiś czas przynajmniej powstrzymać złośliwości pod adres działów korekt popularnych witryn internetowych. Obietnice obietnicami, ale jak widzę taki tytuł to czuje się trochę jak alkoholik który decyduje, że jeden mały w końcu mu nie zaszkodzi.
Zwłaszcza taki smakowity jak ten :
"Pożar zabytkowego pożaru pod Poznaniem"


 

Pewien znajomy mojego ojca, a zarazem  komendant straży pożarnej bardzo tęsknił za jakimś pożarem, bowiem jego codzienność znaczyła jedynie profilaktyka. Gdy  w końcu otrzymał informację o takowym, poczuł jak gwałtownie rośnie mu poziom adrenaliny. Biorąc pod uwagę pewną odległość pożaru od remizy, krzyknął do słuchawki:
- Podtrzymujcie ogień! Podtrzymujcie,  my już tam jedziemy.

Ileż byłby wart świat bez takich pasjonatów?
 

21 lipca 2023

Gacie faceta w moim domu

Tyle ostatnio pisze się o trwałości związków, a refleksje z tego wynikające nie napawają optymizmem. Pary którym udało się przeżyć 10 lat urządzają odnowienie przysięgi małżeńskiej, jak choćby ostatnio Lewandowski z małżonką.
Patrzę na to z delikatnym uśmieszkiem pobłażania. Do tego szelmowskiego spojrzenia upoważnia mnie 42 rocznica ślubu którą mam nadzieję, że uda nam się świętować pod koniec tego roku.
Doszukuję się przyczyn tego stanu rzeczy śledząc publikacje fachowców, a także prasę nie wyłączając tej mainstreamowej.
Niektóre z publikacji jeżą włos na głowie z innymi jestem gotów się zgodzić. Właśnie przeczytałem list do redakcji Onetu w interesującej mnie sprawie.
Co prawda trudno tu mówić o trwałości związku rozumianego jako wspólne zamieszkanie i dzielenie trudów codzienności, skoro są obawy przed jego rozpoczęciem.
Wiem, że takie listy z reguły pisane są pod tezę przez redaktorów. Pomińmy jednak tę delikatna kwestię i zajmijmy się samym problemem.
Rzadko publikuję cały przeczytany tekst, ale ten jest niewielki i w zasadzie nie powinienem nic pomijać.
Już sam tytuł porusza problem - "Mam stałego partnera, ale ze sobą nie mieszkamy. Nie zniosłabym jego gaci w moim domu" [LIST]
A oto cały tekst *
Mam 32 lata i kochającego partnera. Jesteśmy ze sobą od pięciu lat, świetnie się ze sobą rozumiemy, wspieramy się i motywujemy. Uwielbiam wyjeżdżać z nim na urlop, ale kiedy wyjazd się kończy, każde z nas wraca do swojego domu. To jest moja świadoma decyzja, że mieszkamy oddzielnie. I myślę, że to właśnie dzięki temu, że nie żyjemy ze sobą pod jednym dachem, nasz związek trwa.
Paweł jest świetnym, czułym facetem, ale też okropnym bałaganiarzem. W hotelu przymykam na to oko. W moim domu doprowadziłoby mnie to do szewskiej pasji. A sprzątać po nim rozwalonych wszędzie koszulek, skarpetek i gaci nie zamierzam. Myślę też, że nie wpłynęłoby to pozytywnie na nasz związek. Denerwowałaby mnie również poprzestawiane po swojemu kubki w kuchni, nie tak poustawiane książki na pólkach (ja lubię książki ustawione kolorami, on je odkłada bez ładu i składu) i męskie kosmetyki w łazience. Jestem osobą, która potrzebuje swojej, poukładanej, jasnej i czystej przestrzeni. I nie zamierzam tego zmieniać. Nie chcę też zmieniać faceta, którego kocham. On lubi chaos, ja porządek - niech tak zostanie.
Mam dość komentarzy wszystkich ciotek, przyjaciółek i zatroskanych rodziców, którzy uważają, że nasz związek "to nie jest prawdziwy związek", tylko "zabawa w chodzenie ze sobą na poziomie liceum".
— Póki razem nie zamieszkacie, nie poznasz go, tak, jak powinnaś przed ślubem, nie przekonasz się, czy możesz na niego liczyć w trudnej sytuacji — słyszę ciągle i nie mam siły tłumaczyć kolejny raz, że ślubu również nie planuję, a dzieci tym bardziej.
— Zobaczysz, mężczyzna sprawdza się albo nie dopiero w ekstremalnych warunkach — mówi mi babcia. — Dopiero wtedy, gdy będziecie mieć wspólny dom i konto, kiedy dzieci będą płakać, a ty zachorujesz albo stracisz pracę.
Niemiło jest słyszeć, że szczęście i powodzenie w życiu zależy jedynie od tego, czy partnera ma się "usidlonego" w domu, czy nie, od tego, czy "pomaga", zmywa, przynosi zakupy. W jakim świetle stawia to kobiety?
Cenię moją niezależność. Kiedy choruję, idę do lekarza i biorę przepisane mi przez niego leki, a nie czekam na partnera, który nakarmi mnie rosołkiem i poprawi poduszkę. Zarabiam wystarczająco dużo, żeby utrzymać całkiem sporą kawalerkę i zamówić sobie ciężkie zakupy do domu. Wszelkie prace remontowe wykonuję sama, albo wzywam fachowca. Nie wiem, do czego innego miałby służyć mi mężczyzna, mieszkający ze mną pod jednym dachem. Jeśli jest mi smutno, mogę po prostu do niego zadzwonić, możemy się spotkać, pójść razem do łóżka. Ale miłość nie oznacza, że musimy siedzieć sobie na głowie 24 godziny na dobę i razem meblować mieszkanie... Ja kocham, kiedy mogę za mężczyzną zatęsknić, a nie wtedy, kiedy mam go pod ręką...
Co pokaże przyszłość, to zobaczymy. Znam mnóstwo par, które ze sobą mieszkają, ale na przykład mają osobne sypialnie. Nikt nikomu kołdry nie zabiera, nie ma budzenia chrapaniem partnera i nie ma dramy o to, że ktoś się nie umył przed pójściem do łóżka. Jeśli zdecydujemy się razem zamieszkać, to myślę, że jest to dla nas idealne rozwiązanie. Póki co, cieszę się z mojej swobody i z tego, że nikt mi nie wchodzi na głowę i nie narusza mojej przestrzeni. I wcale nie znaczy to, że mój związek, czy moja miłość jest do bani.

Źródło: Gacie faceta w moim domu





Pomysłowe, nieprawdaż? I ilu problemów można uniknąć naraz. Zawsze można nie otworzyć drzwi kiedy spotkania wspólne nas zanudzą. Nie trzeba pakować waliz, lub cudzych wystawiać za drzwi. Łatwo też mówić, że wspólne mieszkanie to nie przejaw uczuć, a jedynie kalkulacji polegającej na zabezpieczeniu naszej starości.
Zgoda. Podejmując decyzję o wspólnym dzieleniu życia brałem to pod uwagę chociaż zupełnie podświadomie. Będąc młodym nie myślałem o wypadkach, chorobach i starości. Małżeństwo i wspólne mieszkanie było jednak dla nas jak polisa. Polisa z której akurat przyszło skorzystać mojej żonie w związku ze zdrowiem. Równie dobrze jednak na mnie swoim palcem mógł wskazać ślepy los.
To co wydaje mi się naturalne, nie jest takie dla wszystkich i jeżeli ktoś chce mieć szeroko otwarte drzwi z napisem wyjście awaryjne niechaj ma, to wolny kraj. Nie ma jednak co dorabiać do tego ideologii.
             Najważniejsze by nie żałować podjętych wcześniej decyzji jak ten facet który tak mówił na łożu śmierci:
Nigdy nie chciałem się żenić, a już mieć dzieci to w ogóle. Wszyscy jednak wokół przekonywali mnie. Ożeń się i miej dzieci, aby ci miał kto na łożu śmierci podać szklankę wody. Tak zrobiłem, a teraz umieram i... i nie chce mi się pić.



13 lipca 2023

Chytra baba czyli odrobinę wakacyjnie i z pieprzykiem

Od czasu gdy staliśmy się społeczeństwem konsumpcyjnym, a nie takim co tylko umacniało socjalizm na budowach Nowej Huty, Huty Katowice czy tysiącu innych. Od czasu też gdy nie jest już powodem do dumy rokroczny wzrost ilości wytwarzanych lokomotyw spalinowych w przeliczeniu na jednego mieszkańca, zaczęliśmy troszczyć się o to by pojedynczemu obywatelowi zrobić dobrze. Ktoś powie, że to bzdury bo i za socjalizmu pojedynczemu człowiekowi robiliśmy dobrze, ale to nie chodzi o świat ograniczony ścianami sypialni, ale o ogólne i szeroko rozumiane dobro, sypialni oczywiście nie wyłączając.
Dzisiaj Internet pełen jest produktów niezbędnych, takich sobie oraz tych całkowicie zbędnych, które spece od marketingu wciskają nam jak absolutne  must have.
Do napisania tego tekstu zainspirował mnie pewien produkt dla kobiet.
Produkt ten nazywa się rewolucyjnie - Lejek do sikania na stojąco.
Zamieszczone zdjęcie poglądowe uświadamia nas, że to jest dokładnie to o czym pomyśleliśmy. Jako, że w myśl słów Terencjusza „Homo sum humani nihil a me alienum puto” czyli nic co ludzkie nie jest nam obce, pochylmy się nad tym tematem

                                                       

Cóż w tej kwestii jest takiego inspirującego? poza uśmiechem który powinien zagościć na twarzy czytającego?
Sięgnę do historii, a nawet prehistorii. W zasadzie do czasów kiedy historii jeszcze nie było, była natomiast tylko i wyłącznie teraźniejszość.
Któregoś dnia Bóg przechadzał się po raju, obserwując swoje dzieło stworzenia. Korygował co nieco, kasując nieudane i dokładając funkcji do tego co się sprawdziło.
Podszedł tak do Adama i Ewy którzy pochłaniali z apetytem truskawkę tak dużą jak owoc melona. Nie możliwe? Możliwe, rzecz w końcu dzieje się w raju.
- Słuchajcie, mam do was obojga pytanie
- Które z Was chciałoby sikać na stojąco?
- Ja, ja, ja! - wyrwał się jak zwykle Adam.
- W porządku masz to. Tobie zaś - tu zwrócił się do Ewy - pozostaje wielokrotny orgazm.
Tak to nastąpiła aktualizacja do nowej wersji "Adam i Ewa  ver. 2,0", a zdarzenie to z pozoru nieistotne nie raz i nie dwa zamieszało w historii ludzkości.
Tak to, kiedy już udało nam się osiągnąć stan posiadania ciepłej i zimnej wody w kranie, sieci 5G i Internetu w światłowodzie, pozostało skorygować jeszcze wcześniejsze aktualizacje.
Wprowadzono do sprzedaży Lejek dla kobiet do sikania na stojąco w ramach owej dosłownie rozumianej równości płci.
I tu rodzi się pytanie - dlaczego kobietom tak zależy na tej czynności wykonywanej w męski sposób ?  Od lat toczą przecież z facetami wojnę o to, by porzucili dar owego "na stojąco" i sikali na siedząco, zwłaszcza w domowych toaletach.
Rozumiem, że bardzo ważnym powodem jest właśnie ten, że niektórzy zawodnicy oprócz "na stojąco" robią to również "bez trzymanki" nie zwracając uwagi na tak zwane efekty uboczne pojawiające się niejako przy okazji.
W końcu prawa grawitacji są nieubłagane.
Niejako przy okazji tej modernizacji dla kobiet nikt nie proponuje, co byłoby według mnie  dziejowo sprawiedliwe, aby dać facetom jako rekompensaty owych wspomnianych wielokrotnych orgazmów.
Chyba, że jest to zemsta za to iż przyczynkiem do tych orgazmów był facet zafascynowany i niestety skupiony na swoim Wacusiu.
A czy małą zemstą na mężczyznach są wszelkiej maści jeżyki, kotki i inne pieszczotliwie nazywane zabawki erotyczne ? No może z wyjątkiem Dużego Johna którego o pieszczotliwość w nazwie trudno posądzać. Owe zabawki, ładowane za pomocą USB, sterowane przez smartfony, zastępują całkowicie starania faceta w tej kwestii. Przy okazji nie zostawiają na desce klozetowej śladów swego pobytu w w toalecie. 
Trzeba się było Franiu bardziej starać.
Żeby to było takie proste.
Rozmawiają dwa penisy
Co tam u ciebie
- Mój facet jak sobie wypije chce żebym stawał.
- Oni wszyscy chcą tego po alkoholu - rzekł drugi
- Stawać owszem, ale nie na rękach !
A więc to, że we wszystkim ważne są didaskalia to już tak jakby mamy ustalone.
Pozostaje pytanie:
Dlaczego niczym ta chytra baba z Radomia chcecie wszystko?
Zjeść ciastko, mieć ciastko i może nawet sprzedać to ciastko z takim samym skutkiem.


                                        









06 lipca 2023

Synchronizacja, a może tylko zwykła szajba

Motto :
Poprzez życia rwące fale
Człowiek tłucze się jak łajba,
Z wierzchu bywa – wcale, wcale,
Ale w środku – taka szajba…

Taki kocioł, takie nerwy,
W kotle wrzenie nie przemija
I ta szajba wciąż bez przerwy
Jak pokrywka ci odbija.

Wojciech Młynarski " Szajba"



To jak jest w końcu? Szajba jak w motto, czy też tytułowa Synchronizacja?
Jedno i drugie, ale po kolei.
"Synchronizacja" według SJP pochodzi z greckiego, a znaczy – "równoczesny". Koordynacja w czasie, co najmniej dwóch zjawisk (procesów), tzn. dążenie do równoległego, niezależnego ich przebiegu, skoordynowanego w czasie lub do jednoczesnego ich zakończenia. Pojęcie synchronizacji występuje w fizyce, informatyce, elektronice, telekomunikacji, robotyce czy choćby w multimediach.
Słownik języka polskiego nie wspomina oczywiście o tym, że zjawisko synchronizacji występuje również w moim domu.
          Prowadzę zorganizowane życie, staram się być precyzyjny i terminowy. Mówiąc innymi słowy można by według mnie ustawiać zegarek, ale nie wszyscy niestety tak mają. Ten brak poszanowania cudzego czasu najbardziej boli punktualnych właśnie, bowiem ci inni mają zawsze tę samą odpowiedź:
- Człowieku daj se luz.
Kiedyś umówiłem się z kolegą na rynku w Krościenku o 10.00. Ja miałem do pokonania ponad 100 km i dotarłem 5 minut przed terminem, kolega ze Szczawnicy miał raptem 4 km do przejechania i spóźnił się prawie 30 minut.
Co usłyszałem? - Jest weekend, daj se luz.
Wracając zaś do tematu głównego.
W ramach unormowanego życia, wstaję  w dni powszednie o godz 6:15 i idę do łazienki, gdzie wszystkim czynnościom rannym związanym z ablucjami poświęcam czas do godz 6:40.
W soboty i niedziele pozwalam sobie na luksus weekendowego rozpasania i wszystkie czynności przesuwam o godzinę, pozostawiając minuty w tej samej pozycji ponieważ lubię powtarzalność, a wzorem bohatera filmu Dzień Świra zaczynam pewne czynności o pełnej godzinie, ewentualnie w pół, albo kwadrans po.
Mój plan rozpoczęcia dnia jest więc przewidywalny i łatwy do zapamiętania. Okazuje się, że tylko dla mnie.
Innym elementem tej porannej układanki jest piec gazowy, dodatkowo dwufunkcyjny, który w zimie zabezpiecza mi ciepło, a przez cały rok ciepłą wodę.
Zainstalowany piec ma przeciętną wydajność, a mówiąc prozaicznie nie potrafi obsłużyć dwóch łazienek na raz i w efekcie z obu kranów kapie jak krew z nosa zamiast ciurkać radośnie i w miarę intensywnie.
Wobec problemów z piecem mój przedstawiony powyżej precyzyjny plan dnia, a szczególnie korzystania z łazienki wydaje się jakimś dobrodziejstwem, ponieważ z jednej strony pozwala na luksus kąpieli dla planującego, a także uniknięcie sprzężenia z planami innych domowników w wyznaczonych godzinach.
No więc  wchodzę pod prysznic. Po namydleniu ciała i próbie spłukania go wartkim strumieniem wody zauważam, że z sitka jedynie kapie,  ponieważ moja teściowa zsynchronizowała się z moim planem dnia i podłączyła się do wody dokładnie w tym samym czasie.
Oczy szczypią z sitka kapie, a czas leci. Wyrzucam z siebie parę słów które pozwalają mi ulżyć sobie, a  nie zwariować. Ponieważ jestem zamknięty w łazience na dole, a ona w tej na górze, nie docierają do niej żadne prośby, groźby ani przekleństwa.
Po chwili jednak (może raczej po paru chwilach ponieważ reakcja teściowej z miesiąca na miesiąc wydłuża się) strumień wody powraca. Nie mogę wyjść z łazienki i wbiec na pięto ponieważ rozniósłbym po całym mieszkaniu pianę z namydlonego ciała. W zasadzie to poranne picie kawy jest już zbędne, a ciśnienie krwi ustawiło się w górnych granicach stanów średnich.
I o co się rzucam? Przecież to się zdarza. Tak, zdarza się, ale nie z taką regularnością. Dlaczego zaś w tym kontekście mówię o synchronizacji? Ponieważ w sobotę i w niedzielę jak napisałem powyżej, robię te wszystkie czynności z godzinnym opóźnieniem. Czym więc nazwać jak nie synchronizacją fakt, że w chwili włączania wody pod prysznicem doświadczam tego uczucia kapania wody na namydloną twarz ? O dupie już nawet nie wspominam.
Podobna sytuacja miała miejsce z kuchnią. Próbowałem ustalić godziny rannego korzystania z kuchni, bowiem ja mam wyliczony czas, a moja teściowa prawie od ćwierćwiecza jest już ptakiem z wolnego wybiegi i nic nie musi. 
A jednak musi! Musi pojawić się w tym samym czasie i włazić mi pod ręce, a ja zaś  mam wszystkie gesty wypracowane. Unikam zbędnych ruchów, pustych przebiegów i tak zwanego gadania po próżnicy. Chcę łagodnie i spokojnie wejść w dzień.
Nic to teściowa miota się po kuchni jak wolny elektron, cmokając na psa i gadając z kotem.
Z powodu porannych scen w kuchni marudziłem już kilkanaście  postów temu, a więc niektórzy mogą poczuć swego rodzaju deja vu. 
Sytuacji w kuchni zaradziłem w taki sposób, że przygotowuję jej śniadanie i leki. Z prysznicem nie mam tej możliwości. Przecież nie będę wychodził do góry by polewać ją strumieniem wody z prysznica w odpowiedniej dla mnie godzinie. Po pierwsze spieszę się do pracy, po drugie to głupi pomysł.
W sobotę zaraz po śniadaniu idę na spacer z psem, a potem ląduję w ogrodzie gdzie pracuję na roli, chociaż nie wiem czy ten skrawek warzywniaka można by tak nazwać. W każdym razie sprawdzam się  przycinając, wykopując, podlewając, nawożąc i  wykonując wszystkie takie tam niezbędne ogrodowo czynności. Naprawiam też sprzęty domowe, bądź  co chciałbym najbardziej w wolnym czasie, majstruję coś z niczego.
Kiedy już odwalę wszystko co miałem w planach i nieco brudny, spocony, a dodatkowo  zakurzony próbuję wejść do domu, zastaję żonę która właśnie  kończy przecierać mokrym mopem podłogę w korytarzu. Oznacza to, że nim wejdę wypada poczekać do wyschnięcia, a t
o z reguły kwadrans.
Dużo, nie dużo, zależy z której strony drzwi do toalety się znajdujesz.

- Wchodź śmiało, jeszcze raz umyję - mówi żona, ale nie robię tego z szacunku dla jej pracy.

Jest zresztą taki dowcip o sprzątaczce która myła podłogę i w trakcie tego procesu została zgwałcona.

- To nie próbowała Panu choćby uciekać ? - zapytali przesłuchujący policjanci

- Gdzie? Na umyte?

Choćby z samego  dowcipu wiem, że umyte to rzecz święta.
Pytam tylko grzecznie jak to jest, że nie ma nie w domu 6 godzin, a więc jest  do mycia okazja w innym czasie. Jeżeli nawet ktoś jak ja lubi rozpoczynać pracę o pełnej, w pół lub kwadrans przed czy po to  ma do tego 24 okazje. Dlaczegóż więc korzysta z tej ostatniej?
Rzecz ma miejsce bez względu na to czy zakończę swoją pracę wcześniej czy później. Z reguły mamy do czynienia z ową sławetną synchronizacją.
Jak to jest, że ileś tam lat temu aby skończyć razem z żona musiałem się nieco postarać, to teraz z reguły kończymy równocześnie?
Wiadomo zaś bo to samo życie, że do zakończenia pracy i gnania do domu pcha mnie czasem powód wymuszający stąpanie jak to się powszechnie mówi - na drobnych nóżkach.
A więc cyk, cyk, cyk. Już był u drzwi już witał się z gąską - jak pisał poeta. A tu? Umyte!
Zadałem kiedyś pytanie o powody tego stanu rzeczy, ale szybko się wycofałem przez szacunek dla cudzej pracy oczywiście i dobrej weekendowej atmosfery.
     I tak to z jednej strony moja teściowa jest impregnowana na wszelkie ustalenia. Budzi mnie w sobotę do pracy, abym nie zaspał bo jak twierdzi - nie wie jaki jest dzień tygodnia. W każdą zaś niedzielę schodzi odszykowana z torebką w ręce, bo przecież dzień święty, trzeba do kościoła. Jak pogodzić ze sobą te sprzeczności?
W akcie desperacji oprócz godziny która wyświetla się w jej komórce kupiłem jej jeszcze budzik starego typu i czytelny zegarek na rękę.
Nie ma to jednak żadnego wpływu na jej zamiłowanie do synchronizacji.
Tak jakby będąc w jednym nurcie oprócz synchronizacji moja teściowa zabezpiecza mi jeszcze znane szczególnie w środowisku filmowym postsynchrony. To jest dogrywanie dźwięku do gotowego materiału filmowego. Ulubionym czasem czasem dla tego rodzaju popisów są tu dla niej Wieczorne wiadomości.
Nie mówcie mi, że to przywilej wieku i trzeba do tego podchodzić z łagodnością i wyrozumiałością. Te rezerwuję dla całej pozostałej części dnia.
Poza tym szanuję starość ponieważ wiem, że to moja przyszłość
 



26 czerwca 2023

Przekleństwa wieku

Każdy wiek ma typową dla niego specyfikę. Z niektórymi rzeczami chcemy się zgodzić, inne za wszelką cenę próbujemy wyprzeć ze świadomości.
Jakiś już czas temu osiągnąłem ten wiek, kiedy to według  ZUS mogę już nie pracować, korzystając ze świadczenia emerytalnego.  Mogę zostać pełnoprawnym emerytem.
Migają mi przed oczyma zapowiadane trzynaste i czternaste emerytury, ba kto wie czy w roku wyborczym rząd nie pokusi się o piętnastą. Co tam, że na kredyt ? No i co z tego, że zadłużamy własne dzieci. Po nas choćby koniec świata.  Patrząc zaś na poczynania tych co u władzy, wydaje mi się, że to powiedzenie to nie są jedynie czcze pogróżki. Dla mnie ten koniec świata, świata jaki znałem już nastąpił.  Przekroczono wszystkie granice, które wydawały mi się w cywilizowanym świecie nie do przekroczenia, a przede wszystkim granicę żenady. Świat puka się palcem w czoło, śmieje się, a kpiny te spadają równo na tych co winni i niewinni. Różnica polega na tym, że ci niewinni się tym przejmują.  
Z nostalgią wspominam te chwile gdy świat stawiał nas za wzór. Boże, jakże byłem dumny z tego, że jestem Polakiem. Jakże wdzięczny jestem losowi, że mam co wspominać. Boję się, że to mi będzie musiało wystarczyć na planowanej emeryturze.
Zdecydowanie gorzej mają młodzi, a w tej masie i moje trzydziestoletnie i czterdziestoletnie dzieci.
Moje nie są najgorzej sytuowane, ale już od dawna wiedzą, że gdy dojdą do wieku emerytalnego od ZUS otrzymają opakowane w kolorowe sreberko wielkie gówno. Co do sreberka trwają dyskusje, samo gówno jest bezdyskusyjne.
- Czyli już po herbacie? - zdaje się pytać ciało, chociaż umysł dalej jakby młodszy wiele lat od ciała. Boże jakież głupoty rodzą się w jego zwojach każdego dnia i jedynie sygnały ze strony serca, wątroby, prostaty czy układu kostnego zniechęcają mnie do ich realizacji.
A przecież mógłbym jeszcze więcej i w przeciwieństwie do elit z "Wesela"  Wyspiańskiego chcę, chcieć. 
Dwa lata temu rzuciłem poprzednią pracę tylko z tego powodu, że właściciel powiedział do mnie dobrodusznie:
- Panie Antoni, czynimy wszystko, aby Pan mógł dotrwać u nas do emerytury.
 Dotrwać? Kuźwa, ja oczekuję wyzwań, a nie trwania. Mierzenia się z nieznanym, obłaskawiania trudnych sytuacji, a oni mi każe przetrwać ?
Kiedy odchodziłem zapanował szok i niedowierzanie. Dwa razy pytano czy to nie kolejny mój żart, tym razem z gatunku macabre. W końcu kto rzuca pracę w wieku 63 lat?
Robię to co chciałem, poznaję nieznane, oswajam i przeciwności.
Czy to samo mogą powiedzieć o sobie młodsi?
Czy współczesne pokolenie 30-40 latków ma jaja? A to  urodzone po 2000 r nazywane pokoleniem Z ?
Swoją drogą to Zet  jako oznaczenie czegoś wydaje mi się niespecjalnie trafione zwłaszcza po 24 lutego 2022.
Coraz częściej widzę w prasie takie nagłówki



                                      



Kolejny znajomy czterdziestolatek rozwodzi się. Nie udźwignął ciężaru wspólnego życia, albo jak kto woli nie spełnił pokładanych w nim oczekiwań. Nie kryje też wzruszeń mówiąc o tym. Wzruszeń, a przecież prawdziwi mężczyźni nigdy nie płaczą! 
Może trzeba nadal być prawdziwym mężczyzną? Świat oczekuje prawdziwych mężczyzn.
Nie takich co to zamiast miodu przeżuwają pszczoły, bo pszczoły trzeba chronić niezwykle starannie. Einstein dawał światu tylko 4 lata po tym jak wyginą te pożyteczne owady.
Jakim więc facetem trzeba być?
Tu zdania są podzielone, a odpowiedź nie jest prosta. 
Krzysztof Majchrzak w jednym ze swoich wywiadów powiedział, że "Bycie facetem nie jest łatwe. Od mężczyzn wymaga się na przykład ciała Schwarzeneggera, wrażliwości Chopina, mądrości Einsteina, przemyślności Mefista i dobroci Jezusa”
Ponieważ nie wszyscy mają tyle samozaparcia w doskonaleniu siebie, wszędzie roi się od małych kundelków. W tym przypadku określenie kundelek nie ma zabarwienia pejoratywnego.
Zwykle to właśnie kundle brylują w miłości do swego Pana. Dysponują też dobrym zdrowiem, aby ową miłością obdarowywać świat każdego dnia. Nie robią przy tym problemów, że mają taką czy inna sieć, zbyt krótkie łapki do całości, albo krzywy zgryz.
Mój pies jest przecież najwspanialszy na świecie.
Media i Social Media nie dają za wygraną i wymuszają na mężczyznach pewne wzorce zachowań. Wobec tych skrajnych czasem oczekiwań dochodzi do niechęcenia i depresji wśród wielu posiadaczy penisów.
Rośnie więc pokolenie znerwicowanych gości nie radzących sobie w związku i w życiu.
Czyż nie oczekuję się zbyt wiele opisując wzorzec rasowego faceta?
Trzeba uważać na grożące w takich sytuacjach przerasowienie.
Co to określenie oznacza? Spójrzmy na przykładzie psów.
Przerasowienie to zbytnie upodobnienie do wzorca co skutkuje u psa wieloma niedogodnościami. Chodzi o choroby i gorsze predyspozycje. Taki na przykład owczarek niemiecki. Widzieliście jak teraz wygląda jego sylwetka. Przykurcz tylnych łap i większa masa przez co spadła jego kondycja. Kiedyś potrafił bez problemu przeskoczyć 2,5 m ściankę (był w tym mistrzem, dlatego też ludzie go uwielbiali, a z tymi umiejętnościami nadawał się do pracy w policji), teraz zaś praktycznie żaden pies tego nie uczyni. Nawet najlepszy.
I tak to właśnie oczekiwania spowodowały, że ludzie zmieniali daną rasę w celu rzekomego ulepszeniu jej, aż wyszło to wszystko niezbyt ładnie.
Przerasowiony pies ma zazwyczaj więcej chorób niż poprzednia normalna można by rzec generacja.
Czy nie można by tutaj wyciągnąć jakichś ogólniejszych wniosków?
Można by patrząc na to jak faceci nam słabną i za przeproszeniem cipieją.
Może by tak na zasadach eksperymentu pozwolić im choć przez chwilę być sobą?
Sobą oczywiście w tym pozytywnym znaczeniu tego słowa.
Pytanie jest jedno, czy oni sami wiedzą jeszcze jak to jest być sobą ?
Nie nie chodzi tu o slogan reklamowy pewnego mocno słodzonego napoju - Bądź sobą, wybierz ... tu pada nazwa napoju. 
- Mnie to wisi - powie jedna z drugą. Ja mam wibrator który nigdy nie ma depresji.
Nie ma, ale wymaga choćby okresowej zmiany baterii.
A facet, ta krucha teraz istota też ładuje akumulatory tylko potrzebuje do tego odpowiedniej atmosfery.
W świetle ostatniego zdania uzasadnionym wydają się demonstracje młodych ludzi w obronie klimatu i dobrej atmosfery.





19 czerwca 2023

Rowerowo jak cholera

 Czytelnikom tego bloga znana jest miłość piszącego do motocykli. Przeżycia z wyjazdów opisywane były tu z taką emocją jakby celem życia była właśnie ta jazda na motocyklu. Tak chyba jest, bo widziałem wielu gości na zlotach którzy dumnie nosili napis na koszulce - "Born to ride" czyli urodzony do jazdy. Jazdy na dwóch kółkach oczywiście. Ile w tym jest prawdy a ile zwykłej kokieterii to już całkiem inna sprawa, fakt faktem że motocykl albo się kocha albo nienawidzi. Niestety niektórzy tak zwani motocykliści dają do tej nienawiści całkiem sporo powodów.
Wracając zaś do mnie.
Od kiedy więc wsiadłem na motocykl i po drodze zrobiłem prawo jazdy kategorii A, motocykl stał się narzędziem do wypoczynku, relaksu, a nawet swego rodzaju metodą na odstresowanie. Jego poprzednik, rower zaczął kurzyć się po kątach i tracić po każdym kolejnym wypożyczaniu go znajomym odrobinę na urodzie. Potem świeżość, a na koniec niektóre funkcje niezbędne dla roweru jako takiego.
W zeszłym roku podjąłem decyzję by przywrócić mu wszystkie jego fabryczne funkcje życiowe.
Zrobię remont. Z takim postanowieniem wszedłem do garażu. Zacząłem od zdjęcia łańcucha co nie poszło mi zgodnie z planem do tego stopnia, że w przypływie emocji przeciąłem kątówką jedno ogniwo. łańcuch wsadziłem do pojemnika i całość zalałem naftą. Ból porażki spowodował, że rower pozbawiony łańcucha i pedałów wyglądał jeszcze żałośniej niż przez samym początkiem remontu. Stan zanurzenia łańcucha w nafcie trwał dokładnie rok i kiedy przemogłem niechęć do tej roboty, wyszorowałem w końcu ogniwa i spiąłem spinką. Zaraz potem przypomniałem sobie boleśnie jak wyglądają łożyska w kołach. Kiedy rozkręciłem piastę, wysypały mi się malutkie kulki, wpadając pod regały i pomiędzy płytki chodnikowe. W motocyklu łożyska są zabudowane i nie powodują takich niespodzianek. W rowerze jest nieco inaczej o czym sobie natychmiast przypomniałem. Zamówiłem nowe kulki poprzez Allegro i czekałem.
Czekanie jest najtrudniejsze. W trakcie oczekiwania na przesyłkę wyczyściłem wszystkie zębatki i pracujące elementy przerzutek. W porywie dokupiłem elementy ścierne do hamulców czyli klocki hamulcowe i powoli zacząłem składać rower do kupy. To całkiem ładny góral którego kupiłem jakieś 25 lat temu. Wytwarzany jeszcze bez przedniego amortyzatora, ale za to z 21 przełożeniami marki Shimano. Nie wiedziałem czy będę używał często tej metody przemieszczania się, a więc nie wymieniłem opon i dętek. Te już są od dawna pełnoletnie ale zaryzykuję, mogą być na początek. Po zamontowaniu łańcucha i stwierdzeniu z zaskoczeniem, że przerzutki działają bez zarzutu, wymieniłem baterie w przedniej i tylnej lampie rowerowej. Czekał ten rower na swoją premierę kilka tygodni, bowiem nie tak łatwo jest zmusić organizm do wysiłku, kiedy pod ręką są inne mniej wymagające wysiłku pojazdy.
A dlaczego to zebrałem się do naprawy starego roweru?
Odpowiedź na pytanie jest bardzo prosta.
W związku ze wzrostem popularności rekreacyjnej jazdy rowerem i funkcjonowania ( nadal jeszcze) budżetów obywatelskich, w Krakowie i okolicach zbudowano cała masę ścieżek rowerowych. Kiedy więc zauważyłem, że wałem wiślanym obok mnie biegnie taka asfaltowa ścieżka, powiedziałem do żóny

- Zrobię ten cholerny rower choćby po to tylko, aby przejechać te parę kilometrów. Wstyd mi, że przyjeżdżają tu ludzi z daleka, a ja mając coś takiego pod nosem nic nie robię.

Okazja nadarzyła się w związku z długim czerwcowym weekendem.
Złe prognozy meteorologiczne zachęcały do motocyklowych eskapad. Czekałem tak w czwartek, piątek i sobotę, ale nie spadła nawet kropla z zapowiadanego deszczu. Informację z najbliższych 50 km były takie, że jednak leje. W niedzielę podjąłem decyzję - jadę rowerem aby całkiem nie zwariować.
Pierwsze spostrzeżenie jest takie, że kierownica roweru jest dużo lżejsza od motocyklowej. Tamtą mogłem śmiało ciągną do siebie by przysunąć się na siedzeniu do przodu. W rowerze podrywało podrywało mi przednie koło do góry.
Kiedy już zrozumiałem, albo przypomniałem sobie pewne uwarunkowania jazdy było coraz lepiej. Za chwilę jednak zaczęły mnie boleć mięśnie nóg. Może od razu chciałem za dużo i za szybko. Zwolniłem więc do poziomu jazdy rekreacyjnej, takiej jaką poruszała się większość rowerzystów na trasie. Co ciekawe, ból nóg ustąpił, a ja mogłem skupić się na otoczeniu. Jadąc motocyklem nie można zbyt długo gapić się na boki. Zasada jest tu prosta - jedziesz tam gdzie patrzysz. Niby w rowerze obowiązuje ta sama zasada, ale rower jedzie wolniej i jest nieporównywalnie lżejszy.
Jechałem więc, zachwycałem się widokami zakoli Wisły i mówiłem z radością.

- Dzięki ci Boże, że pozwoliłeś mi zamieszkać w tak pięknej okolicy - i powiem szczerze, że nie było to jakieś wazeliniarstwo.

Kiedy dojechałem do mostu w Niepołomicach okazało się, że ścieżka rowerowa ciągnie się dalej, a na drogowskazie zobaczyłem i Szczurową i Szczucin. Nie podejrzewam siebie o taką eskapadę na rowerze, ale w tamtej chwili uśmiechnąłem się z satysfakcją. Kiedy zaś wróciłem do domu, nie wykazywałem zmęczenia, a puls utrzymywał się w jakiejś rozsądnej normie.

- Będę to robił częściej - powiedziałem do żony.

Może jak wzmocnię na rowerze nogi to wrócę po 14 latach na narty? - kreśliłem w myślach scenariusze. W tym roku nie dałem się namówić na stok mając na uwadze właśnie moje słabe nogi.
Byle tylko konsekwencji wystarczyło.
Kiedyś w czasach przed motocyklem często jeździłem do pracy rowerem. Co prawda miałem wtedy w robocie warunki na prysznic i przebranie się przed pracą. Teraz tego nie mam, ale gdybym tak spróbował pokonać ten dystans powiedzmy w sobotę, wiedziałbym czy powrót do roweru jako transportu codziennego jest możliwy. Zobaczę jak dam sobie radę z górkami których w okolicach Wieliczki nie brakuje.
Póki co żyję wspomnieniami z niedzieli, zadziwiając opowieścią brać motocyklową


  




12 czerwca 2023

Kto to jeszcze pamięta ?

Gdyby ktoś miał z tym problem z pamięcią, bez trudu odnajdzie informację o Nich. 

11 września 1932 r. na Zaolziu , zginęli por. Franciszek Żwirko i inż. Stanisław Wigura. Samolot RWD-6 którym lecieli do Pragi na święto lotnicze, rozpadł się w powietrzu podczas burzy. W pogrzebie na warszawskich Powązkach, z udziałem prezydenta Ignacego Mościckiego i marszałka Józefa Piłsudskiego, wzięło udział 300 tys. osób.
Żwirko i Wigura wspólnie latali od 1928 roku. Największy sukces polska załoga odniosła w kolejnej edycji międzynarodowych zawodów samolotów turystycznych Challenge w 1932 r. w Berlinie. Pilot Franciszek Żwirko i mechanik Stanisław Wigura wystartowali na samolocie RWD-6,  Pokonali 43 załogi z Niemiec, Francji, Włoch, Polski, Szwajcarii i Czechosłowacji. Była to nie tylko zasługa pilota, ale także polskich konstruktorów, który zaprojektowali samolot o wysokich walorach technicznych. Samolot polskiej konstrukcji nie ustępował bowiem technicznie samolotom renomowanych europejskich firm lotniczych, a wielu aspektach je przewyższał. Zwycięstwo to uznawane jest za punkt zwrotny w historii polskiego lotnictwa sportowego, które dzięki niemu zyskało powszechne uznanie na świecie. Na pamiątkę ich zwycięstwa w Challengu w Berlinie, 28 sierpnia jest Świętem Lotnictwa Polskiego.*
W trakcie uroczystości żałobnych z pewnością wspominano, że pamięć o nich  pozostanie z nami na wieki. Od tamtego tragicznego wydarzenia minęło 90 lat. Jako dziecko pasjonowałem się postaciami  polskich lotników, tak samo jak dumny byłem z konstrukcji samolotów RWD. Patriotycznie dumny, chociaż nikt mi tego nie nakazywał, a Żwirko i Wigura byli przedstawicielami Polski międzywojennej która w czasach PRL w których w końcu przyszło mi dojrzewać, nie miała najlepszej reputacji.
Co z tego pozostało dzisiaj w naszych głowach, w czasach gdy oficjalna propaganda odmienia przez wszystkie przypadki słowo - patriotyzm ?
Pośrednią odpowiedź znalazłem w poście na Facebooku jakiegoś młodego człowieka.



Imieniem "Żwirka" to są najwyżej przedszkola, gdzie występuje on wtedy w towarzystwie Muchomorka. Jak Bolek i Lolek oraz Marks i Engels. Być może właśnie  to połączenie nazwisk owego duetu sportowców spowodowało to całe zamieszanie. A jeżeli nie?
Tak to wychodzi gdy plącze się  jakaś uparta myśl po głowie, a kiedy z niej w końcu wyleci, przyjmuje najdziwniejsze formy. 

Pewien mój znajomy, starszy ode mnie z półtorej dekady, w latach osiemdziesiątych pomagał mi czynnie w naprawie pierwszego samochodu marki Trabant. Sąsiad miał pojęcie o mechanice, a ja po zakupie wozu nie śmierdziałem groszem. Przyjmowałem więc tę pomoc jak mannę z nieba, goszcząc sąsiada i wysłuchując w podzięce jego opowieści. Każdy się przecież lubi wygadać.
Historie były różnej wagi. Raz dotyczyły zdrowia i związanym z tym problemami z jego "kiszką sztorcową" - jak ją nazywał. Innym razem mówiliśmy o historii, tej dotyczącej okresu drugiej wojny światowej, a szczególnie niełatwych losów Armii Wojska Polskiego w ZSRR pod dowództwem generała "Andersona" jak nazywał sąsiad Andersa.
Kiedy tę historię opowiedziałem swojemu byłemu przyjacielowi on podzielił się nią z własną żoną. Plotka też rozchodzi się w ten sam sposób.
Żona, kobieta po studiach medycznych, ba praktykujący lekarz, należała do tak zwanej elity intelektualnej tego szarego kraju epoki RWPG i Układu Warszawskiego.
Wspomniana powyżej żona zaśmiewała się od ucha do ucha co wzbudziło  czujność znajomego.
- A ty z czego się tak durnie śmiejesz ? - zapytał.
- Bo przecież wiadomo, że to nie była Anderson - odpowiedziała rezolutnie.
- A kto ? - kontynuował znajomy
- Jak to kto? Andersen.
Takie to spustoszenie w organizmie powoduje opowiadanie nieodpowiednich bajek w dzieciństwie. Tych zaś oficjalne rządowe media aplikowały nam mnóstwo. Czyżbym  odniósł wrażenie jakiegoś  deja vu ? - zauważyłem tak tylko przy okazji.

Spacerując ostatnio alejkami Cmentarza Rakowickiego, skierowałem swe kroki tak by przystanąć na chwilę przy mogile generała Wieniawy Długoszowskiego.  Zwykle tak robię i to już od wielu lat. Od zeszłego roku stoi tam również jego spiżowa podobizna. Dla mnie Generał Długoszowski to esencja polskiego szlachetnego patriotyzmu, tej bezwzględnej miłości do ojczyzny która zakończyła się dla niego tragicznie.
- I gdzie my z tym wszystkim jesteśmy teraz Panie Generale?
Odpowiedziało mi milczenie, ale potrafiłem domyślić się  odpowiedzi. Tak mi się przynajmniej wydawało.     


* tekst z ipn.gov.pl

02 czerwca 2023

Wspominanie podczas pełni

 


Janek po raz kolejny poprawił poduszkę pod głową. Zamknął oczy, ale sen nie nadchodził.
- Cholerna pełnia - pomyślał i przewrócił się na drugi bok.
 Jasny blask pełnego księżyca rozlewał się leniwie po pokoju, eksponując cienie roślin rosnących za oknem. Pnąca róża tańczyła na wietrze, a jej cień powodował, że cały pokój falował i chwilami można było mieć odczucie przebywania na łódce.
- Jeszcze chwila i dostanę morskiej choroby - pomyślał.
 Zamknął oczy, nie tylko z powodu owych falujących cieni, ale w związku z dziecięcymi obawami które tkwiły w nim od dawna. Liczył się z taką możliwością, że tam z drugiej strony okna ktoś może go obserwować. Każdej nocy mógł to robić, ale tylko w czasie pełni jego długi cień stałby się widoczny na ścianie. Gdyby tak wkroczył nagle na ściany sypialni i niczym intruz zaburzył spokój tego miejsca, to czy byłby w stanie zapanować nad strachem? Co prawda lepiej było by obserwować z zewnątrz  wszystko to co się dzieje w domu w noce ciemne. Wtedy to potencjalny obserwujący jest ukryty za krzakiem jałowca, mając pełny wgląd na oświetlone pomieszczenie, a cień żadną miarą nie zdradzi wtedy jego obecności.
Tak, ale niebezpieczeństwo niewidoczne jest jakby mniej straszne od tego fizycznie uświadomionego. Takie prozaiczne zamknięcie powiek odgania  ten cały  dziwny niepokój. Pielęgnował w sobie ten niepokój od dziecka i sam już nie wie co było jego źródłem, bo przecież z reguły, nic nie dzieje się bez powodu. Wszak tylko grzmi samo i samo się błyska jak twierdzi poeta.
Zamknięcie powiek nie poprawiło sytuacji. Przed oczami zaczęły pojawiać się sceny z wydarzeń ostatnich tygodni, a potem ta rolka filmu zaczęła przewijać się ku przeszłości mniej lub bardziej odległej.
Kiedyś wystarczyło tylko zamknąć oczy by strach nie miał do niego dostępu. Teraz ten ruch powiek jest sygnałem i zaproszeniem dla strachu do objęcia we władanie.
Strach jest jednak kulturalny. On nie dąży do tego by objąć nas całych w swoim władaniu.
Chyba, że to nasze życie całkowicie się spieprzyło
On tylko przycupnie przy naszym łóżku, jakby chciał powiedzieć - Tak tu sobie troszkę posiedzę
         Minęła już ponad godzina, a stan zawieszenia trwał. Stan przebywania między dniem i nocą, między żywym a martwym, między określonym a nieogarniętym.
Jeszcze w dzieciństwie miewał taki sen, że oto ktoś puka do drzwi, a nim on zdąży podejść do nich gnany niejasnym dla siebie niepokojem, ten ktoś już otwiera drzwi jego rodzinnego domu. Wychyla zza drzwi głowę, by zobaczyć kto tam?
A tam za klamkę chwyta jakaś stara baba. W dzieciństwie dzieci straszono na potęgę starymi babami, albo starymi cygankami w efekcie jedne i drugie wzbudzały w nim niepokój.  Oto ta stara baba wciska się do mieszkania. Już wsadziła but między drzwi i framugę. Już nie da się zatrzasnąć ich przed jej nosem. Próbuje więc krzykiem ostrzec rodzinę, która niczego nieświadoma, siedzi tam w gościnnym pokoju i rozprawia o jakichś nieistotnych bzdurach. Z jego gardła nie wydostaje się jednak żaden dźwięk, grzęznąc gdzieś wewnątrz niego co jeszcze  potęguje ten strach. Potem próbuje już tylko uciec, ale potyka się o własne nogi i nie potrafi ujść strasznemu przeznaczeniu. Już jest w zasięgu rąk agresorki, już chwyta go ona za ramiona.
Budzi się wtedy cały zlany potem i zanim całkiem oprzytomnieje, próbuje jeszcze krzyknąć, ale wyrzuca z siebie bardziej jęk niż donośny wrzask.
Kładzie się na powrót do łóżka ale nie potrafi już zamknąć oczu bojąc się by ów senny koszmar nie powrócił.
Tak robi się całkiem niedobrze, bo leżeć z otwartymi oczami źle, a zamknąć powieki jeszcze gorzej. Najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że sen powtarzał się co jakiś czas, chociaż to ekstremalne śnienie nie było regularne. Przytrafiało się nieregularnie, a on będąc na początku tego przeżywania i widząc drzwi przewidywał ciąg dalszy.
Kiedy już dorósł, spać nie pozwalały mu sprawy dnia codziennego. Finansowe, uczuciowe, albo te prozaiczne problemy z płatnością kontrahentów. Te ostatnie załatwiały mu brak snu aż do samego rana. Zawsze czuł się odpowiedzialny za dom, rodzinę i pracę, a swoisty pragmatyzm daleki był od romantycznych wzlotów i uniesień.
Taki był i swoją miarą naiwnie chciał mierzyć innych.
Co było powodem dzisiejszej bezsenności?
Poprzedniego dnia dzwonił do niego kumpel z ogólniaka. Odnowili znajomość kiedy Zbyszek będąc po zawale, leżał w szpitalu. Okazało się, że na sąsiednim łóżku leżał facet z którym  Jan prowadził rozliczne interesy.  Ostatecznie to kontrahent Jana  przekazał mu jego aktualny numer telefonu. Tak to reaktywowała się trwająca po dzień dzisiejszy znajomość. Dzwonili do siebie raz w tygodniu, lub co najmniej raz w tygodniu. Nie mieli problemu z poruszaniem najtrudniejszych tematów. Chociaż najczęściej rozmawiali o pierdołach. Mieli do siebie zaufanie, choć ten typ relacji trudno nazwać przyjaźnią. Z resztą Jan nie nadużywał słowa przyjaźń od czasu gdy srodze sparzył się na kilku przyjaciołach, a jak mówią, przyjaciel który cię zawiódł tak naprawdę nie był nim naprawdę nigdy.
Zbyszek zadzwonił z wiadomością, że zmarł ich wspólny kumpel z ogólniaka. W związku z powyższym organizowana jest msza za duszę i spotkanie wspomnieniowe. Zbyszek  niespecjalnie wybierał się na takie spotkanie ponieważ jak stwierdził,  po 45 latach od ukończenia klasy ani go to ziębi ani grzeje.
Nigdy nie byli ze zmarłym wielkimi kumplami, chociaż jego los splótł się z losem Roberta od pierwszych chwil nauki w liceum a nawet przed. Było to tak
            Zaraz po przyjęciu do ogólniaka osoby przyjęte z najlepszymi wynikami, zostały zaproszone na uroczyste wojewódzkie rozpoczęcie roku szkolnego. Przypadkowo siedli w autobusie naprzeciw siebie. Szybko okazało się, że będą chodzić do tej samej klasy o profilu matematyczno- fizycznym. Spędzili w tym dniu wspólne parę godzin. Wtedy to Robert sprzedał mu żółtaczkę zakaźną. Zachorował z opóźnieniem tak jakoś z początkiem roku. Spędził w szpitalu a następnie w izolacji chyba z miesiąc, a kiedy wrócił do szkoły z zaległościami w nauce zaczął być traktowany jak ktoś przeciętny lub bardzo przeciętny i nigdy już nie wrócił już do poziomu prymusa. Tak zwane pierwsze wrażenie jest bardzo ważne i nie do powtórzenia.
Robert uczył się, śpiewał, tańczył recytował, budując swój wszechstronny wizerunek. Tego Robertowego recytowania było mu żal, bowiem na akademiach szkolnych Robert występował z prześliczną dziewczyną, dla której Jan byłby gotowy nauczyć się nie jednego a kilku  utworów z katalogu naszych największych poetów. Raz nawet trafiła mu się okazja na zastępstwo.  Robert zaniemógł a wypowiadane słowa grzęzły mu w gardle. Nie przeszedł jednak castingu, ponieważ jak to powiedziała polonistka, nie ma czasu na przerabianie z nim zasad scenicznej wymowy. Było mu smutno nawet wtedy kiedy zobaczył, że koleżanka od wiersza weszła w fazę błyskawicznego tycia i była nie do poznania. Czy to była bulimia? Wtedy to słowo nie było tak popularne.
Froterowali więc razem parkiety rodzinnego ogólniaka choć określenie razem jest tu troszeczkę na wyrost. Robert chodził z fajną dziewczyną z klasy, on szukał szczęścia w niższych rocznikach. Chodzenie, rozstania, żale topione w alkoholu.
Jan nie topił nic w alkoholu, szczęśliwy za każdym razem gdy szczęście tylko mrugnęło do niego. 
Wydawać by się  mogło, że Robert brał to szczęście w każdej możliwej pozycji.
Jakże on mu zazdrościł tych sukcesów, a nawet tego żalu po stracie dziewczyny który był tak piękny i taki widowiskowy. Jego cierpienia nie zauważał nikt, nawet najbliżsi z domu. Bo jakiż powód miałby mieć do smutków ?. Kiedy w kraju pokój, a ojciec z matką wypruwają sobie żyły by on mógł się spokojnie uczyć. Przy takim chowaniu w domu powinien zostać lekarzem, mecenasem, albo kimś takim który nie musi liczyć się z forsą.
Potknięcia w tym scenariuszu recenzował ojciec Jana, krótko i boleśnie.
Kiedy oglądał w telewizji  informację o sukcesach młodzieńców w jakiejkolwiek dziedzinie, zwracał się do matki takim teatralnym głosem:
- Mają ludzie zdolne dzieci
To zdanie zostało z nim na lata i lat trzeba było by nabrał do nich dystansu.
Z Robertem spotkał się jeszcze raz, na studiach. Robił imprezę w akademiku na której w jakiś nieodgadniony dla niego sposób pojawił się też Robert. Wszystko rozmyło się w morzu wódki i tak naprawdę trudno ją było opisać. Jedyne co zapamiętał. To to kiedy za potrzebą wyszedł to toalety, do której wchodziło się w tym starym akademiku z korytarza.
Stał więc tam przed pisuarem, próbując zrealizować cel wizyty po wcześniejszym uzyskaniu postawy względnie wyprostowanej. W tej oto chwili ktoś rzucił się na niego z tyłu zaciskając mu dłonie na krtani.
- Beata ja Cię zabiję - krzyczał w amoku nie zwalniając ucisku.
Totalnie pijany Robert z zapamiętaniem walczył ze swoimi demonami.
Nie pamięta jak długo walczył o życie. Wreszcie cudem jakimś udało mu się przerzucić go nad sobą i wybiec z owej feralnej toalety. Robert dłuższą chwilę leżał na mokrej podłodze
łazienki w akademiku. Potem pozbierał się i chyba wyszedł. Nie zauważyłem  bowiem jego powrotu. W trakcie tego traumatycznego wydarzenia wytrzeźwiał natychmiast. Nie miał jednak ochotny na kolejnego choćby najmniejszego drinka
- Widzisz żyjemy choć śmierć była blisko - zacytował poetę.
Jan specjalista od cytatów, przypomniał sobie że panienka od wierszy na akademię tak właśnie miała na imię.
Więc może to życie nie było takim jednym pasmem sukcesu? Teraz już tego nie zweryfikuje.
Ktoś mu wtedy powiedział, że pijąc alkohol z Robertem trzeba bardzo uważać. Postanowił już nie popełniać tego błędu.
       Nie został lekarzem, mecenasem, ani innym gościem któremu forsa leje się strumieniami do kieszeni. Nie znaczy to jednak że nie jest zadowolony ze swojego życia. Bez fajerwerków, ale jak do tej pory zawsze szczęśliwie omijał rafy na oceanie swojego życia. Był nawet dumny z tej umiejętnej nawigacji, choć być może jest to tylko realizacja z góry zapisanego scenariusza.
Robert skończył studia, korzystnie się ożenił i wkręcił w tryby rodzinnego biznesu. Playboyowski  typ urody harmonizował z siwizną i kabrioletem. Nie jedna panienka skręciła na ten widok głowę aż do końca jej możliwości. Czy i serduszko wtedy drgnęło? Nie wiedział.
Nagle  dociera do Jana ta wiadomość - Nie ma już Roberta.
Czy powinien jechać tam i w towarzystwie które kiedyś uważał za zakłamane,  dmuchać w trąby rozpaczy i rozżalenia ?
Jechać na te wspominki gdy konsekwentnie unikał nawet spotkań absolwentów, okazji do wspominków wydarzeń które nas ukształtowały?
Tworzyli nad wyraz niezgraną klasę. Bo trudno utworzyć zespół ze zbioru indywidualności. Dzieci bogatych i wysoko postawionych rodziców.
Co Jan robił w tym towarzystwie? Był krótki okres kiedy jego ojciec też wzleciał ponad poziomy
Bez względu na to jak Jan oceniał ten przeszły już czas i jak wychodził w tym porównaniu, uśmiechnął się do siebie.
- Wciąż jednak jestem po tej właściwej stronie trawy.
           A może by tak otworzyć oczy? W końcu niechaj nastąpi koniec tych dziecięcych strachów. Zdecydował się i otwarł oczy. W dalszym ciągu w pokoju panował półmrok. Zegarek elektroniczny wyświetlał godzinę drugą trzydzieści.  Chociaż nie  odpowiedział sobie na zasadnicze pytanie tej nocy i tak postanowił zasnąć.  Skorzystał przy tym z metody amerykańskich żołnierzy.
Zamknął oczy, rozluźnił swoje ciało, a umysł przewietrzył z tych napastliwych myśli ustawionych w długiej kolejce. Z tym wietrzeniem jest najtrudniej, ale parę razy już mu się to udało. Teraz wystarczy już tylko wyobrazić sobie jaki neutralny obraz.
Neutralny to dla niego las lub niebo. Z niebem idzie mu lepiej w lesie strach może czaić się za każdym drzewem. Widzi już więc pod zamkniętym powiekami jak idzie po schodach na poddasze. Tam podchodzi do okna dachowego które uchyla. Patrzy na niebo po którym suną pchane wiatrem pojedyncze białe obłoki. Lekki wiaterek owiewa mu twarz. Obraz zamknięty w pętlę powtarza się, ale to bez różnicy. Trwa w tym zapatrzeniu i już po chwili zapada się w ten obraz stając się jego częścią.
Strach?  A kto by o nim myślał w takiej chwili
Dom pobudki o szóstej dziesięć  pozostało jeszcze ze trzy godziny.
No chyba że kot zdecyduje inaczej.