Terapia Katarzyny

Naciągnęła kołdrę na oczy.  Sobota, dzisiaj nie idzie do pracy, a obudziła się jak zwykle dwadzieścia po szóstej. Nie dość że nie idzie do pracy, to dodatkowo rozchorowała się na całego. Cholerne zatoki zaatakowały zdradziecko.  Co prawda dawały ostrzegawcze sygnały, ale ona je zlekceważyła. Życie w końcu jest po to, aby je przeżyć pełną piersią, nie czekać i analizować sygnały.  W razie czego mam Ibuprom  zatoki – uspokajała samą siebie. Reklama telewizyjna chociaż wtłaczana zdradziecko, robi swoje .
 Od dawna wie,  że leki najlepiej działają przy pierwszych objawach ataku, a tu mamy trzeci dzień.   Próbowała przełknąć ślinę, ale pierwsza próba zakończyła się niepowodzeniem. Zrobiła to na dwa razy,  a ostry ból oplótł jej gardło w żelazny uścisk.
- Nic nie będzie z tego leżenia - poddała się i wyciągnęła nogi spod ciepłej kołderki.
Różnobarwne plamki stanowiące jakiś szalony wzór na  bawełnianej pościeli, zlewały  się w jedną tęczową plamę, kiedy odrzuciła poszwę na bok. Stopami wyczuła  ranne pantofle, w których pewnie zaparkowała. Wstała i szybko wciągnęła na siebie gruby frotowy  szlafrok, który wkładała zawsze po gorącej kąpieli w późnojesienne dni, kiedy to jeszcze centralne ogrzewanie nie pracuje na pełną parę. Pozwalał jej zachować to boskie ciepło, wspomnienie gorącej wody, wspomagane dodatkowo owocową herbatą.  Drugie zastosowanie to właśnie stany chorobowe, które pojawiały się u niej od czasu do czasu. Szlafrok był  prezentem od matki, która wręczając jej pakunek przewiązany czerwoną wstążeczką powiedziała:
- To na wszelki wypadek,  gdybyś musiała pójść do szpitala,  albo co.
 - To już wolę albo co. Najważniejsze to szczere życzenia  zdrowia – podsumowała złośliwie, wiedząc jednocześnie,  że matka nie miała nic złego na myśli.
Założyła  frotowe poły niczym w prochowcu  i zawiązała ściśle zaciągając pasek.  Poczłapała do kuchni pociągając nosem,  który  zakorkował się już jakiś czas temu. Zrobił to tak  dokładnie, że oddychała  ustami łapiąc powietrze jak wigilijny karp,  którego wyciągnięto z wody dla dokonania egzekucji. Spojrzała na termometr sterczący za kuchennym oknem, wskazywał czternaście stopni ciepła. Pojawiające się ranne słońce zapowiadało uroczy dzień. Zamiast jednak na grzybach, sobotę spędzi próbując różnych sposobów uzyskania ulgi w cierpieniu.
Może mleko z masłem i miodem. Gdy byłą  mała dziewczynką,   takiej metody używała jej matka  do walki z przeziębieniem.  A może i z nią ponieważ nienawidziła tego  specyfiku całą sobą. Wolała iść do szkoły niż wypić mleko z tymi obrzydliwymi żółtymi plamami.
Teraz nie miałaby oporów, byleby tylko nastąpiła ulga. Niestety oprócz mleka UHT,  które rozpierając karton chłodziło się w lodówce, nie miała ani masła, ani miodu. Podejrzewała, poniekąd słusznie, że margaryna nie działa  terapeutycznie. Najważniejsze jest pozytywne myślenie. Mikrofalówka zadzwoniła informując ją,  że mleko jest gorące. Dorzuciła do niego dwie łyżki kakao i zakręciła łyżeczką. Pierwszy łyk gorącego płynu walczył o  drogę przejścia, ale po chwili gardło poddało się. Siedziała przy kuchennym stole grzejąc dłonie na kubku.  Zadziała, musi zadziałać. Rozejrzała się wokół.  Ład i porządek, wszystko na swoim miejscu. Nic do czego można by się przyczepić. Sama sprzątała, nie miał kto naśmiecić. Rzecz położona na stole w poniedziałek, leżała tam i w piątek, jeżeli  taka była jej wola.
 Zegarek wbudowany w kuchenkę wskazywał szóstą pięćdziesiąt. Przed nią cały dzień,  który wypełni popijaniem ciepłych płynów, walką o oddech i narzekaniem na swój parszywy los.
Podniosła pokrywę laptopa.  Uruchomiła program pocztowy i zaczęła przeglądać  odebrane wiadomości.
Dwa banki walczyły o możliwość zainwestowania jej pieniędzy,  które  co miesiąc spływały na jej konto z tytułu pracy w sektorze narodowej edukacji.  Ciekawa jestem w jaki biznes mogą zainwestować to moje półtorej stówki, które odkładam  z wyrzeczeniem  powodującym łzy.
Pan Z próbował jej wcisnąć  jakieś audiobooki, które jako polonistka potępia niejako zawodowo. Wszystkim wiadomo,  że tylko kontakt z żywą książką, literami, zdaniami,  kropkami i przecinkami rozwija. Jak ćwiczyć interpunkcje słuchając tekstu? Co prawda znajomy powiedział jej,  że do właściwego stosowania interpunkcji potrzebna jest odrobina słuchu muzycznego, ale nie wiedziała do końca co myśleć o tej teorii.  Był i mail,  który pierwotnie umknął jej uwadze:  Masz nową wiadomość w serwisie NK.  Bezwiednie kliknęła na link i już po chwili oczom jej ukazał się następujący tekst:
Droga Myszko.
Nie mylę się. Ty jesteś tą  Katarzyną z którą  wybrałem się do kina wiele lat temu?
Ja chodziłem wtedy do czwartej klasy LO w K,  a Ty do pierwszej. Spodobały mi się Twoje długie blond włosy i tak bluzeczka z kanadyjską flagą. Włosy jak widzę na zdjęciach obcięłaś, nie mam nadziei że pozostała ta bluzka z flagą.  Boże jak ja wtedy chciałem, abyś nie odmówiła mi tego kina. A Ty zgodziłaś się prawie natychmiast. Tylko ten film wybrałem nieszczęśliwie. „Nocny kowboj”  z Dustinem Hoffmanem i Jonem Voightem  okazał być się filmem  bynajmniej nie o kowbojach. Bałem się wtedy, co o mnie pomyślisz?. A po filmie bałem się wziąć Cię za rękę, ale to Ty mnie chwyciłaś  i wielki kamień spadł mi z serca.  A potem te kilka spotkań i brak zrozumienia, który wygrał. Ja nie umiałem powiedzieć Ci, że Cię kocham. Ty  nie do końca pokazałaś mi,  że mam szansę.  A potem przyszła matura. Kiedy zakwitły kasztany myślałem już tylko o twórczości  Sienkiewicza,  bo to był tak zwany  maturalny pewniak.  A potem otworzył się dla mnie nowy świat, którym się zachłysnąłem.
Zacząłem studiować i poznałem dziewczynę,  z którą wyjechałem na koniec świata. To nie był dobry wybór.  To był przypadek,  który zemścił się na moim życiu. Zostałem sam, a wtedy  myślałem o tych naszych wspólnych spotkaniach. Być może  nie zabrnęliśmy tak daleko, abym żył wspomnieniami. Dręczył mnie  tylko żal z powodu zmarnowanej szansy. A teraz pomyślałem sobie, w końcu mamy tylko jedno życie, a ja nie mam zamiaru żałować do końca życia.  Z Twojego profilu wynika,  że jesteś osobą samotną, dlatego ośmieliłem się na ten list. W najbliższą sobotę będę w Krakowie. Jeżeli nie otrzymam od Ciebie odpowiedzi na tego maila,  to i tak będę czekał w południe,  na Rynku,  w barze Vis a Vis . Tam gdzie przed wejściem jest pomnik siedzącego Piotr Skrzyneckiego. Złożę mu uszanowanie, wypiję kawę i z niepokojem,  przez godzinę  obserwował będę drzwi wejściowe. Mam nadzieję,  że pojawisz się w nich, zadając kłam powiedzeniu,  że nic dwa razy się nie zdarza i że nie powinno się dwa razy wchodzić do tej samej rzeki. Pamiętaj żyjemy tylko raz  i nie po to by żałować zmarnowanych okazji.
Krzysztof
Krew uderzyła jej do głowy.  Krzyśka pamiętała doskonale. Imponował jej swoją dorosłością  i podejściem do życia. A zaproszenie do kina potraktowała jak przysłowiowe złapanie Pana Boga za nogi.  Jej pozycja w rankingu poszybowała w górę. Nie o to jednak szło. Ona naprawdę  czuła to kołatanie serca,  kiedy czekała na spotkanie z nim, kiedy go spotykała, a nawet kiedy tylko przechodził koło niej. A potem to się rozpadło, tak jakoś samo z siebie. Nikt nikomu nie powiedział nic złego, nikt nikogo nie obraził. Ogień który wybuchł nagle, nagle przygasł. Może nie chciała pokazać że jej naprawdę zależy, a może po prostu była wtedy tylko młodą głupią gęsią. I nie dojrzała,  a potem już tylko matury. I głos  matki, która mówiła
 - Zostaw go, on  musi zdać  egzaminy.
Krzysiek egzaminy zdał,  a ona pozostała z jakimś żalem do matki. Żalem zupełnie nieuzasadnionym.  Spojrzała na zegarek-  dziewiąta. Boże ale się zamyśliła.
- Pojdę, pewnie że pójdę. Co mi tam.
- Rany Boskie!  Do dwunastej tylko trzy godziny.  Jak ja wyglądam.
Podbiegła do lustra wypełniającego  ścianę w przedpokoju  .Ostre światło pokazało ogrom dramatu. Nos spuchnięty i zaczerwieniony, oczy jak dwie wąskie szparki na dodatek załzawione,  ale włosy to prawdziwa tragedia . Po wczorajszych inhalacjach straciły swój fason.
 Dwie godziny pięćdziesiąt! Nie marnuj czasu dziewczyno. Żyje się tylko raz.
 Szerokim wykopem zrzuciła  paputy w kształcie piesków. Szlafrok przewieszony  na oparciu krzesła wyglądał żałośnie. Jeszcze skrywał w sobie ślady porannej choroby, bólu zatok i pieczenia w gardle. Skronie pulsowały, świeża krew  napływała jej do mózgu.  Presja czasu uwolniła nos,  który zaczął pompować powietrze. Powietrze którego potrzebowała teraz bardzo.  I ta szansa na uczucie, którego potrzebowała bardziej niż powietrza.  Gorąca woda spadająca na twarz ramiona i piersi.  Strumienie wody i  kaskady niespokojnych myśli. Jak wygląda Krzysztof po latach? I drugie natarczywe jak katar który minął.  Czy te szpilki zgrają się z garsonką?  Kieckę  kupiła  wczoraj,  tknięta jakim dziwnym podświadomym przymusem.
Nie było już bólu, kataru, wąskiego gardła.  Były myśli niespokojne, szybujące w najbliższą przyszłość, niczym piłeczka pingpongowa odbijające się od płyty krakowskiego Rynku i szybująca  w kierunku spiżowej postaci  Piotra S. A nawet trochę dalej,  za Jego plecy, do baru pełnego wonnej i aromatycznej kawy.   
I  ta myśl na podsumowanie.  Leczenie jest kwestią zastosowania  odpowiedniego lekarstwa.
Jedenasta piętnaście!  – gdzież jest ta cholerna torebka.
***
 
Torebka leżała pod szlafrokiem. Znalazła ją w ostatniej chwili. Jeszcze pięć minut poszukiwań i kolejna czwórka odjechałaby bez niej.  Zadowolona z odnalezienia zguby,  chwyciła za duże plecione uszy i skierowała się do drzwi.  Cofnęła się raz jeszcze, aby sprawdzić po raz kolejny, czy szpilki pasują do reszty. Pasowały. Zbliżyła  twarz do lustra, aby na koniec lekko poślinić  koniuszek  wskazującego  palca i poprawić  jeden niesforny włosek, sterczący niezgrabnie z lewej brwi.  A może tak jej się tylko wydawało. Zdecydowanym krokiem ruszyła  do przystanku  tramwajowego. Była trzy minuty przed czasem, ale w oddali majaczyła już bryła niebieskiego pojazdu, który sypał iskrami z pantografu rosnąć w miarę zbliżania się. Uff… zdążyła.
Skasowała bilet i usiadła delikatnie na jednym z wielu pustych o tej porze miejsc. Położyła torebkę na kolanach i spojrzała przez szybę. Sobota rozkwitała, jesienne słońce  kładło swój południowy blask na dachach kamienic i opadało złocistym blaskiem niżej  i niżej, czyniąc nieczytelnymi wyświetlacze LCD, coraz popularniejsze wyposażenie wystaw. Spoglądała dalej i dalej, by w końcu obiec spojrzeniem szerokim łukiem i zajrzeć w głąb siebie, oczywiście w nie dosłownym tego  słowa znaczeniu.     
 Miała prawie 50 lat.  Wyższe wykształcenie i wspomnienia po kilku nieudanych związkach. Raz to ona odeszła innym razem to odchodzono od niej. Nie czuła się jednak porzucona  -  właściwie to odetchnęła z ulgą po ostatnim odejściu,  bo "od zawsze" coś kulało w  tym  związku. Życie emocjonalne nie ułożyło jej tak jak tego pragnęła. Przypominało raczej amplitudę wzlotów i upadków. Wymyślony ideał, albo nie istniał, albo był niesłychanie trudny do znalezienia. Emocjonalną pustkę wypełniała jej dobra, satysfakcjonującą praca.  A przecież nie była brzydka, sama oceniała że  można na nią  z przyjemnością popatrzeć.  Patrzyli więc na nią znajomi  i  nieznajomi, ale krótki związek oparty wyłącznie na przyjemności jej nie interesował. Na czym polegał  problem?  No, chyba w tym, że pragnęła zasypiać i budzić się co rano u boku mężczyzny. Koniecznie tego samego mężczyzny.  Nie wypożyczać go na parę godzin, by odmierzać  z zegarkiem w ręku  te szczęśliwe chwile. A potem żyć ze świadomością istnienia innej kobiety, tej prawowitej i sakramentalnej.  
Kiedyś zalogowała się na paru portalach randkowych ...  No  dno kompletne! przynajmniej  dla niej Wścieka ją,  jak facet nie rozróżnia pojęć. Nie chodzi o specjalistyczne wyrażenia,  ale jest pewien zasób słów czy pojęć ogólnych, których wręcz nie można "nie znać".  Życie nawet to wirtualne,  nie polega jedynie na dotykaniu się w pewne części ciała i opisywaniu jak  to  odczuwa. Oczywiście poza słowem zaje….cie  jest jeszcze cała gama słów trafnie oddających nastroje.
Nie, nie zgadza się ze stwierdzeniem że nie lubi seksu. Ale  dojrzała kobieta nie zaczyna związku od seksu.  Chyba że idzie o sam  seks w czystej postaci, ale jej ta akurat forma czystości nie odpowiadała.   We wszystkich  przypadkach  potrafi panować nad swoimi popędami. Nie była zimna i wyrachowana , po prostu wysoko zawiesiła poprzeczkę.
Od pewnego czasu  zaczynało dręczyć ją jedno,  pojawiające się pytanie – czy nie za wysoko?
 Wielokrotnie zadawało a sobie to samo pytanie :
 - Co we mnie jest nie tak, że wciąż spotykam nieodpowiednich mężczyzn?
Kiedyś w ramach babskiego wieczoru, koleżanka,  po drugiej wspólnie opróżnionej butelce wina stwierdziła,  że  jej  największym błędem życiowym było to, że w wieku dwudziestu-paru lat nie "złapała" żadnego faceta na ciążę.
Nie akceptowała takiego rozwiązania. Budować życie na kłamstwie? Jakże to tak.
 Może w imię tych zasad,  herbatę wraz z własnoręcznie upieczonym ciastem - konsumowała sama...
Nie miała  za wielu przyjaciół - nigdy nie miała dla nich zbyt wiele czasu, wolała  szeroko rozumiany rozwój wewnętrzny.   Ale były  ze trzy, cztery  dziewczyny, z którymi już od lat utrzymywała kontakty towarzyskie.
 Po co mi to wszystko???  pozycję zawodową mam ustabilizowaną,  ... jest zdrowa, sprawna. No może z wyjątkiem tego dzisiejszego drapania w gardle, ale to już historia.
A może by rzucić to wszystko w diabły i wyjechać gdzieś?
Anglia?.... Nie, nie chodziło jej o Anglię  jako o kraj, raczej o to, aby "podszlifować" język
Przewietrzyć szafę, odświeżyć  ubrania, zmienić fryzurę, kolor podkładu,  może bardziej odważne cienie. Kończyło się stwierdzeniem - Od jutra.
Spojrzała na zegarek. Zbliżała się dwunasta,  a tramwaj linii cztery dojeżdżał do przystanku - Teatr Bagatela. Stąd tylko parę kroków ulicą Szewską do Rynku,  a tam w prawo do chwili, gdy między stolikami  zamajaczy postać Piotra Skrzyneckiego, z nieodłącznym kwiatkiem w ręce. Ktoś wtyka mu regularnie różę, w wyciągniętą lekko do przodu dłoń.  Nieznośny skowyt hamulców,  a za chwilę terkot rozsuwanych drzwi, a potem już tylko stukot obcasów o granitową kostkę  ulicy Szewskiej. Miała jeszcze trochę czasu, w końcu nawet wypada się odrobinę spóźnić. To robi dobre wrażenie. Poza tym  jest czas aby uspokoić serce. Sukcesu tego działania, do końca jednak nie była pewna.
Spojrzał na zegarek - minęła dwunasta.  Raczej bardziej z przyzwyczajenia niż z potrzeby, bowiem hejnał z Wieży Mariackiej wypełnił  dobrze znanymi dźwiękami całą przestrzeń Rynku, tego Rynku.  Wonna i aromatyczna kawa sprawiała mu czystą przyjemność.  Od czasu kiedy lekarze zdiagnozowali u niego nadciśnienie  dodawał  do niej mleko, ponieważ uważał, że  taka  mniej szkodzi.  Z mlekiem czy bez,  ale zawsze bez cukru. Upajała go ta gorycz lekko złamana mlekiem, jak gdyby wciągał życie ostre i gorzkie, złagodzone od czasu do czasu drobną przyjemnością. Taką jak ta, która być może przydarzy się już za chwilę. Za szybą przechodzili ludzie, pojedynczo, parami bądź całymi grupami. Niektórzy wykorzystywali ostatnie takie ciepłe dni,  by pożyć za pan brat z historią. Inni mający tą historię na co dzień,   tędy właśnie przebiegali korzystając z najkrótszej drogi do pracy, z pracy,  czy jeszcze gdzie indziej.
Przyjdzie czy nie przyjdzie.  Nie dostał odpowiedzi na mail. Wszystko jednak odbyło się tak szybko.  Jego przyjazd do kraju, pobyt w Krakowie, czy w końcu szalony pomysł powrotu do przeszłości.  A może to miasto przeładowane historią i tym co było,  skłania do  powrotu do wspomnień, młodości,  albo wspomnienia szaleństwa.
Chociaż miał obawy co do efektów,  nie obwiniał się o ten pomysł. Zresztą już dawno przestał się obwiniać. To inni obwiniali go a wszystko, no może bardziej inna, ale czy to ma znaczenie? Nie odbijał piłeczki  by unikać odpowiedzialności. Uważał,  że coś nie wyszło. Ot po prostu płomyk był za mały, a dmuchanie by nie wygasł było zbyt rachityczne. I to z każdej ze stron. Być może istotną przyczyną była emigracja. Może problemy ze znalezieniem pracy, może w brak wzajemnego wsparcia. Może, może , może.  Stało się.  I kiedy przyjechał do kraju,  tak desperacko rzucił się na przeszłość. Do czasów i ludzi z którymi był naprawdę szczęśliwy. Nie tworzył wielkich planów, nie budował zamków na piasku.
Minęła Piotra, wzięła głęboki oddech i pociągnęła  szklane drzwi. Ostrożnie weszła do środka i chociaż w lokalu było jasno,  odczekała chwilę jak gdyby oczy przyzwyczajały się do ciemności. Rozejrzała się wewnątrz lokalu.  Jak teraz wygląda Krzysztof ?. Pamiętała tylko te długie ciemne włosy noszone na modłę zespołów rockowych,   koszulę  mocno rozpiętą pod szyją, na której spoczywał naszyjnik z kolorowych koralików.  Zgodnie z opowiadaniem,   naszyjnik pamiętał Woodstock,  na którym  był  ktoś z jego rodziny.  I te jeansy i…. I na co jej teraz ta wiedza?  I jak teraz wygląda Krzysztof? . Zdawała sobie sprawę ze swego zagubienia. Stan ten trwał jednak tylko ułamek sekundy, ponieważ siedzący przy stoliku po lewej stronie mężczyzna  poderwał się. W ręku trzymał czerwoną  różę. Ucieszyła  się,  że problem spadł jej z głowy. W końcu to On widział jej zdjęcia na NK.
 Banalna ta róża - pomyślała równocześnie, ale zaraz zgasiła się sama  -  Nie psuj Kaśka tego co się jeszcze  nie zaczęło.
Podeszła  do stolika,  wyciągnęła rękę na powitanie. On ujął ją w swoją ucałował . Podał  różę,  a następnie odstawił krzesło, aby mogła usiąść.
Była zdenerwowana, bardzo zdenerwowana. Zapomniała właśnie od czego miała zacząć,  a przecież projekt  rozmowy budowała już pod prysznicem.
- Pięknie wyglądasz Muszko -  powiedział Krzysztof.
 - Ty też jesteś w porządku – odwzajemniła komplement.
Kelner przyniósł zamówioną kawę.
- To już moja druga. Mam nadciśnienie,  a nie potrafię sobie jej odmówić.
Opowiadaj Myszko, co robiłaś przez te wszystkie lata – zadając pytanie, Krzysztof rozsiadł się wygodnie.
Opowiedziała mu swoją historię, skupiając się na kwestiach zawodowych. Relacje osobiste skwitowała jednym zdaniem.
- A poza tym jestem,  jak to się teraz mówi - singlem. Nie jest to do końcu mój wybór, po prostu nie ułożyło się.  A ty jak sobie radzisz ze  swoim życiem?
- Ja też jestem,  jak to się mówi singlem. Od pół roku jestem singlem.  Wcześniej miałem żonę.  Poznałem ją na studiach, pobraliśmy się i natychmiast wyjechaliśmy do Kanady. Ona skończył swoje studia, a ja błąkałem się pomiędzy myciem wieżowców, naciąganiem kabli energetycznych. I zbieraniem soku klonowego.  Żona robiła karierę, ja zostałem na tym samym etapie. I chociaż bardzo dobrze zarabiałem, gdzieś zginęło porozumienie i wspólne cele.  W końcu rozeszliśmy się. Ona wyjechała do Ottawy, a ja zostałem w takiej małej dziurze,  jakich tam pełno.  Zbieram się w sobie, staram stanąć na nogach. W ramach autoterapii  przyjechałem dom kraju,  w którym żyłem naprawdę bez problemów.
- A pamiętasz to nasze wyjście do kina? - Zmienił temat.
- Boże jak mi było głupio z powodu wybranego filmu. Cały czas o prostytucji  i to na dodatek męskiej. Bałem się co sobie o mnie pomyślisz.
Niepotrzebnie  - odpowiedziała – byłam tak dumna z tego,  że wybrałeś się ze mną do kina, że zupełnie nie zwracałem uwagi na film. On był najmniej istotny.  Zresztą czy był wtedy jakiś wybór w kinach?
- A potem szliśmy trzymając się za ręce. Wspominam to czasami – uśmiechnęła się
- A ja coraz częściej.  Bałem się Ciebie dotknąć, dobrze że byłaś odważniejsza. Wiesz ja wtedy byłem naprawdę zakochany. Tylko miłość przyszła w złym czasie.  Starzy cały czas ględzili o maturze i konieczności nauki. Poddałem się  i poszedłem z prądem.  A potem studia i zakręciło mi się w głowie od tej wolności.  A potem …  co było potem już mówiłem.
- Co robisz w Krakowie? –  zadała pytanie zmieniając  temat.
- Jakiś rok temu zmarła moja ciotka i o dziwo  zapisała mi mieszkanie,  w starej kamienicy, na Kazimierzu. Co prawda nie udało mi się  być na pogrzebie, ale w końcu  trzeba załatwić sprawy spadkowe.  Będę w Krakowie przez najbliższy tydzień. Na tyle obliczyłem niezbędny czas. 
- Spotkałeś się już z kimś z ogólniaka? 
- Nie. Nie planuję tego,  bo co ja im powiem ? Że mi się rozwaliło życie.  Że nic nie dokonałem przez tyle lat?.  A może jak się zbiera sok z klonów?  Nie dziękuję.  Konfrontacja z ludźmi sukcesu nie jest mi potrzebna.  Wystarczy że widzę na naszej klasie te ich wypasione bryki i wielgachne chałupy.  Dziękuje - Nie.
 - Nie popadaj w depresję. Widziałam te ich samochody. Część to  zdjęcia w przypadkowym tle. Właściciele domów i samochodów nawet nie  mają pojęcia, że  to tło zmyślonych historii.
Wraz z rozwojem rozmowy  zauważyła,  że zamiast narzekać na swój los,  prowadzi swoistą terapię dla Krzysztofa, któremu naprawdę  brakuje bratniej duszy.
Czuła się dobrze, coraz lepiej. Jej problemy stały się takie miałkie  dalekie i nieistotne. Problemy Krzysztofa ważne i jakoś bliskie.  Do kawy dołączył kieliszek wina, później drugi. Krzysztof snuł swoją opowieść,  a kiedy doszedł do metody pozyskiwania soku  z klonów  w kanadyjskich  lasach, rozległ się  dźwięk hejnału.
-  Którą to już mamy  - spytał spoglądając na zegarek.
- Boże już trzecia. Jak ten czas leci.   Rozmowa z Tobą to prawdziwa przyjemność
- Słuchaj Muszko , czy przyjmiesz zaproszenie na obiad?  Rozgadaliśmy się, a pora obiadowa?
Zgodziła się  bez zbędnej zwłoki.
- Znasz jakieś fajne miejsce?
Znała. Kilka kroków dalej, włoską knajpkę, prowadzoną przez rodowitych Włochów.
Wyszli z lokalu. Szli obok siebie jak wtedy,  po kinie, wiele lat temu.  Uśmiechnęła się do siebie.  Nie trzymali się za ręce, ale dzień  dopiero  się rozwijał.  
Co przyniesie wieczór?  Któż to wie?.  Postanowiła nie budować planów. Niechaj życie snuje się swoim rytmem.  Rozwija się niczym wełna z kłębka. Czy z odwiniętej wełny wystarczy na rękawiczki, kamizelkę  czy cały sweter? Czas pokaże.  
***
 
Spiżowy Piotr żegnał ich tym samym bezruchem, którym łaskaw by ł ich przywitać. Tylko kwiat w dłoni, po kilku godzinach bez wody, zgiął się w pałąk. Kwiat konał w popołudniowym słońcu wrześniowej soboty. Spacer nie trwał długo, chociaż odnalezienie wejścia do lokalu dla niewprawnego oka wymagało nieco trudu.  Kiedy jednak weszli do środka,  poczuli się jak we Włoszech. Właściciel, rodowity Woch, wraz z całą obsługą uwijali się między stolikami. Ruch i gwar jak tam panował nadawał  południowego charakteru lokalowi. Spotykała się tutaj cała Europa, pracująca w Krakowie. Byli więc  Włosi, Belgowie, Anglicy.   Szczególnie jednak  Włosi czuli się tutaj jak u siebie. Jedli, gestykulując przy okazji na swój sposób, głośno komentując i śmiejąc się  równie swobodnie.
- Jeżeli mam ochotę poczuć się jak we Włoszech, to przychodzę właśnie tutaj  - powiedziała Katarzyna -  dla  tej atmosfery i tego co na talerzu.
- Jeżeli jesteś tu stałym gościem, to co zaproponujesz  -  spytał Krzysztof, dając jej w widoczny sposób prawo do decydowania o dzisiejszym menu.
W  tak zwanym międzyczasie, kelner o urodzie  sycylijskiego gangstera podał im karty.
 - Zapiekany kozi ser  jest wspaniały. Na przystawkę będzie znakomity. Może ma intensywny zapach  który nie wszystkim  odpowiada, ale ja lubię sery w każdej postaci.
Posłusznie zgodził się na przystawkę  
- A później  kotleciki jagnięce. Będą z pewnością rewelacyjne.
Do tego,  koniecznie mnóstwo świeżej sałaty z oliwą i bazylią 
-  Powinienem dokonać wyboru wina – powiedział Krzysztof,  a jest jakieś które sprawa ci specjalną przyjemność.
- Tak. Tutaj  obok  win  z karty są  wina z pipy. Zamawiasz ile chcesz: kieliszek, karafkę. To taka odmienność od sztampowej butelki z marketu. Te wina tchną  małymi włoskimi winnicami, gdzie rolnicy ręcznie zbierają grona, dokonują uważnej selekcji, a potem  wysiłkiem mięśni ugniatają moszcz,  lokując go w dębowych bekach. Tak sobie przynajmniej wyobrażam cykl produkcji takiego wina podanego w dzbanie.
- Jesteś romantyczna -  podsumował jej wywód na temat produkcji win.
- Wiesz że od zawsze miałam hopla na punkcie najpierw włoskiego renesansu, a później całych Włoch.  Zobaczyć Neapol i umrzeć  - to chyba o mnie.
- A Ty Krzysztof,  opowiadaj o tej Kanadzie jak tam było.
-  W sumie nie ma o czym  opowiadać, pozostały złe wspomnienia. To moje życie które chcę odkroić nożem i nie wracać  więcej do przeszłości. Wiesz powiedziałem sobie,  że dzisiaj jest pierwszy dzień z reszty mojego życia.  Masz rację ten zapiekany ser jest rewelacyjny.
-  Mieliśmy mnóstwo szczęścia,  spójrz wszystkie stoliki są zajęte.
 Rzeczywiście cały lokal wypełniony był dokładnie rozbawionymi klientami.  Co chwilę jakaś para wpadała do środka i z zawodem w oczach  opuszczali lokal.
Rozpływali się w zachwytach nad kotlecikami i sałatkami, popijając winem ze stylowej karafki .
Dzbanek czy karafka?  To takie to i to w jednym. Wynalazek z jakiegoś włoskiego wiejskiego targu.  
Czujny kelner w odpowiedniej chwili wymienił szkło,  tak że  nastrój trwał i nawet się umacniał.
 Krzysztof nie chciał mówić zbyt wiele o sobie. Jakieś ogólniki, jakieś machnięcia ręką. Prosił ją natomiast o opowiadanie o sobie, o szkolnych znajomych z którymi się spotyka,  o pracy, smutkach i radościach.
-  Umie słuchać – pomyślała Katarzyna - to rzadka umiejętność wśród współczesnych mężczyzn.
Pijąc espresso z odrobiną mleka (tu również zgrała się z gustami Krzysztofa) dokonała mimowolnego bilansu.  Jest szarmancki, liczy się z jej zdaniem, umie słuchać, nie dominuje. Zaraz jednak wróciła do rzeczywistości,  uciekając od wniosków  które  same rodziły jej się w głowie.
I nawet gdy zamilkli na chwilę, jak gdyby próbując znaleźć temat do kontynuowania dyskusji, dobrze czuła się w tej ciszy. Nie odczuwała dyskomfortu  braku rozmowy.
On przesunął rękę  na jej część stołu i dotknął opuszkami palców jej dłoni.  Nie cofnęła jej, spojrzała tylko na niego, głęboko jak gdyby z pytaniem.
- Do czego? Do czego to zmierza.?
Domyślił się tego i odpowiedział nie pytany.
- Wiesz, nie chciałbym niczego zepsuć, nie chciałbym zaniedbać jak kiedyś to zrobiłem. Nie  chcę się truć  do końca życia. Bez względu na to, czy wychodząc  stąd przejdziemy Plantami, a potem każde w swoją stronę, czy spotkamy się jutro , a może po jutrze i za cztery lata, nie zaniedbam niczego. Nie puszczę tej dłoni, przynajmniej do czasu  kiedy zdecydujesz inaczej.
Nie cofnęła dłoni. Pozwoliła by oplótł jej dłoń swoją,  a ona odwzajemniła ten delikatny, jakże przyjemny uścisk.  Trwali tak chwilę i nie  zwolnili uścisku dopijając ostatni kieliszek wina.
- Nie wiem jak jest na górze, ale jeżeli to ciągłość tej soboty którą mieliśmy, to wieczór musi być również koncertowy.  Wybierzemy się na mały spacer Plantami? - Spytał, będąc pewien pozytywnej odpowiedzi.
Wychodzili  z lokalu kamiennymi schodami, stopień za stopniem, aż w górze zamajaczyło światło dnia.  Weszli do wielkiego przedsionka. On przepuścił ją przodem,  na chwilę uwalniając jej rękę.
Wyszła na ulicę, on zaraz za nią.   Nagle jakaś siła pchnęła ją w bok. Zatoczyła się szeroko wpadając prawie na wystawową szybę,. Jakiś facet podtrzymał ją gdy upadała. 
- Policja!!!
- Na ziemię kurwa! Na ziemię! - słychać było krzyk.  Ubrani na czarno faceci  w kominiarkach ciasno otoczyli Krzysztofa,  rzucając go na bruk.  Jeden z nich przycisnął Krzysztofa  kolanem, przystawiając mu broń do pleców.
- Rusz się a nie żyjesz !!! .
Na zaciągnięte do tyłu ręce założono kajdanki. Z obu stron ulicy podjeżdżały policyjne radiowozy, migając niebieskimi kogutami.  Zatrzymały się tak, że  zamknęły miejsce zdarzenia.  Zauważyła jeszcze jak podnoszą go z ulicy i wrzucają w otwarte drzwi policyjnego wozu.  Wskoczyli za nim do środka i auto odjechało tak szybko jak się pojawiło.
-  Pani pozwoli że pomogę - powiedział podając jej rękę jakiś mężczyzna. To On uratował ją przed zderzeniem się z wystawową szybą. Teraz pomógł podnieść się ze stopnia,  na którym bezwiednie usiadła, nie mogąc zapanować nad emocjami.
-  Pani pozwoli,  Komisarz  Michał Dobrowolski z Policji. Proszę wybaczyć to nagłe zajście, ale tylko w ten sposób mogliśmy dorwać się do Pana  Z.  Jeszcze raz przepraszam za stres. Zgłosi się do Pani nasz funkcjonariusz,  aby spisać formalne zeznanie.  Mogę Panią odwieść  do domu. Tam za rogiem stoi mój samochód.
- Nie dziękuję. Przejdę się, tego mi chyba teraz najbardziej potrzeba. Może mi Pan powiedzieć, o co chodzi z tym aresztowaniem,  jak z gangsterskiego filmu?
Tego Pani nie mogę powiedzieć,  bo to tajemnica prowadzonego śledztwa, a sprawa jest rozwojowa.
Z.  obserwowaliśmy od dawna i on chyba czuł,  że grunt zaczyna palić mu się pod nogami.  Pani miała być tą cichą przystanią.
Odwróciła się od  policjanta i poszła przed siebie,  w samotny spacer krakowskimi Plantami.
W głowie kłębiły się tysiące myśli, Jedna zabijała drugą, a ta następną. Gdzieś z boku mijali ją ludzie.     
Musiała sprawiać dziwne wrażenie, bo ludzie oglądali się za nią. Nie dbała  jednak o to w tej chwili. Pewne rzeczy przestały być istotne. Nie pamięta jak  długo snuła się wzdłuż parkowych alejek. Zapadł już zmrok  i trwał nawet  dość długo,  gdy z otępienia wyrwał ją widok jakiejś rzeczy leżącej na ziemi. Podeszła bliżej ,uliczna latarnia doskonale oświetlała to miejsce. Na bruku leżała mała, czerwona rękawiczka z włóczki.  Musiała stanowić zabawkę dla psów, ponieważ była mocno wystrzępiona. Dwa palce całkowicie rozsnuły się w bezładną kupkę,  luźno leżącej wełny.
- Nie wystarczyło tego nawet na rękawiczkę – pomyślała gorzko.
W gardle poczuła narastający ból…       
           

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz