19 stycznia 2016

Żywioły

Zganiając z powiek resztki snu, przepychałem się z psem o korek od musującego wina, szumnie nazywanego szampanem. Szampan strzelił o północy ogłaszając nadejście Nowego Roku, dwa tysiące szesnastego. W kuchni i spiżarni odkryłem pierwsze karty nowego kalendarza. Robię to zawsze z nastaniem roku aby nie zapeszyć. Pies oddał korek a ja umieściłem w koszu z drewnem. O dziwo korek był z korkowego drewna czyli nie musiał korka udawać. Niezrażony pies wygrzebał go spomiędzy bukowych polan i w jeden chwili przerobił na korowy pellet, bojąc się słusznie, że zaraz mu (jej) ten korek zabiorę.
Jak co roku i jak co weekend zrobiłem śniadanie i przywołałem do stołu małżonkę. Pomiędzy grzankami z dżemem i białym serem, obgadaliśmy wczorajszy program telewizyjny zgodnie z polskim zwyczajem tradycyjnie na niego narzekając.
Gdzieś przy przedpołudniowej kawie zadzwonił telefon.
Jacuś, odczytała z ekranu Małżonka.
- Cześć Jacek - przywitała go radośnie – miło mi, że jako pierwszy dzwonisz w tym roku.
Jacuś to syn naszych byłych gorczańskich sąsiadów. Rósł i dojrzewał razem z naszymi dziećmi i przylgnął do mojej żony. W rewanżu jakby, mój Młodszy rozkochał się w schabowych i frytkach serwowanych w sąsiednim domu.
Ileż to razy na łamach tego bloga użyłem określenia „ jak w rodzinie”.
Po sprzedaży chałupy wizytowaliśmy się od czasu do czasu. Rzadko, głównie ze względu na stres jaki miałem zawsze gdy mijałem naszą była już chałupę. Chałupę którą podnieśliśmy z martwych by w ciągu dwudziestu lat cieszyć się jej nowym życiem. Los sprawił, że inwalidzki wózek źle sprawdzał się na stromej skarpie. Tak stromej, że gdy kosiłem trawę pod domem, musiałem przyklęknąć na jedno kolano by nie zjechać po mokrej trawie aż pod samą drogę.
Teraz wokół domu równo. Płasko też na horyzoncie i ta właśnie płaskość pobolewa w dalszym ciągu, pomimo ewidentnych korzyści nowego otoczenia.
Nie był to jednak telefon z kurtuazyjnym życzeniami
- Co mówisz? - spytała żona – jaki dom się pali?
- Nasz dom płonie?
Maria zbladła i po chwili skończyła rozmowę
- Solnisko się pali
Solnisko to nazwa naszego kiedyś domu. Bardziej rozpoznawalna niż numer czy nazwisko właściciela.
Pomimo dwóch dekad współżycia w tej mikrospołeczności nie wszyscy kojarzyli nas z nazwiskiem. Ot po protu byliśmy „Krakusami” a szło się na „Solnisko”.
Nie potrafię opisać uczucia które mnie w tej chwili ogarnęło. Poczułem się jakby wielkie kowalskie kowadło spadło mi wprost na głowę. Naraz zrobiło mi się słabo by za chwilę ciśnienie skoczyło mi do maksimum co widać było na twarzy.
Nie docierało jednak do mnie to co stało się przed chwilą. Nie mogłem w to uwierzyć, nawet wtedy gdy dotarły mailem pierwsze zdjęcia.


Drewniany dom płonął szybko i tylko dzięki natychmiastowemu działaniu strażaków nie spłonął doszczętnie.
Ogień strawił całe poddasze. Urządzone i wypielęgnowane do ostatniego szczegółu.
Kuchnia i sień mocno opalone, salon stoi, ponoć tylko okopcony. Dwie sypialnie pozostały nietknięte przez ogień. Jednak tam gdzie nie pojawił się ogień wlała się woda ze strażackich węży.
Szczęściem można nazwać to, że nikt nie zginął w płomieniach, nie licząc kota który zaspał gdzieś w zakamarkach domu. Dzięki Bogu.
Przyszły nowe zdjęcia zrobione już po pożarze i choć zrobione tylko z zewnątrz, pokazują ogrom zniszczeń.
Kiedy porównuję je z ujęciami sprzed lat serce mi pęka. Bo jak ma nie pękać? Poświęciliśmy mu całe dwadzieścia lat życia. Ja i moi najbliżsi sumowaliśmy swoje wyrzeczenia. Każda ekstra premia, roczna nagroda, czasem kawał pensji, lądowały w wełnie, płytach gipsowo-kartonowych, deskach i ludowych meblach. Czasem wygrzebałem coś w komisie meblowym w Nowym Sączu i dotąd chodziłem jak nawiedzony, dopóki fotel, stolik czy krzesło nie stanęły w chałupie.
- Co wy byście bez tej chałupy zrobili? – pytał retorycznie Ojciec, kiedy wizytował dom letnia porą.
On go w końcu kupił i widząc nasze zaangażowanie oraz przychylając się do moich argumentów, przepisał go na mnie po pięciu latach.
- No tato – odpowiadałem odrobinę złośliwie – wtedy moglibyśmy co roku być na urlopie w Tunezji, a zimą zaliczyć narty na lodowcu.
Kiedy inni wylegiwali się na Krecie, ja konserwowałem taras, i układałem rzeczne kamienie przed wejściem, żona malowała płot czy taras. Z zapamiętaniem trzymała drugi koniec deski czy fosztów które właśnie nabyłem.
Oczywiście nie żałowałem ani tej Tunezji, ani nart na lodowcu, chociaż nart w takiej scenerii odrobinę skosztowałem. Razem z cała rodziną, wyjątkowo zgodnie wybraliśmy wieśniacze życie w Gorcach. Smutki niepowodzeń i kwoty wydane na kolejne remonty osładzały nam plany na przyszłość które wieczorami snuliśmy. Emerytura w której nie brałem pod uwagę zapaści ZUS, a w której zaplanowałem zakup wysokich skórzanych butów i takiej samej kamizelki i oczywiście psa, z którym mógłbym się włóczyć wśród pól i łąk. Koniecznie w tych butach i kamizelce.
Dlaczego właśnie tak? A dlaczego niby nie?
Kiedy teraz oglądam zdjęcia, myślę o tych planach jak o czymś nieistotnym. To drobiazg nieistotny szczegół, reszta z piątki jak to się mówi. Nicość wobec tego co stało się tam, teraz.
Z jakimś masochistycznym uporem oglądam te resztki mojego byłego domu. W jakimś senie to co za mną legło w gruzach. Nie potrafię nie patrzeć się za siebie. Kiedy zaś zamykam oczy jak w zwariowanym horrorze, każdej nocy, od nowa przeżywam koszmar ognia. 


 
Próbuję przerwać sen, budzę ię i wybijam z rytmu po to tylko by zaraz po zamknięciu powiek znów widzieć ogień i wszechobecne zniszczenie.
Niestety sam wyszukuję sobie powodów i pretekstów do tych koszmarnych myśli.
No ale cóż zrobić gdy czytam „Zbyt głośną samotność” Hrabala, a tam, główny bohater mieszka gdzie? Oczywiście na ulicy Spalonej. Jak rytmy to muszą być „ogniste”, a o uczuciach decyduje „pożar serc”.
Samonapędzające się koszmarne myśli ale i wspomnienia jak choćby te z archiwalnych już wpisów:
Listopad 2012
Małe mosiężne wkręty ustąpiły jeden pod drugim i uwolniły przytwierdzoną nimi do drzwi wejściowych wizytówkę. Delikatnie chwyciłem ją w jedną rękę, drugą zaś starłem kurz i pajęczynę, którą utkały na niej jakieś pracowite pająki. Czarny kawałek plastiku, na nim jakiś majster wyżłobił nasze nazwisko i dwa inicjały A.M. - Antoni, Maria
Poczułem się jakoś niezręcznie, a więc szybko schowałem ją do przepastnej kieszeni amerykańskiej kurtki wojskowej. Ukradkiem odpiąłem też mosiężny breloczek, taki jaki kiedyś dodawano w Ameryce do nowych samochodów w firmowym salonie. Widać na nim logo Chevroleta i jakiś długi numer seryjny, pewnie samochodu z którym wisiorek stanowił komplet. Marka Chevrolet w chwili kupna domu jawiła mi się jako coś ekskluzywnego i nieosiągalnego. Teraz w chwili sprzedaży domu jest synonimem tańszych i ogólnodostępnych pojazdów. Ostatnie dwadzieścia lat życia w tym domu, zmieniło pogląd na wiele spraw. Postarzałem się w jego cieniu i nabrałem życiowej mądrości. A sam dom spoglądał na mnie przez ten czas z dużą pobłażliwością. Cóż to jest te dwadzieścia lat, wobec jego stuletniej historii.
Wizytówka i brelok, już relikwie z górskiego domu, znajdą się jeszcze nie raz w moich dłoniach. Lubię takie emocjonalne pamiątki w chwilach zwątpienia lub refleksji. Mając pięćdziesiąt parę lat z przyjemnością czujesz w rękach chłód metalowego korkowca, którym bawiłeś się w dzieciństwie. Czemuż więc nie czuć podobnej przyjemności z obcowania z owym brelokiem. Wszak wiernie mi służył, towarzysząc otwieraniu i zamykaniu zamków przez ponad dwie dekady. Skierowałem się do wyjścia, a wychodząc z posesji staranie zamknąłem obydwie połowy drewnianej furtki. Zwyczaj któremu uczyniłem zadość po raz ostatni.(...)




Wisiorek wiernie służy mi do dzisiaj, stanowiąc nierozerwalną całość z nowym kompletem kluczy do drzwi, bramki i skrzynki na listy.
A wizytówka?
Naszą historię oprawiłem w ramki i powiesiłem w korytarzu. Na drewnianej podstawie znajdują się dwie wizytówki. Ta z pierwszego i drugiego mieszkania i klucz. Stary wiejski klucz z gorczańskiej chałupy.
- A to co? - pytają goście.
- To najkrótsza obrazkowa historia naszego małżeństwa – odpowiadam niezmiennie.
Bo tak w sumie jest.
Co jeszcze wtedy zabraliśmy ze wsi na to nowe życie?
Znów skorzystałem z bloga
(…) W planie wobec domu na wsi, pozostało już tylko pakowanie.
Pozostawiamy większość mebli i wyposażenia. Założyliśmy, że zabieramy tylko emocjonalne pamiątki. Nie przypuszczałem jednak wypowiadając te słowa, że każda z rzeczy znajdujących się w domu budzi w nas tyle wspomnień i emocji. Każdy kubek, figurka Frasobliwego, czy świecznik wywołują ciągle żywe wspomnienia.
Jest lżej ponieważ przechodzimy przez to razem.
Trzeba się spieszyć, wyznaczono już bowiem termin wizyty u notariusza.
Czy przyjdzie mi kiedyś żałować tej decyzji?
Już jej żałuję, ale życie to ciągły żal za czym co odchodzi w przeszłość.
W Biblii napisano, że kamień odrzucony przez budujących stał się kamieniem węgielnym...
Z pewnością i mój dom z jego kamienną podmurówką, chociaż nie odrzucony a ukochany, stanie się podwaliną czegoś innego.(...)
I rzeczywiście ten stary gorczański dom stał się kamieniem węgielnym nowego życia.

 


W Wigilię Trzech Króli przyjechali „po kolędzie” dawni sąsiedzi. W progu odśpiewali po góralsku najpiękniejsze kolędy, a potem wypiliśmy, też po góralsku. Zamiast ogólnej wesołości były wspomnienia, wspomnienia i jeszcze raz wspomnienia.
Wygrzebałem nawet jakiś nagranie video z 1995 roku. Jacyż wtedy byliśmy piękni, młodzi i żywi.
Z ekranu przemówiła do nas ciotka Kaśka i swok Karol. Od lat już nie żyją więc i przy tej okazji poleciała serdeczna łezka.
A gdy zasnąłem, przeniosłem się znów na te łąki, pastwiska, na Lubań i Turbacz. Wszystko po to by za chwilę zwalić się w piekielną otchłań umierającego w płomieniach domu.
Nawet nie próbuje pytać jak długo jeszcze.
Dom dla którego założyłem osobnego bloga,
Dom z miłości dla którego napisałem książkę. Z serca do szuflady.
Tak to u mnie bywa najczęściej.


07 stycznia 2016

Cisza jak ta

Sza, cicho sza, zbliż się do niej,
Drga, ledwie drga, blady płomień,
Podejdź i zanurz się w nią,
Kryształową i czystą jej toń,
Zanurz do dna.

Tak tu cicho o zmierzchu, a o poranku wcale nie głośniej. Idealne miejsce dla leczenia skołatanych nerwów, bo ponoć cisza leczy. Niestety jesteśmy już cywilizacyjnie skażeni i cisza nas boli miast leczyć. Chwytamy za pilota w włączamy co się da. A jak się nie da, czynimy desperackie próby zaburzenia tego stanu. Klaskamy w dłonie, pohukujemy niczym sowa i nadstawiamy ciekawie uszy czy aby echo powtórzy?. Ale i ono popadło w jakąś odmianę letargu i nie robiąc nikomu wyjątku, nie odpowiada.
Cisza.
W takiej ciszy tak ucho wytężam ciekawie, że słyszałbym głoś z Litwy....
Ale taki ciekawy to ja jakoś nie jestem.
Pierniki widoczne na zdjęciu z poprzedniego wpisu już zjedzone, święta odhaczone a nawet sylwestrowa butelka wina musującego, nazywanego powszechnie „szampanem” została opróżniona.
Od ostatniego wpisu nie minął jeszcze miesiąc. Czy to już kupa czasu czy tylko błysk szprychy?
Każdy sam sobie odpowie na to pytanie.
Zacząłem dbać o zdrowie i nie mówię tu o faszerowaniu się reklamowanym specyfikami na przeziębienie jakie dopadło mnie pod koniec roku. Rzadko mnie coś łapie, ale jak złapie to mocno trzyma. I nie jest to tylko mój męski egocentryzm.
Ostatni raz przeziębiłem się z pięć lat temu.
W trosce o własne zdrowie psychiczne, ograniczyłem do minimum korzystanie z telewizora. Zauważyłem przy okazji, że nieużywany ekran mniej się kurzy.
Z przyzwyczajenia regularnie sprawdzam jeszcze prognozę pogody na dzień następny, a ponieważ życie nie znosi pustki wypełniam ją słuchaniem RMF Classic i lekturą.
Kiedyś sprawdzałem jeszcze czy zasypiam w tym samym kraju w którym się obudziłem, ale teraz tego już nie robię. Czuję wszystkimi zmysłami że w polskim bagienku tkwię po szyję.
Może innym sięga ono jedynie do wacka, ale ja znany jestem z niewygórowanego wzrostu.
Tak więc lektura na stres. Końcówka ubiegłego roku była w tym względzie bardzo udana ale i w tym nowym roku 2016, dalej pracowicie składam litery w zdania. Najpierw trochę boli a potem jakoś wchodzi w nawyk.
Odrzuciłem preteksty, że mam w pokoju słabe oświetlenie. Stary laptop przerobiłem na czytnik e-booków i siadam z nim na kolanach w dużym, wygodnym fotelu.
Gdzieś obok żona pochłania kolejny skandynawski kryminał a w kominku buzuje ogień.
Czerwona poświata spływa na dywan falując i mrugając porozumiewawczo. W pokoju panuje przyjazna temperatura, nie jest ani za zimno ani za ciepło. W kwestii przyjaznej temperatury to różnimy się nieco z żoną. No o jakieś dwa stopnie, ale to raptem dwa procent w skali od zamarzania do wrzenia wody.
Gdzieś u mych stóp, w cieple kominka śpi pies a obok czuwa kot wpatrzony w płomienie które centymetr za centymetrem pochłaniają spore kawałki podsuszonego buka. W tle ścieżka dźwiękowa z „Marzyciela” i w zasadzie mróz nie jest już taki straszny.
Napisałem o najnowszych gustach czytelniczych Małżonki. A moje?
Znając wnikliwość kobiet powiem od razu, że zainteresowania żony sięgają poza skandynawskie kryminały a ona sama ze swoją potrzeba czytania zawsze mi imponowała.
Wracając zaś do moich preferencji czytelniczych
Sam siebie nie podejrzewałem o takie zainteresowania ale niczym najlepszymi kryminałami, zaczytuję się w biografiach.
Przeczytana kiedyś tam „Miłość wódka i polityka” pozwoliła mi inaczej spojrzeć na Broniewskiego i polubić gatunek. Przeczytany w grudniu „Wylękniony Bluźnierca” pokazał mi innego niż znałem Tuwima, a „Ostatni baron PRL-u” na Waldorffa.
Powtórzę to jeszcze raz, w życiu nie podejrzewałem siebie o coś takiego.
Dzięki tym biografiom pozwoliłem sobie na odrzucenie popularnych stereotypów i pewnym postaciom „dałem szansę”
Ktoś doda, że biografie pisze się z tezą. Na pewno, ale nie mieszajmy w mój tekst żadnego lobby.
Potwierdziłem sobie również, że wszelkie zło związane z polityką nie zrodziło się wczoraj czy przedwczoraj, ale ma długie historyczne korzenie.
Ktoś żachnie się tutaj, że wypisuję truizmy i „oczywiste oczywistości”.
Tak wiem, tylko, że nie chcę by brzmiało to jako usprawiedliwienie.
Dla zdołowania chyba, uzupełniłem sobie listę lektur o „Polskie piekiełko” tyczące dwudziestolecia międzywojennego i „Białystok” zamykający w klamrę wczoraj i dzisiaj.
Poczułem się przygnębiony i zawstydzony, choć być może jednostronnie dobrałem sobie lektury.
Sam tego chciałeś Grzegorzu Dyndało.
Dobór był jednak naturalny, czyli przypadkowy.
Może stąd ta cisza która zapanowała nad laptopem i ta cisza która panuje na blogu
I może jeszcze ten szok który spadł na mnie pierwszego dnia stycznia bieżącego roku.
Bo rok zaczął się dla mnie jak w przepisie na kryminał według Alfreda Hitchcocka - zaczęło się od trzęsienia ziemi a potem napięcie zaczęło powoli rosnąć.
O tym jednak później.