Zganiając z powiek
resztki snu, przepychałem się z psem o korek od musującego wina,
szumnie nazywanego szampanem. Szampan strzelił o północy
ogłaszając nadejście Nowego Roku, dwa tysiące szesnastego. W
kuchni i spiżarni odkryłem pierwsze karty nowego kalendarza. Robię
to zawsze z nastaniem roku aby nie zapeszyć. Pies oddał korek a ja
umieściłem w koszu z drewnem. O dziwo korek był z korkowego drewna
czyli nie musiał korka udawać. Niezrażony pies wygrzebał go
spomiędzy bukowych polan i w jeden chwili przerobił na korowy
pellet, bojąc się słusznie, że zaraz mu (jej) ten korek zabiorę.
Jak co roku i jak co
weekend zrobiłem śniadanie i przywołałem do stołu małżonkę.
Pomiędzy grzankami z dżemem i białym serem, obgadaliśmy
wczorajszy program telewizyjny zgodnie z polskim zwyczajem
tradycyjnie na niego narzekając.
Gdzieś przy
przedpołudniowej kawie zadzwonił telefon.
Jacuś, odczytała z
ekranu Małżonka.
- Cześć Jacek -
przywitała go radośnie – miło mi, że jako pierwszy dzwonisz w
tym roku.
Jacuś to syn
naszych byłych gorczańskich sąsiadów. Rósł i dojrzewał razem z
naszymi dziećmi i przylgnął do mojej żony. W rewanżu jakby, mój
Młodszy rozkochał się w schabowych i frytkach serwowanych w
sąsiednim domu.
Ileż to razy na
łamach tego bloga użyłem określenia „ jak w rodzinie”.
Po sprzedaży
chałupy wizytowaliśmy się od czasu do czasu. Rzadko, głównie ze
względu na stres jaki miałem zawsze gdy mijałem naszą była już
chałupę. Chałupę którą podnieśliśmy z martwych by w ciągu
dwudziestu lat cieszyć się jej nowym życiem. Los sprawił, że
inwalidzki wózek źle sprawdzał się na stromej skarpie. Tak
stromej, że gdy kosiłem trawę pod domem, musiałem przyklęknąć
na jedno kolano by nie zjechać po mokrej trawie aż pod samą drogę.
Teraz wokół domu
równo. Płasko też na horyzoncie i ta właśnie płaskość
pobolewa w dalszym ciągu, pomimo ewidentnych korzyści nowego
otoczenia.
Nie był to jednak
telefon z kurtuazyjnym życzeniami
- Co mówisz? -
spytała żona – jaki dom się pali?
- Nasz dom płonie?
Maria zbladła i po
chwili skończyła rozmowę
- Solnisko się pali
Solnisko to nazwa
naszego kiedyś domu. Bardziej rozpoznawalna niż numer czy nazwisko
właściciela.
Pomimo dwóch dekad
współżycia w tej mikrospołeczności nie wszyscy kojarzyli nas z
nazwiskiem. Ot po protu byliśmy „Krakusami” a szło się na
„Solnisko”.
Nie potrafię opisać
uczucia które mnie w tej chwili ogarnęło. Poczułem się jakby
wielkie kowalskie kowadło spadło mi wprost na głowę. Naraz
zrobiło mi się słabo by za chwilę ciśnienie skoczyło mi do
maksimum co widać było na twarzy.
Nie docierało
jednak do mnie to co stało się przed chwilą. Nie mogłem w to
uwierzyć, nawet wtedy gdy dotarły mailem pierwsze zdjęcia.
Drewniany dom płonął
szybko i tylko dzięki natychmiastowemu działaniu strażaków nie
spłonął doszczętnie.
Ogień strawił
całe poddasze. Urządzone i wypielęgnowane do ostatniego szczegółu.
Kuchnia i sień
mocno opalone, salon stoi, ponoć tylko okopcony. Dwie sypialnie
pozostały nietknięte przez ogień. Jednak tam gdzie nie pojawił
się ogień wlała się woda ze strażackich węży.
Szczęściem można
nazwać to, że nikt nie zginął w płomieniach, nie licząc kota
który zaspał gdzieś w zakamarkach domu. Dzięki Bogu.
Przyszły nowe
zdjęcia zrobione już po pożarze i choć zrobione tylko z zewnątrz,
pokazują ogrom zniszczeń.
Kiedy porównuję je
z ujęciami sprzed lat serce mi pęka. Bo jak ma nie pękać?
Poświęciliśmy mu całe dwadzieścia lat życia. Ja i moi najbliżsi
sumowaliśmy swoje wyrzeczenia. Każda ekstra premia, roczna nagroda,
czasem kawał pensji, lądowały w wełnie, płytach
gipsowo-kartonowych, deskach i ludowych meblach. Czasem wygrzebałem
coś w komisie meblowym w Nowym Sączu i dotąd chodziłem jak
nawiedzony, dopóki fotel, stolik czy krzesło nie stanęły w
chałupie.
- Co wy byście bez
tej chałupy zrobili? – pytał retorycznie Ojciec, kiedy wizytował
dom letnia porą.
On go w końcu kupił
i widząc nasze zaangażowanie oraz przychylając się do moich
argumentów, przepisał go na mnie po pięciu latach.
- No tato –
odpowiadałem odrobinę złośliwie – wtedy moglibyśmy co roku być
na urlopie w Tunezji, a zimą
zaliczyć narty na lodowcu.
Kiedy
inni wylegiwali się na Krecie, ja konserwowałem taras, i układałem
rzeczne kamienie przed wejściem, żona malowała płot czy taras. Z
zapamiętaniem trzymała drugi koniec deski czy fosztów które
właśnie nabyłem.
Oczywiście
nie żałowałem ani tej Tunezji, ani nart na lodowcu, chociaż nart
w takiej scenerii odrobinę skosztowałem. Razem z cała rodziną,
wyjątkowo zgodnie wybraliśmy wieśniacze życie w Gorcach. Smutki
niepowodzeń i kwoty wydane na kolejne remonty osładzały nam plany
na przyszłość które wieczorami snuliśmy. Emerytura w której nie
brałem pod uwagę zapaści ZUS, a w której zaplanowałem zakup
wysokich skórzanych butów i takiej samej kamizelki i oczywiście
psa, z którym mógłbym się włóczyć wśród pól i łąk.
Koniecznie w tych butach i kamizelce.
Dlaczego
właśnie tak? A dlaczego niby nie?
Kiedy
teraz oglądam zdjęcia, myślę o tych planach jak o czymś
nieistotnym. To drobiazg nieistotny szczegół, reszta z piątki jak
to się mówi. Nicość wobec tego co stało się tam, teraz.
Z
jakimś masochistycznym uporem oglądam te resztki mojego byłego
domu. W jakimś senie to co za mną legło w gruzach. Nie potrafię
nie patrzeć się za siebie. Kiedy zaś zamykam oczy jak w
zwariowanym horrorze, każdej nocy, od nowa przeżywam koszmar ognia.
Próbuję
przerwać sen, budzę ię i wybijam z rytmu po to tylko by zaraz po
zamknięciu powiek znów widzieć ogień i wszechobecne zniszczenie.
Niestety
sam wyszukuję sobie powodów i pretekstów do tych koszmarnych
myśli.
No
ale cóż zrobić gdy czytam „Zbyt głośną samotność”
Hrabala, a tam, główny bohater mieszka gdzie? Oczywiście na ulicy
Spalonej. Jak rytmy to muszą być „ogniste”, a o uczuciach
decyduje „pożar serc”.
Samonapędzające
się koszmarne myśli ale i wspomnienia jak choćby te z
archiwalnych już wpisów:
Listopad
2012
Małe
mosiężne wkręty ustąpiły jeden pod drugim i uwolniły
przytwierdzoną nimi do drzwi wejściowych wizytówkę. Delikatnie
chwyciłem ją w jedną rękę, drugą zaś starłem kurz i
pajęczynę, którą utkały na niej jakieś pracowite pająki.
Czarny kawałek plastiku, na nim jakiś majster wyżłobił nasze
nazwisko i dwa inicjały A.M. - Antoni, Maria
Poczułem
się jakoś niezręcznie, a więc szybko schowałem ją do
przepastnej kieszeni amerykańskiej kurtki wojskowej. Ukradkiem
odpiąłem też mosiężny breloczek, taki jaki kiedyś dodawano w
Ameryce do nowych samochodów w firmowym salonie. Widać na nim logo
Chevroleta i jakiś długi numer seryjny, pewnie samochodu z którym
wisiorek stanowił komplet. Marka Chevrolet w chwili kupna domu
jawiła mi się jako coś ekskluzywnego i nieosiągalnego. Teraz w
chwili sprzedaży domu jest synonimem tańszych i ogólnodostępnych
pojazdów. Ostatnie dwadzieścia lat życia w tym domu, zmieniło
pogląd na wiele spraw. Postarzałem się w jego cieniu i nabrałem
życiowej mądrości. A sam dom spoglądał na mnie przez ten czas z
dużą pobłażliwością. Cóż to jest te dwadzieścia lat, wobec
jego stuletniej historii.
Wizytówka
i brelok, już relikwie z górskiego domu, znajdą się jeszcze nie
raz w moich dłoniach. Lubię takie emocjonalne pamiątki w chwilach
zwątpienia lub refleksji. Mając pięćdziesiąt parę lat z
przyjemnością czujesz w rękach chłód metalowego korkowca, którym
bawiłeś się w dzieciństwie. Czemuż więc nie czuć podobnej
przyjemności z obcowania z owym brelokiem. Wszak wiernie mi służył,
towarzysząc otwieraniu i zamykaniu zamków przez ponad dwie dekady.
Skierowałem się do wyjścia, a wychodząc z posesji staranie
zamknąłem obydwie połowy drewnianej furtki. Zwyczaj któremu
uczyniłem zadość po raz ostatni.(...)
Wisiorek
wiernie służy mi do dzisiaj, stanowiąc nierozerwalną całość z
nowym kompletem kluczy do drzwi, bramki i skrzynki na listy.
A
wizytówka?
Naszą
historię oprawiłem w ramki i powiesiłem w korytarzu. Na drewnianej
podstawie znajdują się dwie wizytówki. Ta z pierwszego i drugiego
mieszkania i klucz. Stary wiejski klucz z gorczańskiej chałupy.
-
A to co? - pytają goście.
-
To najkrótsza obrazkowa historia naszego małżeństwa –
odpowiadam niezmiennie.
Bo
tak w sumie jest.
Co
jeszcze wtedy zabraliśmy ze wsi na to nowe życie?
Znów
skorzystałem z bloga
(…)
W planie wobec domu na wsi, pozostało już tylko pakowanie.
Pozostawiamy
większość mebli i wyposażenia. Założyliśmy, że zabieramy
tylko emocjonalne pamiątki. Nie przypuszczałem jednak wypowiadając
te słowa, że każda z rzeczy znajdujących się w domu budzi w nas
tyle wspomnień i emocji. Każdy kubek, figurka Frasobliwego, czy
świecznik wywołują ciągle żywe wspomnienia.
Jest
lżej ponieważ przechodzimy przez to razem.
Trzeba
się spieszyć, wyznaczono już bowiem termin wizyty u notariusza.
Czy
przyjdzie mi kiedyś żałować tej decyzji?
Już
jej żałuję, ale życie to ciągły żal za czym co odchodzi w
przeszłość.
W Biblii napisano, że kamień odrzucony przez budujących stał się kamieniem węgielnym...
Z pewnością i mój dom z jego kamienną podmurówką, chociaż nie odrzucony a ukochany, stanie się podwaliną czegoś innego.(...)
W Biblii napisano, że kamień odrzucony przez budujących stał się kamieniem węgielnym...
Z pewnością i mój dom z jego kamienną podmurówką, chociaż nie odrzucony a ukochany, stanie się podwaliną czegoś innego.(...)
I rzeczywiście ten stary gorczański dom stał się kamieniem
węgielnym nowego życia.
W Wigilię Trzech Króli przyjechali „po kolędzie” dawni sąsiedzi. W progu odśpiewali po góralsku najpiękniejsze kolędy, a potem wypiliśmy, też po góralsku. Zamiast ogólnej wesołości były wspomnienia, wspomnienia i jeszcze raz wspomnienia.
Wygrzebałem
nawet jakiś nagranie video z 1995 roku. Jacyż wtedy byliśmy
piękni, młodzi i żywi.
Z
ekranu przemówiła do nas ciotka Kaśka i swok Karol. Od lat już
nie żyją więc i przy tej okazji poleciała serdeczna łezka.
A
gdy zasnąłem, przeniosłem się znów na te łąki, pastwiska, na
Lubań i Turbacz. Wszystko po to by za chwilę zwalić się w
piekielną otchłań umierającego w płomieniach domu.
Nawet
nie próbuje pytać jak długo jeszcze.
Dom dla którego założyłem osobnego bloga,
Dom z miłości dla którego napisałem książkę. Z serca do szuflady.
Tak to u mnie bywa najczęściej.