Cisza. Ale to tylko cisza przed burzą.
Koniec tygodnia znaczony będzie z
pewnością wizytą na wsi.
Ale to nie takie zwykłe bratanie się
z przyrodą.
Znajomy zapisał się już na ten
wyjazd, a że bezpośrednio u nas nie, groźne mu widmo bankructwa
żadnej agencji turystycznej ani linii lotniczej. Pozostaje tylko
ustalić menu. W końcu znamy zwyczaje żywieniowe znajomych.
Czasami te zwyczaje kolidują z naszymi, w których dominują ostre
potrawy z udziałem papryki i ryżu.
Ale cóż, gość w dom. Według
staropolskiego obyczaju, to jakbyśmy Boga gościli. A ponieważ to
tylko przysłowie, nabędę też odpowiednią ilość wina, nie
licząc na cuda gościa.
Potem oczekujemy wizyty dwóch par, w
tym jednej prawie małżeńskiej.
Zejdzie nam z tym do połowy miesiąca.
A więc będzie się działo. Poklepałem po przyjacielsku wątrobę.
Znamy się tyle lat, że rozumiemy się bez słów.
Sierpień to tradycyjny u nas czas
wzmożonych kontaktów towarzyskich. Wiąże się to z wakacjami,
częstszymi pobytami na wsi i takie tam. Poza tym trzeba szanować to
co pozostało po przesianiu tych naszych przyjaźni przez wielkie
sito weryfikacji.
Jednocześnie nie jest to żaden
protest przeciwko ogłaszaniu tu i tam, sierpnia miesiącem
trzeźwości narodowej.
Tyle już dźwiga ten miesiąc na swych
barkach.
Bo to i Powstanie Warszawskie,
Porozumienia Sierpniowe, Bitwę Warszawską. Aż chce się wypić.
Za zdrowie, za pamięć, na cześć. A
może kiedyś tak ułożymy się z naszą historią, że wypijemy ze
zwykłej radości życia.
Szczególnie, że przysłowie mówi -
Sierpień jasny i pogodny dla win jest bardzo wygodny.
Ta składnia jest trochę naciągana,
ale oczywiście każdy interpretuje przysłowia po swojemu.
Ja urządzam konsumpcję.
W domu znowu pojawiły się dzieci,
oczywiście razem z partnerkami. Szum i gwar niczym w greckiej
rodzinie.
Szczególnie w małej kuchni tłok jak
na Krupówkach, ale potrafię odnaleźć w tym rodzinnym
galimatiasie prawie same pozytywne emocje.
Młodzi przypadkowo wpadli na obiad. A
moja żona przypadkowo przygotowała kurczaka z mleczkiem kokosowym,
według przepisu Claire. Coś mi się nie chce wierzyć w te
przypadki.
Cztery lata temu, w prezencie na
pięćdziesiątkę otrzymałem od żony elegancki zegarek znanej
firmy. Poprzedni, firmy mniej znanej otrzymałem na czterdziestkę.
Służy mi do dzisiaj i reguluję go tylko w chwili zmiany czasu z
zimowego na letni i odwrotnie. Trudno mi było odłożyć na półkę
zegarek, po dziesięciu latach użytkowania. W końcu zżyłem się z
nim. Mając jednak dość pytań dlaczego nie chodzę z nowym, po
dwóch latach uników, założyłem chromowaną bransoletkę na
przegub ręki. Cięższy, solidniejszy, elegantszy i zdecydowanie
droższy. Po dwóch latach ostrożnego użytkowania zgłupiał jednak
totalnie. Zatrzymywał się co dobę i nie chciał ruszyć. Było to
o tyle dziwne, że w tradycyjnym zegarku doba to dwa pełne obroty
wskazówek wokół tarczy.
Zatrzymywał się dokładnie dziesięć po
jedenastej, wieczorem.
Zegarmistrz wskazany przez producenta
pokiwał głową i przyjął sprzęt do naprawy. Dwa razy musiałem jednak potwierdzić zgodę na przypuszczalną wartość naprawy.
Za tę kwotę mógłbym kupić nowy
zegarek. Owszem ale oprócz marki, ważna jest również wartość
emocjonalna.
Zegarmistrz, bez emocji włożył go do
koperty i wypisał kwitek. Po dwóch tygodniach zadzwonił i podniósł
koszty naprawy o pięćdziesiąt złotych. Zgodziłem się bez
zastanowienia. Trwało to w sumie tyle czasu, że w porywie napadu
sprzątania przed powrotem żony, wyrzuciłem gdzieś pokwitowanie.
Całe szczęście, że na jego kartce są wszystkie moje dane.
Tak więc odbiorę zegarek z nowym
mechanizmem, wątpiąc w trwałość eleganckich rzeczy.
Kiedy odbierałem prezent stwierdziłem
filozoficznie, że - ten zegarek wystarczy miz pewnością na całe,
pozostałe po pięćdziesiątce życie. Może w tym stwierdzeniu
było coś z Konopnickiej, ale po raz kolejny przekonałem się, że
nie ma rzeczy na całe życie. Dzisiaj wątpię w tę wystarczalność.
Uważam też, że marki produktów to tylko marketing.
A zegarek z czterdziestki założyłem
na rękę, aby wypełnić pustkę w czasie naprawy.
Chodzi punktualnie, nie zacina się.
Jakby tak się lepiej przyjrzeć, to nie wygląda znowu tak ubogo.
Zresztą widziałem nie tak dawno, na
ręce znajomego zegarek za siedemdziesiąt pięć tysięcy złotych.
Dobra firma z udokumentowanym
pochodzeniem i numerem seryjnym, przyporządkowanym do właściciela.
Gdyby ktoś powiedział, że kosztował
dwieście pięćdziesiąt złotych, przyjąłbym to stwierdzenie za
dobra monetę.
Dodatkowo zegarek perfekcyjnie
spóźniał pięć minut na każdy tydzień. Pomimo kilku napraw.
Ale za to można śmiało poszpanować
w gronie podobnych miłośników drogich gadżetów. Nikt nie zauważy
ułomności chronometru. W końcu gale i koktajle na trwają tak
długo.