31 sierpnia 2011

Sierpień 2011

30 sierpnia 2011
Tort odebrałem. Nie ten z  mojego jubileuszu. Tamten już dawno zjadłem zagryzając ową trzecią świeczką, dla poprawy apetytu, lub po prostu na lepsze trawienie. Tort jest elementem imprezy urodzinowej, którą mój starszy Syn organizuje dla mojej przyszłej  Synowej.  Ze względów organizacyjnych to ja go odbierałem. Wiadomo ojciec ma zawsze więcej wolnego czasu niż zabiegane i zapracowane dzieci.
Poza tym biorę udział w  tym elemencie niespodzianki.
Zaparkowałem na Kazimierzu,  gdzie od czasu  wprowadzenia strefy płatnego parkowania nie ma problemu z wolnymi miejscami. 
- Na odbiór ciasta wystarczą mi  cztery minuty – pomyślałem.   
Stwierdzając brak drobnych w portfelu olałem płatność.  Cwany automat nie wydaje reszty, a ja nie będę opłacał trzech godzin postoju. Ryzykując mandat wskoczyłem do cukierni. Miałem pecha trafić na trzy holenderki, które w swoim niderlandzkim języku postanowiły kupić wodę,  dodatkowo lekko gazowaną i w małych butelkach. Ponieważ obsługa nie znała niderlandzkiego, szło to topornie, a kiedy w końcu dotarłem do kasy okazało się, że  jestem dziesięć minut za wcześnie. Myślałem, że to tylko  taka maniera, kiedy Starszy powiedział:
 -Ustaliłem godzinę odbioru na 17.00 – 17.05.
- To w końcu cukiernia a nie Przylądek Canaveral – skomentowałem informację o wąskim przedziale czasowym.
I pojawiłem się za wcześnie. Cóż było robić. Spoglądając jednym okiem na ulicę poprzez  szybę wystawy poprosiłem:
- Rozmień Pan chociaż piątkę do parkometru.
 Wybiegłem na ulice i wrzuciłem złotówkę.  Dwadzieścia minut parkowania zostało opłacone. Kiedy wsadzałem kwit za szybę, zza rogu wyszli parkingowi. Ubrani jak ochroniarze  bankowej furgonetki w czarne bojowe ubrania i takież glany. Na szyi jednego z nich dyndał aparat fotograficzny, którym  realizując się artystycznie dokumentują wykroczenia.
Uff udało się, w ostatniej chwili.
Wolny kwadrans na rogu ulic postanowiłem  rozsądnie wykorzystać .
W ramach tego rozsądku zadzwoniłem do żony.
Gdzieś tam pod Tatrami rozległ się dźwięk telefonu.
- Czy ty wiesz jak jutro wyglądać będzie dzień naszego syna?- zadałem pytanie i nie czekając na odpowiedź zacząłem opowiadać.
- Skoro świt zjawia się u Mnie po tort. Zabiera zdeponowaną butelkę wina, grawerowaną tabliczkę  z nową funkcją narzeczonej.  Dzisiaj pożyczył już  platynową kartę do Apartu.
 A więc chyba będzie również coś połyskiwać,  z tym wypracowanym  dziesięcioprocentowym rabatem. Tort z  płonącymi świeczkami będzie z pewnością dostarczony do łóżka.
- Już to sobie wyobrażam  - powiedziała żona,  z odrobiną zazdrości w głosie.
- A czy Starszy dzwonił do Ciebie i opowiadał o swoim planie?
- Nie musiał. Wystarczy, że znam Ciebie.  Wiem więc czego się można po nim  spodziewać.
Muszę powiedzieć, że zrobiło mi się bardzo miło. To te chwile kiedy jesteś pewien że było warto.
Że to wszystko ma jakąś niemierzalną, nieprzeliczalną na złotówki wartość, dla którego warto znieść,  przysłowiowe : krew, pot i łzy.
Punktualnie o 17.00 zajechał samochód ze wspomnianym tortem. Nawet nazwa taka jakaś okazyjna - „Czarny bez i białe wino”  Oprócz rocznicy urodzin to  dodatkowo  taki organoleptyczne badania.  Ponoć  to taki test, w związku z planem  zamawiania tam tego właściwego, ślubnego.
Temperatura otoczenia plus trzydzieści dwa stopnie. Zdecydowanie zbyt dużo dla ciast z kremem. Szybko, ale jednak łagodnie, aby bryła ciasta nie zdefasonowała się w trakcie hamowania ruszyłem  do najbliższej lodówki domowej.
Jaki to człowiek zrobił się użyteczny. Syn, żona, teściowa.
Czy to działa w dwie strony?
Wprowadziłem do telefonu numer narzeczonej syna. Ustawiłem alarm na jutro. W końcu nie wypada zapomnieć z braku nawyku.
W zasadzie to zamiast standardowego „ wszystkiego najlepszego” wypadałoby powiedzieć
- Fajnie że pojawiłaś się w życiu mojego syna, dziewczyno.
A zresztą samo wyjdzie. Najlepiej jak się idzie na żywioł.
A ja czasami jestem taki żywiołowy .
Antoni Relski
25 komentarzy
28 sierpnia 2011
Obładowany zakupami zajrzałem do skrzynki pocztowej popychając palcem zaślepkę  szczeliny wrzutowej. Zawsze tak robię, gdy nie chce mi się szukać klucza do skrzynki.  Pomiędzy ulotkami z zaproszeniem na Mega Pizzę, a plastikowymi oknami leżało sobie awizo. Chcący czy niechcący musiałem sięgać po klucz. Klucz jak zwykle znalazłem na dnie torby,  do której najtrudniej było się dostać. „Przesyłka listowa o dużych gabarytach”  tak brzmiał powód dla którego listonosz nie zostawił przesyłki w skrzynce.  Awizo świadczyło że list kierowany jest do mnie. Nie chciało mi się wynosić całości zakupów  do domu  i z góry wracać do auta. Wniosłem więc z powrotem wszystkie torby  do samochodu i skierowałem się do osiedlowego urzędu pocztowego. Należę jeszcze do pokolenia, które z niepokojem odbiera awizo i niepokój ten trwa do chwili odczytania adresata w górnym rogu koperty. To jakiś atawizm, którego źródła nie potrafię  określić.
O dziwo upał przepłoszył emerytów z kolejki, a zmęczona temperaturą panienka z okienka nie proponowała mi założenia konta w Banku Pocztowym,  ani żadnej innej rzeczy wystawionej za szybą. Poszło sprawnie.  Duża bąbelkowa koperta,  którą trzymałem w rękach, nadana była przez Onet. W środku książka, DVD i pendrive w kształcie logo Onetu czyli  dużej, żółtej kropki. No i oczywiście najważniejsze, bo nie jestem materialistą, z  podziękowaniem za wsparcie na swoim blogu akcji  „Chce mi się chcieć”.
Jakiś czas temu  za pośrednictwem e-maila otrzymałem  propozycję napisania ładnie o sprawach prostych . O tym, że chce nam się cieszyć prostymi sprawami, zauważać ich  urodę.  Byłem wtedy na etapie zachwytów  na urodą mojego miasta i przyjemności jaką daje mi jazda na rowerze. Napisałem więc bez zbytniego dumania tekst,  który miałem nadzieję odpowiadał na zapotrzebowanie  akcji. Organizatorzy tak miej więcej określali swoje wymagania:
„Chcemy, żeby małe sprawy miały wielkie znaczenie”. Tak w kilku słowach można by określić akcję internetową „Chce mi sie chcieć”. Inicjatywa zwraca uwagę na znaczenie życia codziennego, a w nim małych, codziennych gestów, zachowań czy słów, do których nie zawsze przywiązuje sie wagę. A to właśnie one wpływają na jakość naszej codzienności, na nasz dobry humor,  uśmiech, życzliwość czy jakość życia. I to właśnie „chęć” ma tu największe znaczenie, bo odbiorcy inicjatywy, która ma w sobie cechy akcji społecznej. mają tworzyć świat, w którym nam wszystkim „chce sie chcieć”.
Że to ważny problem zauważył już Stanisław Wyspiański.  Już w pierwszej scenie pierwszego aktu „Wesela”  Czepiec mówi:
- A, jak myślę, ze panowie duza by juz mogli mieć, ino oni nie chcom chcieć!
A chciało się tym chłopom,  z owymi panami przeciwko zaborcom parę razy, a raz  nawet z Jakubem Szelą przeciwko samym  panom. W jednej z audycji telewizyjnych usłyszałem, że  nasze społeczeństwo w swojej większości wywodzi się z chłopstwa. Traktując rzecz bez obrazy, wynika z tego, że tradycyjnego chcenia, chcenia, powinno być w naszym otoczeniu bardzo dużo.  Z mojej nieodległej pamięci  wynika, że przecież w czasach  choćby stanu wojennego,  chciało nam się żyć kulturalnie i z przytupem.  W ogóle chciało nam się żyć  pomimo wszystko.  Z miodu, kredy i pumeksu robić pastę do zębów. A z pasty do zębów bimber. Łapaliśmy życie niczym rumaka za lejce. Dosiadaliśmy jego gołego grzbietu i cwałowaliśmy czując wiatr na twarzy. Żyć, żyć , żyć. A żyło się wtedy cała piersią, albo nie żyło się wcale.   
A potem przyszło nowe. Rozszerzyły się możliwości i perspektywy. Horyzonty sięgnęły ponad horyzonty.  Pamiętam pierwszą kartę płatniczą i kredytową, pierwszą wypłatę z bankomatu i pierwszy wydruk z konta.  I jakoś powoli zaczęło interesować nas oprocentowanie lokaty, inwestycje w nieruchomości, saldo, konto spread i inne pierdoły.  
Grześkowiak pisał:
A tam u nas jesień cicha
Kwiat umiera, pieśń usycha.
Kto by na to patrzył. Odkąd pamiętamy kwiatki kwitły i usychały.
Spanieliśmy sobie nawet tego nie zauważając. Nie widzimy już tego mlecza, którego z zapamiętaniem zapyla jakaś pszczoła. Od zwykłych ludzi oddzielamy się szybą samochodu.  Od biedy odwracamy głowę.  A przecież mając więcej można zrobić więcej. Tylko czy nam się jeszcze chce chcieć?
Nie oszukuję, że i mnie nie porwał ten chocholi taniec gromadzenia. (coś ten Wyspiański spogląda mi przez ramię)
A potem wszystko zmieniło się w moim życiu. Zmieniła mi się optyka i całkowicie inna jest już skala wartości. Powtórnie  cieszy mnie ta łąka pokryta żółtymi kwiatami,  pomiędzy którymi harcują owady. I ten promień słońca,  który załamuje się w  leniwie płynącej rzece. Nad  jej brzegiem leniwe wpatrzony w nurt wyleguje się pies z kotem. Zgodnie morda w mordę. I te moje góry,  z których czerpię najwięcej. To z nich mam  tę siłę, żeby mi się chciało chcieć.  A dużo mi jej potrzeba. Są takie dni,  kiedy mojej siły musi mi wystarczyć na dwie osoby. Namawiam wtedy  na wspólne oglądanie szybujących ptaków. Nie musimy wzbijać się w powietrze, ale zróbmy chociaż jeden krok.  Najlepsze są proste rozwiązania.
Wraz z przesyłką otrzymałem potwierdzenie, że to naprawdę ważne.

  
Antoni Relski
16 komentarzy
25 sierpnia 2011
Trzy literki,  które od pewnego czasu elektryzują opinię publiczną. Być może to sprawka mediów, które w sezonie letnim gwałtownie poszukują tematu, być może temat jest  naprawdę poważny. Nie mam dostatecznej wiedzy na ten temat, aby zabierać głos w obronie. Wiem zbyt mało, aby rwać ze strachu resztkę włosów na głowie. W ramach potrzeby desperacji odnajdę przynajmniej trzydzieści powodów, dla których ogołocę moją czaszkę z ciemnych kędziorów, zapuszczanych kiedyś na cześć Lennona i Deep Purple. GMO  czyli żywność modyfikowana genetycznie z angielska  Genetically Modified Organisms.  Nie mylić z EMO,  które odnosi się do stylu życia i muzykowania.  Ale być może można to łączyć i nie można wykluczyć,  że  zobaczę EMO które żre GMO i dodatkowo pierze w OMO.  Naukowcy i politycy uśmiechają się tylko tajemniczo. Któryś z nich bąknął kiedyś,  że modyfikowaną żywność jemy już od dawna  i aż nam się z zachwytu uszy trzęsą, przy pełnym braku świadomości. Coś musi być na rzeczy. Chodzi już nawet nie o wszczepianie fragmentu np. winogrona do kukurydzy, ale śmiałe krzyżówki roślina-zwierzę. Po wszczepieniu genu  robala do kukurydzy, ten nie tknie żadnej kolby bo nie jest kanibalem. A kukurydza wonieje mu zapachem jego gatunku.
Cwane.
Jest takie powiedzenie, że jesteśmy tym co jemy. Z powodu mieszania genów i wszczepiania w łańcuch  DNA pomidora fragmentów na przykład pawiana, zyskujemy piękny czerwony kolor skórki. Nie od dziś  mówi się przecież „czerwony jak dupa pawiana”. Ale jak będziemy się zachowywać my, siedzący na szczycie ewolucyjnej drabiny, po konsumpcji prażonej kukurydzy GMO, w trakcie oglądania horroru  „Wyspa doktora Moreau”? Jaki wpływ może mieć na mnie fragment  owego pawiana w pomidorze i jakie cechy przez to nabędę? Małpi humor?, a może czerwoną gębę?.
 Znam przyjemniejsze sposoby uzyskania czerwieni policzków.
Zrobiłem analizę na szybko i wyszło na to, że rzeczywiście nażarłem się tego GMO ponieważ zauważyłem  u siebie, że  na przykład  czytając komentarze pod jubileuszowym wpisem byłem  „dumny jak paw”.
Co zaś zjadłem że:
- Pracuję jak wół,  a czasami bywam uparty jak osioł.
- Jak kot spadam na cztery łapy, a w takie upały jak obecnie jestem wolny ja żółw    .
- Jak wielbłąd potrafię  nie pić  przez tydzień, od weekendu do weekendu.
- Gdy byłem dzieckiem mówiono do mnie,  że jestem mądry jak sowa.
- Kiedy odkryłem uroki dojrzewającej młodości przyrównywano mnie do leniwca.
Wynika z tego, że  już  komuniści wypuszczali skrycie i podstępnie żywność modyfikowaną. Za Gierka chyba, tak przed świętami gruchnęła wieść,  że do stawów przedostały się karpie z ludzkim genem. Dobrze jednak, że horyzonty  myślowe komuniści mieli raczej ograniczone, ponieważ żaden z nas po Wigilii nie chciał być nowym Leninem. A przecież materiału genetycznego było pod dostatkiem.
Ba. Już Narodowi  Socjaliści,  szczególnie w III Rzeszy robili udane eksperymenty.
Odkrył to  niejaki Hans Klos,  który  w trakcie jednej z wielu udanych akcji krzyknął:
- Bruner Ty świnio.  
Nie wiem czego trzeba się najeść,  aby być odważny jak lew, albo chociaż chytry jak lis.
Kiedy dowiedziałem się jak długo trwa akt płciowy knura  pomyślałem, że taka rzodkiewka GMO wcale by nie zaszkodziła.
Nie wiem natomiast czego  najadłem się, że ktoś kiedyś powiedział
- Wyglądasz jak ropucha spod łopianu.
Szczęśliwie potem miałem sraczkę  i od tego czasu organizm podświadomie unika tej rośliny.
Na świecie bywa różnie. Pan Prezydent Ustawę zawetował, ale na dalekim wschodzie  działa się już pełną parą.  Słyszałem że tamtejsi naukowcy wyhodowali nową rasę psów. Tym razem o smaku banana.
Jak to mówią - Strach się bać
Ilość „nie wiem”  w tym tekście upoważnia mnie do uchylenia się od odpowiedzi na pytanie, czy jestem za? czy jestem przeciw?
I nie wiem dlaczego przyplątał  mi się cytat z  „Folwarku Zwierzęcego ”  Orwella .
Wszystkie zwierzęta są równe, ale niektóre są równiejsze.
Czyżby ta książka była jakąś  apokaliptyczną wizją  nadużywania GMO?
Antoni Relski
27 komentarzy
23 sierpnia 2011
Trzecia świeczka na tort, w gardło wina łyk
Zagłuszony alkoholem cichy życia krzyk
Czasem chciałbym by w mym  życiu sennie płynął czas
Lecz nie jestem taki  stary, aby  mówić pas
Nucę tak sobie na okrągło  powyższy tekst.  Melodia  shantową  zapożyczona z utworu  „Cztery piwka na stół”.  Mija bowiem już trzeci rok od czasu,  kiedy  jako Antoni Relski tak sobie tutaj gazduję.
Z większą lub  mniejszą regularnością  publikuję  wpisy,  które składają się na sumę. Sumę lat z biegu dni  oczywiście.  Nieraz zastanawiałem się  ile mnie  jest w owym Antonim i jak to się stało, że jakoś żyjemy w jednym ciele,  jak przysłowiowy Doktor Jekyll  i Mister Hyde.
O tym, że do tak zwanego przemieszania osobowości już  doszło  niechaj świadczy fakt, że któregoś pięknego dnia całą służbową korespondencję  e-mailowa podpisałem jako Relski  i oczywiście wysłałem  w świat. Ileż było później pokrętnego tłumaczenia. Aby uniknąć  w przyszłości takich pomyłek,  umieściłem właściwy podpis w stałych  parametrach programu pocztowego.
Fakt. Antoni Relski  dostał nowe życie. Wpisany w Google, ten mój pojawia się na pierwszym miejscu. Dopiero po kilku odnośnikach program  wskazuje  na rewelacyjnego odtwórcę  roli Relskliego  w serialu „Z Biegiem lat z Biegiem Dni „ – Mieczysława  Grąbkę.
Pomysłodawca postaci  literackiej Jan August Kisielewski został zepchnięty aż  na drugą stronę wyszukiwarki.
Nie, to nie powód do bufonady.  To nauka  by nie wierzyć bezkrytycznie,  w najlepszą nawet wyszukiwarkę.
Odkładam to w czasie,  ale nie uniknę i  pochwalę się troszeczkę za aktywność.
  
Z mojego poziomu Antolenia w danym roku wynika, że najbardziej aktywny byłem w pierwszym roku  działalności.   Jak by jednak  nie liczyć, za trzy lata  napisałem  i opublikowałem  418 postów,  co daje średnią  2,6 dnia pomiędzy poszczególnymi wpisami. Ponad cztery setki wpisów  mądrych i głupich, śmiesznych i bardzo poważnych  jak to w życiu.
Trochę się zebrało tych postów większych i mniejszych. Faceci mówią, że nie idzie o wielkość tylko technikę, ostatnimi jednak czasy, zwłaszcza kobieca prasa wstydliwie przemilcza  ową preferencję rodem z komunizmu.  Przecież  teraz żyje nam się lepiej, a więc automatycznie mamy więcej.  Co  zaś do techniki, to  od czasu do czasu popisuję się brakami warsztatowymi.   
A kiedyś chciałem tylko dać upust emocjom związanym z przemijaniem, w związku z ukończeniem pięćdziesiątki. Teraz patrzę na ten świat i próbuję odpowiedzieć na wątpliwości poety. Niezapomniany Jonasz Kofta zadawał sobie takie  pytanie:
Czy świat się cokolwiek zmieni
Gdy z młodych gniewnych wyrosną starzy wkurwieni ?
Niestety  nie podpadam już pod kategorię „młodych gniewnych”.
Nie chce jednak być wkurwiony,  na starość nie ma rady.
Kończąc zaś  buchalterię  chciałbym tylko powiedzieć,  że nie byłoby mnie tu i teraz gdyby nie Wy, moi Czytelnicy.  Zdecydowanie lepiej pisze się ze świadomością,  że ktoś to czyta.
Z satysfakcją powiem,  że cechuje Was wysokim poziom co bardzo sobie cenię.   Wersal chciało by się powiedzieć analizując owe 9600 komentarzy. Powiem wprost, że dla takich czytelników warto pisać. Kilkoro z Was zdecydowało się zostać moim wirtualnymi  przyjaciółmi, niektórych znam osobiście, innych mam nadzieję wkrótce poznać.  Za to wszystko i przed wszystkim za cierpliwość dla  moich niedociągnięć  językowych bardzo dziękuję  
Antoni Relski
22 komentarzy
21 sierpnia 2011
Zobaczyć Neapol i umrzeć. Pokoleniom które już odeszły, naprawdę niewiele trzeba było do  spełnienia. Teraz Neapol można obejrzeć za pośrednictwem Google Maps z tej i tamtej strony, w perspektywie 360 stopni, albo jako hybrydę  czyli mapę nałożoną na zdjęcia satelitarne. Nikt jednak z tego powodu nie bierze się do umierania. Szlag mnie jednak trafiał gdy wjeżdżałem do Zakopanego w tradycyjnym  przedpołudniowym korku.  Jedynka , sprzęgło, hamulec, luz, jedynka…. I zawinąłbym pewnie ogon i wrócił skąd przyjechałem, ale podróżowanie jest czasem rzeczą konieczną. Z braku alternatyw obserwowałem pobocze. To bliższe i dalsze, szare i kolorowe, ruchome i nieruchome.  Rozłożeni jak przez laty tubylcy stali, siedzieli lub leżeli z tabliczkami informującymi o wolnych pokojach. A było tych tabliczek cała fura,  po drodze  do City. Znaczy że baza pokoi z roku na rok coraz wyższa, jak cena za łóżko dobę.
 Standard wykonania owych tabliczek świadczył o artystycznych predyspozycjach właścicieli wilii, zajazdów, dworów  czy pensjonatów. Wizja artystyczna  uwidoczniana ta tych karteczkach  podpowiadała standard wykończenia i wyposażenia. Zabawa wyobraźnią, no bo jeżeli nie można było przyspieszyć jazdy, coś trzeba robić by kompletnie nie zwariować w skwarze południowego słońca, półtora kilometra od celu. Nie ma już na poboczach drogi tak zwanych harmonistów, którzy wybiegali przed maskę samochodów rozkładając złożoną w wachlarz kartkę, na której zbitek liter układał w się w słowo KOŻUCHY.  W dobie polarowej i termoaktywnej odzieży, owcze skóry mocno straciły na popularności. Zresztą po straganach z pamiątkami widać, że gdyby dalej były popularne wytwarzano by je najpewniej Jakimś Tang Xsiu  czy innym chińskim mieście.
Nim na dobre zagościłem w Zakopcu,  gotów byłem  wyartykułować jakąś parafrazę Neapolitańskiej reklamy w stylu -  Unikać Zakopanego aby przeżyć.
Kiedy  dziękując opatrzności dojechaliśmy do Szpitala, żona wjeżdżała właśnie do pokoju, wioząc na kolanach jakąś misterną gwiazdę wykonaną z kolorowego papieru. To efekt dzisiejszej terapii zajęciowej.  Opiera się ona na japońskiej sztuce orgiami, zaadoptowanej do polskich warunków. Tak więc rehabilitujące się ręce i głowy składają z malutkich elementów, pokaźnych rozmiarów łabędzia czy  kaktusa razem z doniczką.
A gdzie garncarstwo, czy metaloplastyka? - spytałem żonę.
Na amerykańskich filmach króluje garncarstwo, gdzie robi się koszmarne kubki na kawę dla całej rodziny.  Publiczne picie kawy  z takiego koszmarka, na przykład w miejscu pracy, jest realnym manifestowaniem uczuć i zaangażowania w terapię żony. Ciągnąc czarny, gorący płyn przez zaciśnięte zęby i uśmiechając się kwaśno nasza twarz krzyczy:
- Spójrzcie każdego innego zabiłbym za taki kubek, ale to dzieło rąk mojej żony, kocham ją i dlatego mam tu swoją ranną kawę, a żona żyje.
Jeżeli  kubeczek zbytnio się wyciągnie można nazwać go wazonikiem, a jeżeli skrzywi się przy okazji można stworzyć oryginalna glinianą kaczkę, którą można podarować potrzebującemu znajomemu.
Nie ma jednak garncarstwa w owym szpitalu, a jedyna glina w tym kamienistym  otoczeniu to wyłącznie funkcjonariusze  mundurowej służby, czuwający dzień i nocy, gdyby komuś przyszły do głowy jakieś głupie pomysły.
Gwiazda została podarowana miłej współmieszkance, która przyjęła ją z widoczną radością.
W końcu to „hand made” i dodatkowo  wykonane z samym Zakopanem.
Po wyładowaniu aprowizacji wymieniliśmy opinie w rozmowach jakże dyplomatycznych na tarasie z widokiem  na góry. Po wszystkim  wybraliśmy się do miasta.
Setki samochodów jeszcze więcej pieszych, którzy po opuszczeniu pojazdów przepływali wielką ławą Krupówkami. Miałem okazję zobaczyć to zza szyb samochodu, kiedy wjeżdżałem w tę część ulicy która dopuszczona jest do ruchu kołowego.  Wszędzie rozchodzi się zapach jedzenia pieczonego lub grillowanego. Aromat jakby celowo rozpylany nad ulicą działa na wyobraźnię, wolę, a na końcu kieszenie pątników. Bo przecież nie ma nic wspólnego z turystyką przemykanie się w tłumie ludzi od sklepu do sklepu. To jakaś misja, lub pielgrzymka, bo trzeba  działać pomimo przeciwności. Objechaliśmy rondo z drogą na Kuźnice i skierowaliśmy się na  Nosal. Tutaj spotkała nas miła niespodzianka,  ponieważ udało mi się znaleźć miejsce do zaparkowania samochodu. W innej sytuacji  wybrałbym pieszą wędrówkę, ale nie zawsze mogę zrobić to co lubię. Stawiliśmy się pół godziny przed czasem.  Na sobotnie popołudnie umówieni byliśmy w jednej z tutejszych regionalnych restauracji, na biorąc pod uwagę czas - obiadokolację.
Żeby być całkowicie precyzyjnym powinienem dodać,  że na to spotkanie zostaliśmy zaproszeni, przez znajomych którzy przyjechali tutaj z samego krańca Polski. Kiedy dowiedzieli się, że będziemy z Górach w tym okresie,  tak przestawili swoje terminy, że mogliśmy się spotkać. Muszę powiedzieć, że On swoją postawą zaimponował mi i przywrócił nadwątloną wiarę w ludzi. Znamy się od wielu lat, przy czym nasza znajomość miała początki biznesowe. Szybko jednak okazało się, że poza biznesowymi mamy jeszcze inne, wspólne zainteresowania oraz podobne poglądy. Zaprzyjaźniliśmy się rodzinnie,  nasze dzieci polubiły się, a rozmowy stały częste. Czasem tylko jakiś głos wewnętrzny mówił mi, że być może wątek służbowy jest elementem spinającym i gdy braknie tego lepiszcza, całość rozsypie się jak domek z kart.  Rzeczywiście pod koniec jednej z moich poprzednich prac,  pomiędzy nasz relacje wdarł się jakiś cień, który spowodował osłabienie a z czasem zawieszenie znajomości. Pewnie oboje, podobni do siebie byliśmy zbyt dumni, aby spróbować to sobie wyjaśnić. Potem ja zmieniłem jedną i drugą pracę a on numer telefonu. Kiedy temperatura obniżyła się pomyślałem, że trzeba zadzwonić. Może wyjaśnić , może coś innego. Im dalej w las tym więcej drzew. Nie mogłem już odezwać się ot tak. Pomyślałem, że może święta będą taką okazją. Niestety nie zadzwoniłem i później również nie. Myślałem od czasu do czasu o tej całej sytuacji. Powiem prawdę, że brakowało mi tych rozmów w których rozumieliśmy się w pół słowa. Zebrałem się w końcu w sobie i w dniu imienin zadzwoniłem. Nie odbierał telefonu, Następnego dnia telefon odebrała Księgowa, którą znałem również dość dobrze.
- Szef nie używa już tego numeru - powiedziała.
Nie podała mi nowego. Rozumiem, że nie była do tego upoważniona. Poza tym  nie słyszała mnie przecież ze dwa lata. Ja zaś nie miałem odwagi poprosić.
- Zamykam  ten etap życia – pomyślałem. Nie mam do siebie żalu, bo próbowałem. Po dwóch latach tak zwane przebolenie, przechodziło trochę szybciej. Biznes jest biznes i nie ma sentymentów.
Gdzieś tak po trzech tygodniach od tamtej rozmowy zadzwonił telefon. Numer nieznany ale odebrałem.
- Cześć to ja – przepraszam że nie odzwoniłem,  ale Pani Maria dopiero wczoraj powiedziała mi, że dzwoniłeś z życzeniami.  Ponieważ nie miałem numeru  chwilę mi to zajęło. Obdzwoniłem naszych wspólnych znajomych. Janusz miał numer i mi podał.
- Miło że dzwonisz. Co u Ciebie?
I rozwinęła się z tego rozmowa jak kiedyś, jakbyśmy rozmawiali poprzednio nie więcej niż ze dwa tygodnie temu. Jakby nie było żadnych nieporozumień.  Sporym zaskoczeniem była dla Niego moja sytuacja rodzinny i kłopoty z niepełnosprawnością żony.
Nie wracaliśmy do tamtego niejasnego dla mnie incydentu, ale chyba żaden z nas nie chciał do niego wracać. Czasem zbędne tłumaczenia i niepotrzebne słowo zrujnują mozolnie budowaną konstrukcję.
A potem przyjechali w odwiedziny, przemierzając czterysta pięćdziesiąt kilometrów. Z ciastem które Ona upiekła aby nie fatygować żony.
A teraz ta knajpa.  Oni przyjechali samochodem w którym z trudem mieściły się te wszystkie turbosprężarki, a dodatkowe naklejki świadczyły,  że  pojazd skręcono na indywidualne zamówienie.
My bardziej przechodzonym samochodem, który ma tendencję do pokazywania śladów korozji szczególnie w okolicach tylnych błotników.  Nic to.  Życie zmieniło mi priorytety już jakiś czas temu. Sympatyczne powitanie  i zamówiony wcześniej stolik. Nad grillowanym oscypkiem, powiedziałem mu,  że pozwolił mi znowu uwierzyć w ludzi. Myślę że był z tego zadowolony. Szybko mijał czas w tej miłej rodzinnej  atmosferze. Na zmianę opowiadaliśmy to co chcieliśmy opowiadać w danej chwili. To miłe, kiedy nie musisz narzucać sobie autocenzury wypowiedzi. Nie będę tworzył i wymyślał skoro znamy się nie od dziś.
I tylko od czasu do czasu przerywaliśmy naszą rozmowę, aby przez okno obserwować  wesele. Obywało się ono w drugiej części  restauracji  wykończonej z rozmachem  w surowym drewnie.
Panna młoda, ubrana zupełnie nie po góralsku i on w stroju dalekim od góralskiej estetyki. Wokół kręciły się druhny. Zgrabne, młode, dobrze ubrane  i bardzo ładne.
- Mówcie  co chcecie – powiedziała żona – młodzież teraz jest piękna, i taka świadoma siebie.
- Młodość zawsze jest piękna. My też byliśmy piękni, gdy byliśmy młodzi. Zazdroszczę im tej pewności siebie.
- A młodości im nie zazdrościsz? -  Spytał Znajomy
- Nie ponieważ będąc ciągle młodym  bałbym się przemijania, a tak każdego dnia, za każdym spojrzeniem w lustro przyzwyczajam się do tej myśli o przemijaniu. Że to taka prawidłowość, kolej rzeczy. Naturalna wymiana pokoleń. A kiedyś ustąpimy miejsca przed lustrem młodym. Ci którzy teraz beztrosko przyjmują życzenia barwnego życia, będą  się przyzwyczajać do tego samego.  Ale mnie zebrało na rozważania -  podsumowałem swoją wypowiedź-  Ale jak pisała Osiecka – jeszcze nie umieramy, jeszcze w zielone gramy.
Tylko że my w tym roku obchodzimy trzydziestą rocznicę ślubu, A Wy?
- Czekaj niech policzę. Dwadzieścia, raz dwa,  trzy.  Dwudziestą trzecią.
- To też niezły wynik. Uważasz, że Oni dzisiaj myślą o tym co będzie za trzy dekady?
„Żono moja” – leciało z głośnika, a za chwilę cyfrowy Cugowski zapewniał „że do tanga trzeba dwojga”.
Powoli rozkładała się góralska kapela, strojąc skrzypce i kontrabas. Potem zagrali coś i zaśpiewali z tym pełnym żalu i tęsknoty góralskim zaśpiewem. To ten pierwszy taniec tylko dla nich, zgodnie z góralskim obyczajem i w góralskiej tonacji. I tylko miejsce do tańca wybrano przypadkowo i niezręcznie.  Kiedy pstrykacze obejrzą zdjęcia na monitorach komputerowych, gdzieś w tle zauważą  duży napis „toalety”. Sam spiesząc w kierunku tego napisu, otarłem się niechcący  o elegancką suknię panny młodej. Bufy  i zmarszczenia zaszeleściły potrącone ręką, ale nie było wyjścia. Jest potrzeba, jest spacer. Do miejsca ulgi dzieliło nie jeszcze osiem kamiennych schodów. Kiedy zamknąłem drzwi przyozdobione postacią młodego gazdy , poczułem wewnętrzny spokój.
A sceneria tańców? Kto by tam zwracał uwagi na takie drobiazgi?
W końcu to samo życie, które się toczy między stołem, łóżkiem i kiblem.
A góralskie basy stroją  dla nas, z reguły tylko raz w życiu.
Kiedy wchodziłem do naszego krakowskiego mieszkania tylko piętnastu minut brakowało do  rozpoczęcia niedzieli. Walczyłem ze sobą w odwiecznym pytaniu - Myć się czy nie myć?. Kurz drogi zalegający gardło, spłukałem zimnym piwem. Jednym zimnym piwem.        

Antoni Relski
15 komentarzy
18 sierpnia 2011
Gdzieś tak rok temu napisałem tekst „Obrońcy Krzysia”.
Działo się to w okresie, kiedy pewna grupa zaistniała mocno w Warszawie  na Krakowskim Przedmieściu. Pomimo pierwszych skojarzeń, że tekst ten dotyczy  owych waśnie wydarzeń, okazało się że nie o to chodzi. Jest to historia o pewnym Krzysiu z krwi i kości,  którego znam i szanuję. Pomimo  jak napisałem,  ponad pięćdziesięciu lat „żyje On  w krzysiowym  świecie i spotyka różnych ludzi, w swojej odmianie siedmiomilowego lasu – w życiu.  A życie obchodzi się z nim łagodnie,  bo jak podłożyć nogę komuś do kogo wszyscy podchodzą z  opiekuńczą troską”.
Nikt kto zna moje podejście do polityki nie miał wątpliwości, że  nie zamieszczę na tamten temat ani słowa ponieważ polityką się brzydzę. Z drugiej strony zastanawiałem się, jak można pomylić Krzyż z Krzysiem, to niedorzeczne i nieprawdopodobne.
A jednak życie codziennie pokazuje nam, że nic co jest nieprawdopodobne nie jest niemożliwe.
Dzisiaj w Onecie Przeczytałem informację pod taki tytułem:
„Pielgrzymką na Giewont upamiętnią krzyś”
Zanim dotarł do mnie brak spójności gramatycznej w zdaniu, pomyślałem o moim znajomym Krzysiu.
Ale żeby aż pielgrzymka?
Doczytałem artykuł do końca. Chodzi o  najbardziej chyba charakterystyczny element  górski widziany a Zakopanem.  Wielki stalowy krzyż na Giewoncie, widoczny również w herbie tego miasta.
Odetchnąłem z ulgą.
Wyjaśnienie jest  z pewnością bardzo proste. Edytor tekstów ma zwyczaj dopowiadać wyrazy do budowanych zdań. Jeżeli na chwilę stracisz człowieku swoją czujność, wpisze Ci głupotę,  za która później wypada się wstydzić. Ułatwieniem jest również  podkreślanie czerwonym wężykiem wyrazów nieporwanych, bądź nieznanych nauce. Jak to się stało że podkreśla jako nieznane i nieprawidłowe słowo „internet”? I to w dwadzieścia lat po wprowadzeniu go do tego kraju.
Nie zająknie się zaś nawet przy najbardziej wyrafinowanym przekleństwie.
Swoją drogą obecne edytory jak choćby Word naszpikowane są takim możliwościami i skrótami poprzez kombinację klawiszy,  że co rusz pojawiają mi się jakieś hebrajskie znaczki, odnośniki i podziały tekstu do najmniej oczekiwanej formy. Przeglądałem menu  programu,  ale nie ma opcji „Edytor bez gadżetów”. Przesadne obłożenie funkcjami, paradoksalnie powoduje wzrost negatywnych emocji w trakcie pisania, oraz  używania słów powszechnie uznanych za nieeleganckie.  I to ciśnienie co  Ci odbija jak pokrywka.
Może już czas,  aby powrócić do prostych nieskomplikowanych programów. Dodatkowo włącza mi  się element oszczędności. Płacę za program (a jestem zwolennikiem zasady korzystania z legalnych wersji ), który wykorzystuję w 5 % jego możliwości. Więc może można prościej i taniej?
Po rozum do głowy poszli już producenci telefonów.
Na jednym biegunie tworzą smartfony naszpikowane techniką, elektronika i bogatym softwearem,  z drugiej zaś proste, solidne  aparaty z podstawowymi funkcjami i baterią która wytrzymuje cały tydzień.
A wybór jak zwykle należy do klienta.
  


PS  „czyli pod spodem”, jak tłumaczył ten skrót pewien sierżant:  
Nie jestem bezkompromisowym łowcą błędów na Onecie.  Nie myli się ten kto nic nie robi. Jestem tego najlepszym przykładem. W poprzednim tekście użyłem złej, chociaż niestety popularnej formy dotyczącej czasu. Słusznie wytknęła mi to „aniaf”
Odpowiedziałem jej,  że mógłbym powiedzieć tak:
Cechą ludzką jest się mylić, a ja jestem człowiekiem.
albo: Czasem rozum śpi,  kiedy do głosu dochodzi serce.
albo:  Wpisuję się gdzieś pomiędzy Prezydenta a Prezesa
Ale nie idę na łatwiznę  więc pozostaje tylko przeprosić za popełniony błąd

Antoni Relski
11 komentarzy
15 sierpnia 2011
 Zdecydowanie nie złamałem się i nie podjąłem próby jazdy do Zakopanego. Dlatego  też jadąc w sobotę w Gorce,  ze spokojem wysłuchiwałem informacji na temat sześćdziesięciokilometrowego korka,  do tej jak to się mówi Stolicy Polskich Tatr. Kocham góry i każdy pofałdowany skrawek ziemi, który wyznacza  mi,  gdzie mogę żyć pełnią życia. Płaskie przestrzenie duszą mnie swoim ogromem i to powietrze nie podpierane żadnymi wzniesieniami przygniata mnie swoją cała masą. Co innego w górach.  Mówiąc góry mam na myśli dokładnie skalne wzniesienia. Nie Krupówki, czy baseny na Antałówce. Nie lubię tłoku i wystawania w kolejce do przejścia jakimś szlakiem. To zaprzeczenie idei łażenia po górach. Gdzie czas na zadumę?, kiedy zdenerwowany  odliczasz stracony czas. Kiedy tak siedzę sam wśród tego skalnego rumowiska, oglądając majestatyczne wierchy myślę sobie,  że to najwłaściwsze z mojego Puntu widzenia miejsce do rozmowy z Bogiem. To tu widać całą jego potęgę. Najpotężniejszy nawet budynek świątyni to tylko szalona mniej lub bardziej wizja architekta.
W tym tłoku nie ma miejsca na pozdrowienie na szlaku, gdzie wychodzący wita schodzącego. Zwykłe  - cześć - wywołuje  zdziwienie. Jeden facet wprost zapytał mnie – skąd my się znamy?.
Ze zgrozą doczytałem  się gdzieś ile piwa i frytek sprzedano w Morskim Oku.
Pamiętam jak kiedyś wybrałem się na szlak pierwszym kursem kolejki na Kasprowy. Odeszliśmy z kumplem jakiś kwadrans drogi od stacji i rozłożyliśmy się ze śniadaniem. Byliśmy cicho, trwając w zadumie nad pięknem przyrody.  Wtedy, chyba w trakcie obierania ze skorupek jajek na twardo, zza skały wyłoniła się głowa  ozdobiona rogami. Kopyta zatrzymały się w pół kroku. Kozica spojrzała na mnie swoimi oczami. Zamarłem, ona także. Trwaliśmy tak chwilę obserwując się nawzajem. Miałem ją na wyciągnięcie ręki, ale uważałem że sięganie po aparat fotograficzny tylko ją spłoszy. Po dłuższej chwili kozica postanowiła wycofać się że zwykłej ostrożności. Nie została  spłoszona szumem. To jedno z najpiękniejszych moich zdarzeń z górach.
Smród oleju z frytek na pewno nie przyciągnie żadnego zdrowego zwierzęcia. Co za czasy.
Zanim zasiadłem obok kierowcy w to sobotnie przedpołudnie, spędziłem miły piątkowy wieczór na jubileuszu dwudziestopięciolecia naszego zaprzyjaźnionego małżeństwa. Jak już kiedyś pisałem niewielu przyjaciół wytrwało próbę czasu, a więc pielęgnujemy to co się ostało.
Oprócz  okazji  był też jeszcze jeden powód,  który popędził mnie na tamto spotkanie, powodując  porzucenie  myśli o wyjeździe w góry piątkowym popołudniem. Był to ”tatar” z wołowej polędwicy. Danie okazjonalne, spożywane z przyjemnością i alkoholem, najwyżej dwa razy do roku. Ponieważ nikt w  mojej rodzinie nie jest miłośnikiem potraw z surowego mięsa, życzliwość owej zaprzyjaźnionej Pani Domu jest dla mnie zbawienna. Było miło i sympatycznie. Po raz kolejny zauważyłem również, że fundusze wydane na prawo jazdy Młodszego, to dobrze zainwestowane pieniądze. Mam tylko drobne wątpliwości, bo po raz kolejny zdominowałem towarzystwo, opowiadając dowcipy i mam nadzieję, że  śmieszne historie. Od  dawna robię na takich imprezach,  jak to powiedział Krzysztof Globisz „za idiotę”. Niestety bardzo szybko wczuwam się w rolę. Na ostatniej zaś, być może ów wspomniany „tatar” spowodował, że wymieniłem jednego z bohaterów „po nazwisku”. Ku mojemu zdziwieniu  jeden gość znał bohatera osobiście. Opowiadanie zamknąłem trochę zmienioną pointą, ciesząc się,  że wcześniej nie użyłem epitetów.
Po nazwisku to po pysku – głosi stare powiedzenie i tego trzeba się trzymać…      
 W sobotę zaś omijając szerokim łukiem zakopiankę,  kierowałem się w swoje strony. Tylko w Mszanie Dolnej korek do skrzyżowania  był tak długi, że korzystając z nawigacji odszukałem  błotnisty skrót, który biegł pomiędzy filarami mostu kolejowego  i zaraz  obok  betonowego koryta rzeki. Szerokość odpowiadała rozstawom kół samochodu, więc zaryzykowaliśmy . Oszczędziliśmy sporo czasu. Nie chcę myśleć co by było gdybyśmy tam utknęli.
Dotarłem na wieś koło drugiej, a po rozpakowaniu i uruchomieniu domu zrobiła się  czwarta. Dzień do prac porządkowych był już  stracony szczególnie, że deszcz  zaczął padać rzęsiście i zamoczył mi sosnę, którą chciałem przyciąć. Oprócz zwykłego dyskomfortu dochodzi jeszcze niebezpieczeństwo porażenia prądem,  ponieważ  gałęzie weszły w linię energetyczną. Z powodu tego konfliktu drzewo - kabel chciałem te gałęzie poobcinać, a tak  w sobotę deszcz,  a w niedzielę i poniedziałek przeszkodziła mi głęboka religijność moich sąsiadów. Tak to znalazłem się w pułapce ponieważ ze względu na wykonywaną pracę i odległość nie mogę być na wsi w tygodniu, zaś w weekend głupi deszcz krzyżuje mi plany.  Na nic tłumaczenia,  że zamysłem święta była blokada możliwości wykorzystywania przez pracodawców. Święto jest święto. Skłonność zresztą do świąt i świętowania jest tutaj powszechnie znana i akceptowana. Co rusz wypada jakieś  święto, albo twór mniejszego kalibru. Jak to mi mówił Jasiek:
- Dzisiaj my nie byli w  polu, bo takie świątko było.
Tak więc na tej empatii wychodzę trochę jak Zabłocki na mydle, chociaż  praca na wsi to dla mnie z założenia, wypoczynek i czysty relaks.
Za niewykonywanie prac w święta powszechnie uważana  jest czynność  picia.
Już to  widzę jak dobry Pan Bóg mówi:
-  Napij się Jasiu jeszcze jednego drinka, wypij piwko wszak to święto, a ty Antoni nie przycinaj żywopłotu . Grzeszysz bo dzisiaj mamy święto.
Z braku alternatyw i kiepskiego programu w TV, (zresztą kto by chciał w tym otoczeniu oglądać powtórkę  „X factor” ) można odwiedzić sąsiadów. Ba, taka wizyta jest zdecydowanie oczekiwana. Podporządkowując się tej tradycji zdecydowałem się z Młodym odwiedzić sąsiada i jego żonę. Sąsiad po zabiegu chirurgicznym, a jak to mówią – chorego nawiedzić trzysta dni odpustu. Skuszony tą propozycją zapukałem do drzwi nowoczesnej, góralskiej gazdówki. Pies który dożywa swoich lat przywitał mnie cichym szczeknięciem. Bardziej z obowiązku niż przekonania. Nie musiał już tego robić,  bo gospodarze zafundowali mu dożywocie.  Jednak służyć to psia natura.  Sapiący i zdychający Burek ożywia się natomiast niespotykanie, gdy przez ulicę przebiegała suka w rui. Mijają wszelkie  psie artretyzmy i postrzały,  a zmierzwione futro zdaje się mówić:
-  Do mnie, do mnie. Doświadczenie przed młodością. Tak Ci przetrzepię żubra ….
A nie. To ostatnie zdanie to cytat z „Testosteronu” Nie!  Dobrze!. Burek oglądał jednym okiem Testosteron, gdy zimą ogrzewał się na pokojach.   
Dużo zmieniło się  od czasu gdy tutaj mieszkamy, coraz mniej łańcuchów i psy ganiają wolno. Bezrobotny jest też jeden J.. , który na wypadek choroby, bądź starości załatwiał problem za flaszkę.
Za jedyną flaszkę,  przy pomocy obucha siekiery kończył cierpienia stworzenia. Przy samodzielnej produkcji owych flaszek, cena którą płacono owemu J..  była zdecydowanie niższa niż wizyta weterynarza. Dla precyzji i prawdy  powiem tylko,  że przy żadnym takim procesie uzdrawiania nie uczestniczyłem, natomiast jestem świadkiem, że  był to częsty temat żartów. Powszechnie też reklamowano wprawną rękę J. Ponoć w każdym opowiadaniu jest jakieś ziarenko prawdy.
Potarmosiłem za uchem psa i ruszyłem na pokoje. Gospodarz dumnie pokazał mi opatrunek i opisał proces chirurgiczny, to znaczy to co zapamiętał przed podaniem narkozy i zaraz po. W międzyczasie gospodyni położyła na stół swojski chleb, takąż wędlinę i wódkę… W tym towarzystwie tylko Pepsi była  ze sklepu. Jest ona niezbędna ponieważ w opinii ogółu ( w tym mojej) najlepiej zabija posmak drożdży w mocnej bezbarwnej cieczy.
Organizm zmęczony wczorajszym „tatarem” bronił się przez chwilę, by poddać się za chwilę, co uspokoiło mi sumienie. Piłem te drinki „pół na pół” ( bo Pepsi nie najtańsza), zagryzając chlebem z kiełbasą lub pasztetową. Ogórki swojej roboty i grzyby ,niestety z poprzedniego jeszcze roku, dopełniały całości.  Słuchałem opowieści  o wsi gorczańskiej lat trzydziestych ubiegłego wieku. Nie żeby Gospodarz sam przeżywał. Była to opowieść przeniesiona, z  opowieści rodziców mojego Gospodarza.  I nim doszliśmy do wojny zrobiła się północ, a z zamyślenia wyrwała mnie propozycja postawienia na stół kolejnej butelki. Szybko pożegnaliśmy się z Gospodarzami i pod mrocznym, zachmurzonym niebem wróciliśmy do domu.
Głupi nawyk, pomimo problemu z siecią, zmusił mnie do wieczornego odebrania poczty. Dopiero wtedy uważałem plan dnia za wykonany.
W niedzielę organizm przypomniał mi,  że nie jestem stworzony do codziennego imprezowania.
Pokonując zaś niechęć swoją i Młodszego, wybraliśmy się na delikatną wędrówkę wśród pół i łąk. Trudno mówić w mojej okolicy, że jakakolwiek wędrówka jest delikatna. Zaraz za domem  trawersując, wspinasz się pochylony do przodu, aby nie zjechać do bujnej zielonej trawie. Po dłuższym spacerze dotarliśmy do najwyżej położonego w tej okolicy domu. Chociaż to miałem w zwyczaju  tym razem oszczędziłem sobie odwiedzin. Wiem doskonale czym skończy się taka wizyta,  po raz pierwszy od półtorej roku. Tego moją wątroba już nie wytrzyma.
Przemykając się cichutko  pod oknami domu, dotarliśmy do ścieżki w dół  i udaliśmy się inną trasą w drogę powrotną. Po drodze minęliśmy bijące obficie źródełko i rosnące obok trzy sosny w kupie.
-  Spójrz Młody,  kiedy zaczynaliśmy tu przyjeżdżać maiłeś dwa lata a sosny  jakieś sześćdziesiąt centymetrów. Teraz mają spokojnie dziesięć metrów.
- Drzew nie pamiętam – odparł.
- Bo wtedy największą  Twoją radością było mieszanie patykiem błota na drodze.
- To i tak dobrze, że tylko błota. Tędy przeganiano krowy.
Widoki na dolinę Dunajca  zrekompensowały ból mięśni zdziwionych nagłym rozciąganiem. Facetów z biura najbardziej w takim marszu bolą łydki.
A potem tylko grill i próba, aby nie schamieć  zupełnie, kontaktu ze słowem pisanym.
Profilaktycznie nie wychodziłem przed dom, przebywając na tarasie. A nuż jakiś z dawna nie widziany  sąsiad zaprosi, albo wprosi się na drinka. Wszak nie honor odmówić. A wątroba jedna.
Poniedziałkowa świadomość końca weekendu powoduje,  że nie próbuję zaczynać żadnych  dłuższych prac ani czynności. Najbliższe parę tygodni spędzi tu Młody, dam mu szansę.  Zobaczymy jak będzie wyglądało to jego gazdowanie. I czy sąsiedzi to wytrzymają.
Zawsze powtarzam :
- Rób tak aby sąsiedzi odkłaniali mi się, kiedy przejeżdżam przez wieś.
 Najbardziej niepokoi mnie jego skłonność do basów. Mnie ona  przeszkadza w odbiorze natury. Zakłóca szum potoku, szmer liści na wietrze, ćwierkanie ptaka i  buczenie pszczoły. Napawam się tym od święta.
Sąsiedzi mają to na co dzień. Młody w Internecie w formacie  mp3.

Antoni Relski
31 komentarzy
12 sierpnia 2011
Zacznę od tego, że wczoraj bezskutecznie próbowałem zamieścić poniższy tekst na swoim blogu. Chociaż pojawiała się informacja „Twój post będzie widoczny za pięć minut” nic takiego nie miało miejsca. Przyjąłem,  że to jest Microsoftowe pięć minut i sprawdzałem po piętnastu, z tym samym efektem. Po czterech próbach ponownego umieszczenia tekstu zamknąłem pokrywę laptopa. Kolejna piąta próba  odbędzie się w tej chwili. Być może to problem na łączach, być może to jakaś cenzura merytoryczna, zapobiegająca publikowaniu głupot w internecie. Z drugiej jednak strony ileż można w  czasie wakacji pisać, o patriotyzmie, poświęceniu i seksie małżeńskim?. Nie zdziwi mnie również jak jutro zobaczę  identyczny tekst w pięciu kolejnych postach. Na technikę jak widać nie ma rady.           
Z samego rana, tak po ósmej, przyszła do mnie kolorowa widokówka. MMS piknął delikatnie i na wyświetlaczu telefonu ukazała się panorama Tatr w letniej zieleni drzew i błękicie chmur. Żeby jednak nie było tak całkiem wakacyjnie, żleby  pokryte są warstwą białego śniegu.
- Tak tutaj mam - brzmiał dopisek pod zdjęciem.
 Ładnie to  mało powiedziane. Jest cudnie jak na kiczowatej pocztówce z podciągniętymi kolorami. Niestety nie mogłem się o tym przekonać osobiście, gdy wczoraj wywoziłem żonę do szpitala rehabilitacyjnego w Zakopanem. Gdzieś tak na wysokości  Poronina przywitał nas gigantyczny sznur samochodów, zaplątanych w totalnym korku, a przecież to była zwykła środa przed piętnastą. Już wyobrażam sobie jak to wygląda w dni wolne od pracy, a szczególnie w tak zwane długie weekendy. Korek był potwierdzeniem mojej decyzji, że nie przyjadę w odwiedziny w najbliższą niedzielę. Decyzja wywołała grymas niezadowolenia na twarzy żony, ale po tych wszystkich latach, do niektórych rzeczy zdążyłem się przyzwyczaić.  Spłonął bym w tych korkach z nerwów ze swoją naturą. Co ciekawe, bo jestem połączeniem sangwinika z melancholikiem. To się ponoć w ogóle nie nadaje do leczenia. Przeświadczony o swojej racji w sprawie odwiedzin w Zakopanym trwałem w zamyśleniu, gdy  na wysokości  stacji benzynowej  na Ustupie lunął deszcz tak gęsty, że właściwą drogę znalazłem tylko dzięki nawigacji. Za chwilę przestał padać, ale powstała mgła zasłoniła mi panoramę oglądaną na co dzień ze szpitalnych okien. Nie jestem największym pechowcem. Moja znajoma pojechała do Norwegii, aby zobaczyć ponoć najpiękniejszy fiord świata. Kiedy dotarła do celu przywitała ją mgła która skrywała wszystko na wyciągnięcie ręki. Jak wygląda ów fiord dowiedziała się kupując widokówkę. Ja nie musiałem kupować. MMS-a dostałem za free.   
 Potem była gonitwa  organizacyjna, meldowanie, przydzielanie i na koniec taszczenie waliz i tobołków do pokoju.
– Ja Panią znam – powiedziała współmieszkanka  dwuosobowego pokoju, która soje walizy już rozłożyła - Razem byłyśmy na turnusie w Krzeszowicach.
Jaki ten świat mały.
Na większe rozważania nie było jednak czasu ponieważ pomimo przywiezienia walizy i trzech pokaźnych rozmiarów toreb, nie wszystko zostało zabrane. Szybka lista i namierzanie sklepu.
W poszukiwanie sklepu udałem się piechotą, ponieważ parkowanie w miejscu dogodnym, w Zakopanem jest niewykonalne. Kiedy jednak dotarłem już do spożywczego i wyobraziłem sobie powrotną drogę, tym razem pod górę, żałowałem tej pochopnej decyzji. W końcu co innego piąć się  na  Skupniów Upłaz z plecakiem, a co innego asfaltową uliczką z jogurtami.  Wybór produktów okazał się taki sobie.  
- To nie Carrefour - powiedziałem do żony - trudno wybierać gdy nie ma wyboru.
 Pozostało  tylko  odkrycie strategicznych miejsc jak: toaleta, jadalnia i taras widokowy.
- Nie jest tak źle - powiem więcej  jest dobrze.
Huśtawkę nastrojów przerabiamy za każdym razem. Najpierw entuzjazm i emocje związane z planowanym wyjazdem. Potem wątpliwości i na końcu spore obawy  przez nowym miejscem pobytu. Po pierwszych godzinach dobry nastrój  stopniowo pojawia się  i gdzieś tak po czterech dniach wszystko wraca do normy. Tylko ja mam poczucie jakbym  Ją porzucał w jakimś ośrodku opieki.
 To Ona, moja jedyna, kochana żona  jest na wczasach. Nie, nie oczywiście, że nie chcę się zamienić.
- Pa i  buźka.
Dzisiaj wyszło, że to buźka na cały miesiąc. Do siódmego września  dom po raz kolejny na męskiej głowie. Ponieważ dzieje się to po nie pierwszy raz,  nie wywołuje  u mnie żadnych emocji.  Spokojnie podszedłem również do powrotnej drogi, którą odbyłem w towarzystwie teściowej. Kochająca matka  doszła do wniosku, że córka i jej pięćdziesięciotrzyletni mąż nie załatwią  wszystkiego tak jak trzeba i to jej ręka musi być na pulsie. Jakoś nie mam siły już się na to złościć. Chciałbym wyciągnąć z tego jakąś naukę dla siebie.
Jedyny żal to taki, że miałem do przesłuchania płytę Adele. Jej  kawałek  „Rolling In The Deep”  jest rewelacyjny.  W efekcie było  jak przypuszczałem. Radio cała drogę pozostawało wyłączone. Ból jest podwójny bo jeśli już, to mówić lubię ja.
Słuchając i nie słuchając teściowej uzmysłowiłem sobie, że ten okres najbliższych tygodni, będzie inny od poprzednich. Młody spędzi go na praktyce w gabinecie weterynaryjnym, a więc nie będzie dla kogo gotować obiadu, ugniatać drożdżowego na pizzę, czy piec chleba. Nie będzie dla kogo, czy będzie więc motywacja?
Z totalnej nirwany wyrwie mnie jak co dzień dźwięk kościelnego dzwonu, który słyszę zawsze wtedy, kiedy opuszczam łóżko.
 Odwróciłem kolejność i teraz wstaję dopiero gdy słyszę bicie z kościelnej wieży. Konieczność mobilizacji, oto kolejna korzyść z posiadania pracy, oczywiście oprócz zarabiana pieniędzy.
A dzisiaj mała uśmiechnięta dziewczynka,  w której zaufanie wkradałem się ostanie parę dni przesłała mi całuska.
- Zdrajczyni – powiedział z wyraźną zazdrością  jej ojciec, kierując się do sklepu z chrupiącymi bułeczkami.
Tatuła – zawołała  do Niego mała i  przesłała mu podobnego całuska.
Twarz ojca rozpromieniła się w widoczny sposób. Słyszałem że ojcowie są bardzo zazdrośni o swoje córki. Nie widziałem jednak, że to ma miejsce od  chwili ich urodzin. 


Antoni Relski
12 komentarzy
08 sierpnia 2011
Słupek niebieskiej cieczy w zaokiennym termometrze wyłaził z rurki. Temperatura zaczęła oscylować w okolicach trzydziestu paru  stopni i wydawać by się mogło, że nic ciekawszego poza zdychaniem z duchoty nie może się  już  przydarzyć, w to spokojne niedzielne południe. Odwróciłem się od  okna, komunikując rodzinie odczyt z kolorowej skali, kiedy dobiegł do mych uszu dźwięk syreny jakiegoś uprzywilejowanego pojazdu. Mieszkając przy trasie do szpitala codziennie jestem świadkiem takich sygnałów.  Przechodzą z lewa w prawą świdrując czubek  głowy,  gdzieś w  połowie tej trasy naprzeciw mojego mieszkania. Tym razem jednak dźwięk ani myślał cichnąć. Wzmagał się niemiłosiernie, docierając do ostatniej zmęczonej upałem szarej komórki. Odwróciłem się  powtórnie do okna i zauważyłem wjeżdżający na osiedle wóz bojowy Straży Pożarnej. Po chwili pojawił się następny i jeszcze jeden. Trzy wypasione czerwone samochody stanęły przed naszym blokiem, w odległości około trzech klatek od mojego mieszkania. Strażacy wyskoczyli z pojazdów i błyskawicznie zaczęli rozwijać węże.
- Nie wiesz gdzie się pali? -  Spytała żona.
- Nasz blok się pali -  odpowiedziałem nad wyraz spokojnie, wyglądając przez okno.
Dziewięć niebieskich kogutów, po trzy na każdy wóz, miarowo migało dodając dramatyzmu sytuacji. Skali tego dramatyzmu nie do końca byłem świadomy.
Za chwilę dojechał jeszcze jeden samochód straży, oraz policyjny radiowóz. Dojazdowa uliczka cała zastawiona już wozami uprzywilejowanymi w akcji,  pulsowała błękitem niczym na dobrym hollywoodzkim filmie.
- Pójdę wyrzucić śmieci i zobaczę co się dzieje. Może trzeba zacząć pakować rodowe srebra porcelanę – rzuciłem do żony i wyszedłem z domu.  Worek śmieci trzymany w prawej ręce usuwał ze mnie podejrzenie, że oto zwykła ciekawość wygnała mnie z domu do tłumu ciekawskich. Tłum zaś z każdą chwila gęstniał,  podobnie jak dym wydobywający się z któregoś z mieszkań.
- Czekaj idę z Tobą – rzucił Młody i o dziwo bez dodatkowej zachęty sam złapał za worek.
Rzut  śmieci w ziejącą otchłań pojemnika i udając zaskoczenie podeszliśmy na skraj trawnika, do   grupy obserwującej i komentującej wydarzenie. Zadarłem głowę do góry. Z okna mieszkania na ostatnim piętrze wydobywał się  gęsty, toksyczny dym. Po woni towarzyszącej  dymowi odczytać można było,  że płoną plastiki i syntetyczne elementy wyposażenia.
Rozsuwana drabina  wynosiła dwóch strażaków na wysokość okna, a druga grupa z pustymi jeszcze  wężami, poprzez klatkę schodową próbowała dostać się do mieszkania. Po chwili węże nabrzmiały i piana zaczęła szukać ujścia w wąskim ich zakończeniu.
Rozejrzałem się dokoła. W bloku naprzeciw balkony i loggie wypełnione były obserwatorami.
- Jak w teatrze. Goście w lożach, a my mamy stojące miejsca – zauważył zgrabnie Młodszy.
Fakt.  Pełne balkony miały coś wspólnego z teatrem, poza być może ubiorem widzów. Oto stali tam faceci w samych majtkach,  dzierżąc w jednej ręce puszki z piwem, a w drugiej tlące się papierosy, jakby dymu roztaczającego się wokół było mało. Towarzyszące im kobiety nie dźwigały pereł, zdobne zaś były w wielgachne majty  i bieliźniane staniki podtrzymujące zbyt duże biusty. Gdzieś tam na trzecim piętrze miała miejsce czyjaś tragedia , naprzeciw rozwijała się atmosfera pikniku.  Niczym na japońskim pogrzebie, komórki przystawione do oczu dokumentowały strażacki trud zapisując raz po raz dramatyczne zdjęcia.  Sąsiad z góry, świadom swego stanu posiadania zniósł nowiutką lustrzankę i ku zazdrości otoczenia pstrykał przy wykorzystaniu funkcji zoom.  Pokazywał potem jakość zrobionych zdjęć, energicznie coś tłumaczył stojącemu obok młodzieńcowi, podpierając się popularnymi choć trochę dwuznacznymi słowami.
Sąsiadka z pierwszego,  rozpromieniona od wiszącego w powietrzu gorąca, jak i emocji towarzyszącym zdarzeniu zobaczyła mnie i na powitanie powiedziała
- Mikołaj to ma frajdę. On marzy aby zostać strażakiem.
Mały zaś co chwilę urywał się z jej matczynego uchwytu i podskakiwał piszcząc z radości,  ponieważ  wokół wszystko wyło i piszczało, a strażacy w srebrzystych hełmach zwijali się jak w ukropie. I pewnie gdyby nie ten kontrolny chwyt wbiegłby w sam środek tej zadymy, aby z bliska zobaczyć te wszystkie elementy wyposażenia czerwonego wozu.
- Czyje to mieszkanie ? – spytałem znajomą,  która przystanęła na chwilę po południowym spacerze z psem.
- Nie wiem, ale spytam później dozorczynię. Wiem tylko,  że w mieszkaniu nie było nikogo, a zapaliła się lodówka.
Stłumić ogień w zarodku. Tak nazywało się to co udał się zrobić strażakom. Za chwilę przestał  wydobywać się  dym i tylko okopcona elewacja ponad szeroko otwartymi oknami świadczyła że tutaj rozegrała się tragedia.     
- Eeee tylko jedno mieszkanie się sfajczyło – powiedział jeden z  młodszych członków zgromadzenia,  które powoli zaczęło się przerzedzać.
-  Gdzie tu dramaturgia wydarzeń.  Dodał drugi – Jakby  ogień nie przeniósł się na inne piętra. To by dopiero było.   
- Ciekaw jestem czy oczekiwalibyście tej dramaturgii  gdyby fajczyło się nad waszym mieszkaniem – odezwałem się nie wytrzymując głupich komentarzy – Punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia.
Spojrzeli na mnie zdezorientowani – o co w ogóle Panu chodzi?
- Bo życie to nie jest gra komputerowa, a właściciel mieszkania, być może szczęśliwie dzisiaj nieobecny,  nie zrobi – „Game over”, chociaż życie zrobiło mu niezły reset.
Odeszli bez dalszych komentarzy, chociaż jestem świadom że popukają się w głowę na myśl o mnie,  gdy tylko  miną załom bloku.
- Co Cię tak zebrało na moralizatorstwo?- spytał Młody – jak dziadka.
- Twój dziadek to mój ojciec, być może więc to kwestia DNA  syneczku.
 Po prostu wkurzyłem się w tę senną  upalną niedzielę
- To co? nie ratujemy porcelany i sreber?  - spytała żona widząc, że spokojnie i na luzie wracamy do domu. -  W ogóle to ja jestem pokrzywdzona. Nie mogłam sobie
zobaczyć.
  

 
Antoni Relski
15 komentarzy
05 sierpnia 2011
Oglądam telewizję. Nie będę udawał intelektualisty i twierdził, że wykorzystuję telewizor wyłącznie jako monitor do DVD.  A telewizja jaka jest każdy widzi. Dodatkowo godząc się na oglądanie  filmów na kanałach komercyjnych godzę się na oglądanie reklam,  jakie z uporem maniaka serwują mi co kwadrans. Same reklamy szczególnie w jednej stacji dorównują swoją długością emitowanemu przed chwilą fragmentowi filmu.  Nie marudzę,  jest przecież czas  aby zaparzyć  herbatę.  Z drugiej jednak strony rodzi się pytanie -  ile herbaty można wypić w czasie jednego filmu?. Ze zwykłego lenistwa, albo braku możliwości przyjmowania kolejnych herbat  wpadają mi do głowy reklamy najlepszych szamponów, diamentowych kremów,  oraz wiedza, że w trakcie „tych dni” kobieta nie musi rezygnować z  aktywnego życia. „Wszystko na tip top” – śpiewa grupka rozentuzjazmowanych panienek  w sklepie z ciuchami. Całość okraszona  soczystymi  żeberkami z woreczka, lub chrupiącymi dla odmiany skrzydełkami w nieziemskiej panierce. Skrzydełka  pomagają przy okazji budować więzi rodzinne i miłość małżeńską. Zachwycony mąż całuje kobietę swojego życia w policzek, a ona czuje się spełniona jako matka, żona i kobieta. Do pełni szczęścia potrzebna jest jej tylko śnieżna biel koszul swojego mężczyzny i brak śladów po trawie na koszulce syna. Trochę się dziwię się temu obrazowi współczesnej kobiety, lansowanemu przez copywriterów.  W agencjach reklamowych pracują przede wszystkim młodzi ludzie. Dziwi mnie bardzo,  że  to oni lansują   bzdurny wizerunek  gospodyni domowej,  dla której cała ambicja znaczona jest kolorem barszczu i białymi mankietami.
Dzięki Bogu udało mi się wyrobić w sobie umiejętność wyrzucania z  pamięci tej całej reklamowej pulpy,  która gotowa zatkać aortę gorzej niż zły cholesterol i doprowadzić do zawału. Osobom które nie posiadły  tej umiejętności  oczyszczania organizmu z  teletoksyn  grozi  niebezpieczna mania posiadania całej gamy niezbędnych do życia produktów. Mieć!, mieć!, mieć.!
A gdzie? być!, być! , być!.
Kiedy w trakcie kolejnej  nieobecności  żony w domu, przygotowywaliśmy z Młodym spaghetti nie szliśmy na żaden skrót.  Bazylia, oliwa , pomidory. Wszystko fachowo  skompletowane i przyprawione.  Nawet na balkonie można uprawiać zielny ogródek. Bazylia, mięta, lubczyk, rozmaryn,   wszystko świeże i pachnące. Ogrom szczęścia dopełnia lawenda. Mogła by być przyprawą do mydła, ale ponieważ takiego nie produkujemy, wyraża jedynie tęsknotę za Prowansją. Świeże zioła mają ten cudowny aromat, który wpływa na  smak potraw. Poszarpane kawałki listków lądują w sosie i jest super.  Każdy zaś przygotowany posiłek to paleta smaku, proporcja i harmonia. 
- Nieźle nam to idzie – skomplementowałem nasze działania.  Doświadczenie przydadzą się w domu i poza nim.  Już nie grozi, że kto będzie próbował wziąć Cię  głodem.
-To bardzo praktyczna umiejętność. W gronie moich znajomych koleżanek większość potrafi zagotować wodę na herbatę, a jajecznica  staje się dla nich kulinarną maestrią - zauważył gorzko Młody.
No tak. W domu  zabiegana matka, postanawia wynagrodzić córce  swój brak kontaktów rodzicielskich poprzez podtykanie wszystkiego i zawsze pod nos. Poza tym  czasy się zmieniły a więc - dlaczego moja córeczka ma tak ciężko pracować?. Ziemniaki może obrać Stary, a z resztą jakoś się poradzi.
Młoda także  nie pali się do tych ziemniaków, bo to i naskórek żółknie, a i tipsy zakładane dwa dni temu.  Pod domowym kloszem wyrasta pokolenie  kuchennych dyletantów i to za naszym współudziałem.   Pichci więc matka obiad jak co dzień , a że czasu mało  do głosu dochodzą praktyczne  foliowe woreczki.
Mięso w worek, do tego jakaś mieszanina z torebki i po krzyku. Kto by się zastanawiał z czego się składa szary proszek do posypywania.  Jeszcze tylko godzinka w piekarniku, potem pac na półmisek. Od Morza do Tatr  kurczak, wołowina, zupy i sosy o tym samym smaku, według gustów szefa  wytwórni. Glutaminian sodu i  standaryzacja podstępnie zadomowiły się na naszych stołach. Standardowy smak, niczym robotnicze ubrania w Chinach lat siedemdziesiątych.
A kiedyś chodziło się do cioci Basi, bo robiła świetny ozorek w galarecie.  Pstrągi moja matka. Teściowa jest mistrzynią pasztetu. Na  ruskie pierogi chodziłem do Babki. Dom poznawało się po specjalnościach gospodyni. Były miejsca gdzie z przyjemnością powierzałem swoje podniebienie Pani Domu, były miejsce gdzie niechętnie pijałem herbatę  i to nie tylko  ze względu na poziom szeroko rozumianej higieny.
Teraz  dziewięć na dziesięć możesz założyć, że schab za śliwką  to efekt owego właśnie woreczka.
Nie ma więc co się dziwić, że  coraz częściej widać bezradnie rozłożone  ręce, gdy przyjdzie nagle zrobić coś z niczego. Nagły wyjazd na  działkę , obóz  i dupa zbita, gdy nie ma „sposobu na…”
Ja już nie apeluję o znajomość przepisów z  przedwojennych książek,  ale nie zachowujmy się w kuchni, jak w samochodzie. Tam zaakceptowaliśmy już bezrozumne korzystanie  z GPS-a.  Zanikła gdzieś znajomość czytania map, skali, czy najzwyklejszej orientacji w terenie. Efekty? Co rusz czytamy o kierowcy który wjechał  do jeziora, ponieważ zaufał wskazaniom automapy.
Wynalazki są po to aby ułatwiały nam życie. Kiedy zaczynają w nim dominować powstaje  nieuświadomiony  od razu problem. Wybucha on z całą siłą,  gdy braknie prądu, zamkną nam sklep, czy znajdziemy się w lesie.
Wiem że współczesne, wyedukowane młode kobiety potrafią zaimponować swoim facetom  w wielu innych dziedzinach. Perfekcyjnie mogą  wywołać tak zwany opad szczęki   i migotanie przedsionków serca.  Zapominanym powoli, że jednym ze sposobów na takie reakcje  jest  również szarlotka na kruchym cieście według przepisu matki, czy wspomniane ruskie pierogi

  
"Nie przejmuj się kochanie, przynajmniej nie przypaliłaś piwa" 
Reklama znaleziona w internecie . 


Antoni Relski
18 komentarzy
01 sierpnia 2011
W  zasadzie tytuł powinien brzmieć jak odwieczne pytanie:
Czy kobiety uprawiają seks wyłącznie z miłości?
Od czasu kiedy widoczna oznaka moje dojrzewającej męskości nie pozwalała mi spać po nocach, zadawałem sobie takie pytanie. W zasadzie to wcześniej, kiedy wieczorem leżąc w sanatoryjnym łóżku, z wypiekami na twarzy słuchałem opowiadań doświadczonego kolegi. Był z Warszawy i świat nie miał dla niego tajemnic. Dlaczego w ogóle kobiety wspomniany seks uprawiają? Poza oczywiście obowiązkiem zachowania gatunku.  Przecież  cała przyjemność, jak mi się wtedy wydawało,  leży po stronie mężczyzny. On to manifestuje zainteresowanie kobietą w sposób brutalnie  widoczny, a później aktywnie realizuje swoje fantazje do finezyjnego  finału włącznie.
Jako teoretyk w temacie, odbierałem wtedy  udział kobiety jako czynność bierną i jakby usługową wobec mężczyzny. Usprawiedliwieniem mojej niewiedzy może być fakt,  że w owych czasach  kiedy priorytetem była budowa Huty Katowice,  dostęp do materiałów naukowych był znacznie utrudniony. Rodzice też mieli jakby inne priorytety, nie koniecznie związane z wspomnianą Hutą. Jednak, co nie uciekło ciekawym uszom dziecka, ów wspomniany, tajemniczy seks (o zgrozo!) uprawiali. Odbiegając trochę od głównego nurtu. Nieraz zadaję sobie pytanie - skąd wzięło się takie  określenie tej  intymnej czynności? To jakby chodziło o cebulę, marchewkę czy pomidory.
Za całą teoretyczną podbudowę służyła mi ilustracja w  małej encyklopedii powszechnej, z przekrojem przez narządy męskie i damskie. Nijak to się miało do królującej w kinach Bardotki. Anatomię tej francuskiej aktorki znałem raczej z opowiadań, ponieważ granicy wieku w kinach przestrzegano wtedy bardzo surowo. Dodatkowo bileterka była znajomą matki, więc informacja o oglądaniu  filmów z gołymi babami dotarłaby by do domu szybciej niż ja sam.
Pozostawała encyklopedia. Człowieka, który mógłby odczuwać podniecenia przy oglądaniu takiej ilustracji powinno się izolować, ponieważ jest potencjalnie niebezpieczny dla otoczenia. Ja  jak i moi rówieśnicy oglądaliśmy ten przekrój wielokrotnie,  bo od czegóż w końcu mieliśmy wyobraźnię.
Później dopiero, za pomocą pewnej sympatycznej nauczycielki  z zacięciem do  „zajęć praktyczno- technicznych ” w sposób że tak powiem namacalny odkryłem,  iż seks sprawia dziewczynie  równie wielką frajdę jak facetowi. Oczywiście nad zafundowaniem tej frajdy musiałem jeszcze trochę popracować.  Dziękuję tutaj, tej właśnie cierpliwej kobiecie, studentce pedagogiki, która wykazała prawdziwą  pasję edukacyjną.   Czym byłby świat bez pasjonatów?
Podbudowałem się  literaturą pojawiającą się jak pierwsze promienie po burzy.  Doczytałem się co to jest orgazm,  wielokrotny orgazm, punkt G, że nie wspomnę o innych łechtających nazwach.  Po tym jak poznałem te subtelności, coś niecoś w tej pustej pale zaczęło się układać. Z czasem zrozumiałem też dowcip o facetach, którzy „zamiast” cieszą się z możliwości sikania na stojąco.
Kiedy w końcu  zrozumiałem i stwierdziłem, że seks potrafi sprawić kobiecie frajdę, jak każdego myślącego osobnika zaczęły mną targać kolejne wątpliwości. Genetycznie wprost uwielbiam mieć wątpliwości. Wątpię więc jestem - oto cały ja. Być może nie bez powodu  nadane mi drugie  imię to Tomasz.
 Seks w wydaniu męskim wymaga elementu uczuciowego i tutaj penis jest,  jak to napisał E Kazan w „Układzie” najuczciwszą częścią mężczyzny.  Ciężko go przekupić,  a jeszcze gorzej kazać mu działać w imię wyższych celów. W przypadku kobiet nie zauważyłem takiego elementu, który zakładał by taki warunek uczucia  sine qua non (oj!, coś mi z tego prawa zostało).
W czasie  mojego dorosłego  życia nie tylko z tych wątpliwości się nie wyleczyłem,  ale co rusz pojawiają się nowe. Nie znaczy to, że jednym zdaniem poddaję w wątpliwość uczciwość i emocjonalne zaangażowanie płci pięknej, w sprawy związane z seksem.
A więc,  czy kobiety uprawiają seks wyłącznie z miłości?
Na to pytanie starał się ostatnio odpowiedzieć Dziennik.pl w artykule z dnia 27.07.2011
http://kobieta.dziennik.pl/seks-bez-tabu/artykuly/347788,kobiety-uprawiaja-seks-nie-tylko-z-milosci.html
Jak zwykle z pomocą przychodzi statystyka i badania  na tak zwanej  reprezentatywnej grupie ludności. Oczywiście w USA ponieważ w naszych realiach trudno jest nam jeszcze odpowiedzieć na pytanie - czy spała pani  z mężem z powodu uczucia, czy dla jego zasiłku z pośredniaka?  A może tylko z przyzwyczajenia?
A oto fragmenty artykułu:
„ … W powszechnej opinii utarło się przekonanie, że podczas, gdy mężczyźni uprawiają seks z tak przyziemnych powodów, jak zaspokojenie popędu, czy podbudowanie swojego ego, kobiety są w tym względzie bardziej romantyczne. Czy faktycznie seks dla płci pięknej to zawsze głęboko duchowe przeżycie z ukochaną osobą? Niestety, badania pokazują, że rzeczywistość wygląda inaczej.
Z 1000 przebadanych przez naukowców kobiet, aż 84% wyznało, że uprawiają seks, ponieważ zapewnia im to spokojne życie lub pomoc w wypełnianiu obowiązków domowych. Wiele ankietowanych wprost wyznało natomiast, że dzięki temu otrzymują finansowe bądź materialne wsparcie. Jak się okazuje kobiety często idą z mężczyzną do łóżka również z chęci odpłacenia mu za to, co wcześniej dla nich zrobił, na przykład za wystawną kolację lub bądź cenny podarunek….”
Statystyka statystyką, badania badaniami. Panowie ręka do góry, który z Was  bzykał się ekstra ze ślubną małżonką  za to że wyrzucił śnieci, lub kupił po drodze do domu ziemniaki i pomidory? Korzyści materialne? Co jeszcze można zaoferować oprócz całej swojej wypłaty i entuzjazmu? 
„Chęć odpłacenia”  jeszcze potrafię zrozumieć. Kupując swojej kobiecie złotą bransoletkę z okazji kolejnej rocznicy ślubu nie oczekujemy przecież w zamian jedwabnego krawata, w najmodniejszy aktualnie wzór. Oczekujemy zupełnie czegoś innego. Bo o ile kobieta oczekuje wszystkiego od swojego jednego mężczyzny, o tyle mężczyzna oczekuje tylko jednego od wszystkich kobiet.
Jak harcerzyk dalej uważam że powinno wystarczyć  zdanie klucz - Tylko mnie kochaj.
Oczywiście nie wypowiedziane przed bzykaniem na pierwszej randce.  Bo trudno kochać coś, co zostało osiągnięte bez wysiłku. 
„Wśród ankietowanych kobiet znalazły się także uczennice college'u. W tym wypadku jedną z głównych przyczyn uprawiania seksu było "niemarnowanie okazji.  Studentki przyznawały, że uprawiają seks z kolegami, z którymi nie są w związkach tylko dlatego, że życie jest zbyt krótkie i trzeba korzystać z nadarzających się okazji."
Ileż to okazji zmarnowałem,  ponieważ patrzyłem trochę dalej niż do najbliższego poranka. Pewnie będę kiedyś tego żałował, ale od czego są zasady? Mięśnie już zwiotczały, a dominuje ten piwny, zza grubych szkieł wszystkie kobiety wyglądają pięknie, a na sercu dalej lilijka harcerska. Czuwaj!     Młode  kobiety wskazywały  również „ chęć poprawienia swoich łóżkowych umiejętności.”
Tę motywację potrafię  zrozumieć, chociaż to broń obosieczna. Jak mówi stary dowcip:
- Dlaczego faceci szukają dziewic? Ponieważ nie znoszą słów krytyki.
Ciekawym odkryciem, według autorów sondy  było również to
„że mężczyźni są mniej krytyczni w ocenie kobiet niż kobiety w ocenie mężczyzn. Większość panów uważa większość kobiet za atrakcyjne w jakimś sensie, podczas gdy większość pań ma na temat mężczyzn odmienne zdanie. Ponadto, kobiety mają swoje ideały męskiej urody, ale są również skłonne wiązać się z mężczyznami odbiegającymi od tych wzorców, ponieważ sądzą, że będą oni mniej skłonni do zdrady i dłużej zostaną przy ich boku.”  
Zauważając w tej motywacji szansę wszystkich mężczyzn do udanych związków z ładnymi kobietami, nie mogę oprzeć się ogarniającym mnie mieszanym uczuciom. To tak jakbym kupił sobie wypasiony   samochód i zaraz po odbiorze  z salonu wydrapał  gwoździem na  jego karoserii cztery grube rysy. Brzydki  będzie mniej podatny na kradzieże. Gdzież tu logika?
Panowie obudźcie się. Koniec wcierania maści, operacyjnego podcinania, i  uciążliwego wieszania obciążników. To nie wymiary decydują o udanym seksie. Cieszy mnie to ostatnie zdanie. Teraz tylko wystarczy, abym załapał się na posadę  jakiegoś  Szefa Spółki notowanej na giełdzie. To zwiększa możliwości zakupu świecidełek. W ostateczności wyłożę naczynia ze zmywarki  bez przypominania, może obleci. 

Antoni Relski
58 komentarzy