23 stycznia 2025

Ten czas, to miejsce i te same myśli

Telefon zadzwonił jakoś tak wieczorem. Zdziwiłem się tą późną porą bowiem Kazek dzwonił do mnie najwyżej wczesnym popołudniem. Tak się jakoś złożyło, że odbieram te telefony wieczorne z lekkim niepokojem. Jeżeli ktoś dzwoni o 21 0nie mogąc doczekać rana to z pewnością ma jakaś ważną wiadomość. Praktyka wskazuje, że nie jest to raczej radosna nowina.

- Józek zmarł - powiedział w pierwszych słowach tej rozmowy Kazek- pogrzeb jest w środę jakbyś chciał przyjechać.

Tak więc po raz kolejny sprawdziła się moja teoria o telefonach wieczornych. Sam z definicji nie zawracam ludziom dupy po dwudziestej.
Kazek i Józek to koledzy z okresu kiedy pracowałem poza Krakowem. Tak się jakoś złożyło, że zgraliśmy się i w boju i w towarzystwie. Kazek jest miesiąc starszy ode mnie, Józek był 16 lat starszy od nas obu.
Z Kazkiem, być może ze względu na wiek,  nawiązałem znajomość bardziej prywatną. Spotykaliśmy się z żonami i dziećmi w naszych domach, często przy herbacie ze śliwowicą, bądź innych umilaczach spotkań. Dzieci też znalazły wspólny język. Ta znajomość choć ze względu na odległość nie tak już żywiołowa, trwa nadal.
Do Józka wpadałem  od czasu do czasu po pracy, gdy  odczuwałem samotność z powodu braku rodziny na miejscu. Trafiało się po kielichu, dla tak zwanej zdrowotności, a Jego żona przygotowywał wtedy sałatkę z tuńczyka z jajkami, majonezem i nie pamiętam z czym jeszcze.
Mogę nie pamiętać gdyż nasze drogi służbowe rozeszły się 18 lat temu gdy odszedł na emeryturę.
Józek wraz z Kazkiem pomogli mi parę razy przy remoncie starej chałupy w Gorcach. Pomagali choć nie musieli. Bardzo to sobie ceniłem.
Jakoś w tym samym czasie  Józek odszedł na emeryturę, a ja z pracy. Nie zakończyło to naszej znajomości ponieważ dzwoniliśmy do siebie z okazji imienin i świąt. No może bardziej ja pamiętałem i dzwoniłem słysząc jak się z tych telefonów cieszy.
Raz w roku wsiadałem na motocykl i w trakcie trasy Kraków- Nowy Sącz- Krynica-Muszyna-Piwniczna - Stary Sącz - Kraków odwiedzałem Józka który osiadł w małym domu z ogródkiem w Nowym Sączu.
Wraz z upływem lat  Józek zaczął tracić wzrok, słuch i siły, a w tak zwanym międzyczasie  stracił też żonę.
Kiedy odwiedziłem go w zeszłym roku,  widziałem starego schorowanego człowieka który siedział metr przed włączonym telewizorem z mocno podkręconym głośnikiem. Nie wychodził nigdzie przez ten swój  kiepski wzrok. Raz w tygodniu wpadał syn z zakupami. Siedział więc Józek przed telewizorem i czekał. Chyba tylko na śmierć czekał i z tego co widzę to się w końcu doczekał.
Postanowiłem pożegnać Józka w tej jego ostatniej drodze, tak normalnie po ludzku. Co zrobić, że przy okazji jestem sentymentalny i niczym Wodecki - Lubię wracać tam gdzie byłem już.
    Środa przyniosła mocne opady śniegu. Kiedy rano spojrzałem przez okno zastanawiałem się czy nie zrezygnować ?
Boże to są mocne opady śniegu? Te kilka centymetrów które spadło przez noc?
Słyszałem w radio, że jakiś dziennikarz od pogody powiedział iż my już nie mamy zimy, a to co teraz wokół to jedynie "zimowy epizod". Ocieplenie już puka do drzwi, za dwa dni po śniegu zostaną tylko wspomnienia.
Oj pamiętam te opady i mnie samego za kierownicą służbowego auta który w poniedziałek bladym świtem przedzierał się przez zaspy, a na poboczu stały znaki drogowe  zasypane śniegiem. aż po tablicę. Czasy, kiedy jechało się takim wyrwanym przyrodzie tunelem. Czasy, kiedy termometr w aucie pokazywał  minus 30 stopni.

- O to więcej niż w mojej zamrażarce - skomentował moją informację mój francuski brat kiedy przesłałem mu zdjęcie termometru w samochodzie.
- Dużo więcej - odpisałem - w zamrażarce jest z reguły minus 18 stopni.

Tak więc, podjąłem decyzję,  przygotowałem auto i wyruszyłem w 100 kilometrową podróż, która pomimo ostrzeżeń w radio przebiegła bez żadnych niespodzianek.  Nawet legendarny zjazd na Juście tuż przed Nowym Sączem był czarny i posypany. Inne czasy.
Dotarłem na miejsce z półgodzinnym wyprzedzeniem.  W przycmentarnej kwiaciarni zakupiłem symboliczną,  jedną różę przewiązaną czarną wstążką i  trwałem w oczekiwaniu na mszę pogrzebową.
Oczywiście ze względu na temperaturę nie było to bierne trwanie. Spojrzałem tu i tam spacerując aleją.  Całkiem przypadkiem wpadłem  na  grobowiec rodziny Koral, tych od lodów. Nie wypowiadam się w myśl starej łacińskiej maksymy - de gustibus non est disputandum czyli gusta nie podlegają ocenie . Jeżeli jednak kogoś zaciekawił ten fragment, to po wpisaniu w wyszukiwarkę hasła - Grobowiec rodzinny Koral, zobaczycie go z wszystkich możliwych stron.
Tak więc zabijając nomen omen czas,  zbliżyłem się do kaplicy gdzie rozpoczęły się właśnie tradycyjne egzekwie.


                                                                                                                                              foto : zuparkadia.pl

Dla mnie to taki czas kiedy zastanawiamy się nad sobą i swoim życiem.  
Zawsze dochodzę wtedy do tego samego wniosku, zwolnić i być a nie mieć. Myśl ta trzyma mnie przynajmniej do wyjścia przez cmentarną bramę. 
Pieśń "Niech Aniołowie... ' powoduje drżenie serca i dreszcze wzdłuż kręgosłupa.
Niestety, tym razem śpiewający ją organista złapał jakąś infekcję gardła i bał się uderzyć w mocniejsze tony. Ślizgał się po nutach leciutko, a gdy raz przesadził zapiał żałośnie.
Pomimo to byłem wyrozumiały.
Rozglądałem się uważnie po uczestnikach pogrzebu, ale albo nie było nikogo z dawnej firmy, albo nie rozpoznałem nikogo po tych 18 latach od odejścia. Będę się upierał przy tej drugiej wersji, bo pierwsza nie chce mi się w głowie pomieścić.
W trakcie patetycznego kazania  cicho zapiszczał wyciszony telefon. Spojrzałem na ekran  i szybko odpisałem  nie odbierając - Jestem na pogrzebie.  
Dzwonił mój kumpel z ogólniaka z który rozmawiam telefonicznie przynajmniej raz w tygodniu.
Kumpel przewartościował swoje życie po zawale, a ja jak już wspomniałem jestem sentymentalny.
Jakoś zawsze jesteśmy dla siebie wyrozumiali.

- Maciek umarł - dostałem zwrotnego SMS-a.
- Co za dzień - pomyślałem.

Szedłem w kondukcie pogrzebowym próbując to sobie poukładać. W głębszych rozważaniach przeszkadzał śnieg i lekki ale upierdliwy mróz, zawsze jakoś większy na cmentarzach.
Rzuciłem Józkowi tę różę na mogiłę i omijając resztę żałobników opuściłem cmentarz.
Unikam jak mogę składania kondolencji, a tu musiałbym tłumaczyć - kto jestem i dlaczego?
Samochód szybko się rozgrzał i dawał przyjemne ciepło, zwłaszcza w nogi bo tak właśnie  ustawiłem.
Na najbliższej stacji benzynowej zaaplikowałem sobie podwójne espresso i wróciłem do auta.
Zaraz też zadzwoniłem do kumpla.

- Co się stało z z tym Maćkiem?
- Wyobraź sobie, że Maciek popełnił samobójstwo.

Przygniotła mnie ta wiadomość, chociaż z Maćkiem ostatnio widziałem się w ogólniaku czyli jakieś 48 lat temu. Jednak jego imię przewijało się od czasu do czasu w naszych rozmowach.
Zbyszek jak zwykle dobrze poinformowany zeznał, że Maciek odszedł na własnych warunkach. Na dodatek nie życzył sobie pogrzebu, a następnie polecił aby  jego ciało   przekazano do badań w Akademii Medycznej. Musiał więc pozostawić list pożegnalny.

- Nawet nie ma jak go pożegnać - powiedział rozżalony Zbyszek i zaraz dodał - Pusto zaczyna się robić wokół nas.

I tak jechałem i zastanawiałem się co jest lepsze, zachrypnięty organista, ksiądz opowiadający banały, brak w kondukcie ludzi  na których powinno się liczyć, choć przyznam, że  ostatnie pożegnanie jest dobrowolne. A może tak po cichu bez wieńców, i pustych słów?
Tu akurat każdy może zdecydować wcześniej zostawiając dyspozycję. Nie daję jednak  gwarancji, że rodzina to uszanuje.
- A co stało się ze wspomnianym na wstępie Kazkiem? - zapytacie. Kazek jest zwolniony i usprawiedliwiony.
W trakcie montażu zadaszenia nad tarasem potrzebował coś tam wykończyć w górnej części zadaszenia. Kazek ma duże doświadczenie i wiele prac wykonuje sam. Podciągnął więc drabinę pod taras, oparł ją na belce i wspiął się do góry. Ponieważ z tej pozycji nie było mu wygodnie, postanowił pozostawić jedną nogę na drabinie, a drugą oprzeć na rosnącym obok drzewie. Zapomniał niestety, że drzewa są elastyczne  aby mogły przetrwać silny nawet wiatr. Drzewo  odgięło się w bok, a kiedy Kazkowi brakło już rozkroku w tym szpagacie,  grzmotnął o ziemie z wysokości jakichś trzech metrów.
Od tego czasu chodzi w gorsecie. Pękły mu dwa kręgi jeden w dolnej części a drugi w części piersiowej. Ten drugi żeby było ciekawie z przemieszczeniem.
Kazek może więc leżeć lub chodzić. Siedzieć tylko do posiłku.
Zawiodła go rutyna. Kazek był w robotach domowych ekspertem. A ponoć ekspert to ktoś kto już nie myśli, on wie. 
I tak miał chłop kupę szczęścia, bo przecież mógłbym kupować kolejną już czerwoną różę.
Swoją drogą, ileż to razy w swoim życiu cytowałem już sobie Leopolda Staffa z jego słynnym - Widzisz żyjemy choć śmierć była blisko .
Z drugiej jednak strony aby nie popaść w zbytnią pewność siebie dodawałem od Okudżawy - Wy jeszcze nie wiecie Co komu pisane i kto będzie żył.
    A w czwartek od rana codzienność. Ablucje, śniadanie, spacer z psem, wyjazd, praca, przyjazd, obiad i przeglądanie ostatnich postów. I gdzieś pomiędzy tymi czynnościami  traci się się te rozważania nad życiem i śmiercią,  aż do następnego razu, następnego pożegnania. Da bóg bym popadł w ten filozoficzny nastrój, a nie by było mi wszystko jedno, jak wszystko jedno jest już bohaterowi takich wydarzeń.
 









15 stycznia 2025

A jednak !

No proszę i kto by pomyślał ?
Ostatnimi czasy budowałem katalog rzeczy których już w życiu nie zrobię. Nie, nie dlatego, że nie lubię ale dlatego, że wiek, że sytuacja rodzinna, że brak okazji. A jednak.
Kiedy piętnaście lat temu moja żona siadła na wózku i zdałem sobie sprawę z prozaicznego faktu, iż oto mamy jedną parę nóg na dwie osoby, zmieniłem podejście do życia. Zacząłem bardziej uważać na swoje działania, eliminując te które mogłyby powodować ewentualne urazy kończyn dolnych. W mojej sytuacji ważne są i te górne, ale człowiek o kulach wygląda zdecydowanie poważniej niż ten sam facet z ręką na temblaku.
Pierwszą decyzją było odrzucenie nart.
Pozostały mi po nich tylko piękne wspomnienia i uczucie wdzięczności do losu, że dał mi szanse próby.
Późno zacząłem jeździć na nartach. Regularnie dopiero od  38 roku życia. Już w pierwszym sezonie skręciłem nogę w kolanie i podpierając się kulami musiałem poddawać się bolesnej rehabilitacji.
Były chwile kiedy gryzłem rehabilitacyjne łóżko. Udało się i już na jesień tego samego roku stanąłem na stoku. Założyłem elastyczna opaskę na zrehabilitowane kolano i szukałem potwierdzenia działań u znajomego ortopedy.
- Taka opaska to mi pomoże, nie?
- Tak najbardziej na głowę.
Głowa tez ważna bowiem od głowy się wszystko zaczyna. 
Zwalczyłem wewnętrzny lek przed kontuzją i za parę lat wylądowałem z nartami na lodowcu Hintertux w Austrii.
Oj, były to piękne czasy.
Wyruszając na lodowiec, kupiłem kask narciarski który przydał mi się już w następnym sezonie
Zmrożona  mulda wyrzuciła mnie do góry, a lądowanie nie było zakończone tak zwanym telemarkiem. Spadałem po stoku w dół na przemian to głową to butami. Myślę, że dzięki temu kaskowi mogę między innymi pisać dzisiaj te słowa.
Złamałem tylko kciuk, a że nie bolało bardziej niż bark który solidnie stłukłem przy okazji, a więc do lekarza zgłosiłem się dopiero zaraz po świętach wielkanocnych. Dla ułatwienia dodam, że tę wywrotkę miałem dokładnie w tłusty czwartek.
Doktor  u którego byłem wywalił mnie z gabinetu  bo nie mieściło mu się w głowie że można chodzić półtora miesiąca ze złamanym palcem. Można jak widać, bolało tylko gdy po raz kolejny uszkadzałem świeżo zrośniętą kość 
Było minęło, pomyślałem i z listy zabaw niebezpiecznych wyrzuciłem narty.
I było by tak pewnie do końca moich dni gdyby nie telefon od syna, w  którym  zaczął kusić wyjazdem na narty.

- Co się łamiesz ? - zapytał
- Nie łamię się tylko tego złamania właśnie  się obawiam - odpowiedziałem zręcznie.

Młody nie dał jednak za wygraną, a do chóru namawiających dołączyła się żona.

- Jedź proszę, przecież tez należy ci się coś od życia.

No ile można się dać prosić ?
Następnego dnia wyciągnąłem z pawlacza cały sprzęt.
Narty są. Trochę tępe, ale to się załatwi
Buty są. Zajrzałem do środka ponieważ w butach mojego syna  zdechła  kiedyś mysz, skutecznie czyniąc owe buty niezdatnymi do użytku. Pokryły się tylko jakims takim matowym nalotem, jak to plastik. Wypolerowałem.
Spodnie też pasowały, chociaż od chwili kupna były zbyt długie. Ich zaś w żaden sposób nie da się skrócić. Ech te moje krótkie nóżki.
Kurtka którą kupiłem mając jakieś 10-12 kilogramów więcej wyglądała jak ze starszego brata. Wisiała na mnie żałośnie. Wyglądałem jak prawdziwa sierota. 
Gogle były w miarę w porządku.  Trochę później czyli w sobotę wieczorem  okazało się, że tu pomyliłem się strasznie.  Gąbka wokół szybki rozpadła się pod dotknięciu palca i zaprószyła wszystko wokół.
Narty oddałem do regeneracji w popularnej sieci sklepów sportowych. Prosiłem tez aby dopasowali bezpieczniki w wiązaniach  do zdecydowanie niższej wagi.  Zrobili na następny dzień.
Korzystając z okazji  odbioru nart, chciałem dobrać kurtkę. Ceny budżetowych kurtek zaczynały się od 450 złotych, a ja wiem czy to nie jest jednorazowy wyskok
Była taką za prawie  300 zł,-, ale wyglądała na połowę tej ceny. Zrezygnowałem.
Trafiłem w popularnej sieci handlowej na kurtkę z wyprzedaży z ceną obniżoną do 100 zł-.
Kurtka była w moim rozmiarze, a w domu okazała się być w takich samych barwach jak spodnie.
Wyszło jakby to był komplet, a poza tym świetnie sprawdziła się na miejscu przy wietrze i śnieżnej zadymce.
Potem już na miejscu przypomniałem sobie, że tutaj na stoku nikt nikogo nie ocenia na wygląd. Jeździsz na tym co masz  i nic nikomu do tego.
Bardzo demokratycznie.
Wyjechaliśmy w niedzielę o godzinie 6.30. Od zawsze uwielbiałem jazdę po tak zwanym sztruksie czyli po świeżo  ułożonym przez ratraki stoku. Do zaplanowanego miejsce mieliśmy jakieś 140 km.
Stacja narciarska Wierchomla. Dotarliśmy do niej po 8,30 zostawiając sobie czas na wypożyczenie butów dla syna i  owych nieszczęsnych gogli dla mnie. Ti był dobry pomysł ponieważ strasznie pizgało śniegiem. Dodatkowo wiało mocno, pchając ten  padający śnieg prosto w oczy.
Stoki oferują bilety dla seniorów które są nieco tańsze niż normalne. W niektórych stacjach narciarskich   tą granicą  jest to 60 w innych 65 lat..
Zapiąłem narty i podjechałem do wyciągu.
- Byle się tylko nie wypierdzielić na wstępie - powtarzałem sobie w myślach.



Udało się. Udało się nie przewrócić w ogóle. To mój ewidentny sukces. 
Ze względu na trudną pogodę  na stoku nie było zbyt wielu narciarzy. Korzystając z okazji  w trakcie czterech godzin wyjechaliśmy na górę 11 razy.
Tyleż samo razy zjechaliśmy w dół pokonując na nartach  jakieś 22 kilometry, lub i więcej jeżeli  dużo jeździ się zakosami.


Jeździliśmy sobie we dwójkę na czteroosobowych kanapach.  Ponieważ jazda do góry trwa 12 minut, była okazja do rozmów. Atmosfera miejsca i spokój sprzyjały szczerym rozmowom. Takim jakich nie udałoby się przeprowadzić tak ad hoc.
Ze dwa razy wylądowaliśmy na herbacie czy kawie z szarlotką w takim małym barku w połowie stoku. Po pierwsze aby nogi nieco odpoczęły, a po drugie by podnieść temperaturę wewnętrzną,
Wobec kosztów związanych z tym aby w ogóle  pojawić się na stoku, wydatki poniesione w barku nie klasyfikuję jako tak zwane paragony grozy. Dało się przeżyć
Przyznam uczciwie że ostatni, jedenasty zjazd bolał najbardziej. Zmęczone nogi nie chciały przycinać zakrętów, a kiedy próbowały iść własną drogą to był sygnał do zakończenia zabawy.
O dziwo, Syn również zrezygnował z kolejnych ślizgów. Widać i jemu zmęczenie dało się we znaki, ale twardziel wykorzystał to, że ojciec poddał się jako pierwszy.
Trudno, przeżyję. Uważam, że żadnej przesady nie potrzeba, zwłaszcza na stoku.
Wróciliśmy do domu koło szesnastej. Zjedliśmy obiad i pożegnaliśmy się dziękując sobie za towarzystwo.
Albo to tlen którego nawdychał się na nartach, a może po prostu mój syn dorośleje.
Kiedy drzwi zamknęły się za nim,  powiedziałem do żony:

- Nie żałuję wyjazdu, ale czasem dla dobrych układów z dziećmi trzeba się mocno postarać. Nic nie przychodzi samo "tak jak grzmi samo i samo się błyska" ( to z Grechuty)

Zadziwiające jest to, że czułem ogólne zdrowe zmęczenie, ale nie byłem wykończony. Noc też przebiegła bez bólu. Następnego dnia nawet szyja mi tak nie dopiekała jak zwykle.
Pierwsze narty od piętnastu lat, a już je skreśliłem. Może zbyt pochopnie budowałem tę listę?
Będę musiał ją zweryfikować, a może nawet  porzucić.
Dzisiaj kiedy opowiadałem o tym mojemu młodszemu o przynajmniej 10 lat koledze, on zamyślił się nieco i tak podsumował - Taką emeryturę to ja szanuję i zazdroszczę. W lecie motocykl w zimie narty, odrobina pracy i kupa satysfakcji.
Może on ma rację.  

10 stycznia 2025

Dziennik pisany w pośpiechu

Jak  to śpiewali Skaldowie?  Święta, święta i już po.
Dosyć tego świętowania. Nie przejadłem się w trakcie, nie nadużyłem alkoholu. Od 10 lat nie pijam alkoholi mocnych, ale i wina sobie ukróciłem, bo ileż można ? 
Lodówka w zwyczajowej normie. Nic ze świątecznych zakupów nie wylądowało w koszu, bowiem zakupy były przemyślane. Pozostaje zdemontować oświetlenie przed domem i choinkę wewnątrz. Tak prawdę powiedziawszy to dopiero dwa dni temu sypnęło trochę śniegiem i zasłoniło kable doprowadzające prąd do lampek na jałowcu. Śnieg i kolorowe światełka stworzyły przyjemne dla oka zestawienie, typowe dla atmosfery świąt. Tylko dlaczego dopiero kilka dni po wspomnianych  świętach? Oj tam, oj tam. Ileż to razy kupowałem T-shirty z wyprzedaży, bo cena byłą znośna. Powiedzmy, że dostałem tę iluminację z wyprzedaży. Fakt ten nie powinien stanowić dla mnie problemu i blokować radości jak nie stanowi w noszeniu ubrań z wyprzedaży.
*
Przełom roku to dodatkowy zysk dla wszelkiego rodzaju wróżek i etatowych twórców horoskopów. Na końcu mojego wieku jaki osiągnę w w tym roku ( jak Bóg da) stoi jak byk 7. Siódemka to ponoć szczęśliwa cyfra.
Nie jestem przesądny,  nie mam więc swoich ulubionych jak i pechowych cyfr czy liczb. Co będzie to będzie.
Musi być. Właśnie zakwitł nam grubosz. Zdarzyło się to w naszym domu po raz pierwszy.


*
Wczoraj kupiłem w gruzińskiej piekarni lawasz, do tego ciabattę na zakwasie i pszenno-żytni chleb z czarnuszką. To zakupy pieczywa na cały tydzień.
Wystarczy i do wina i do życia.
Od 20 lat przynajmniej, jem na śniadanie biały ser, taki półtłusty klinek. Zawasze z solą, a do tego dorzucam od lat cebulkę, rzodkiewkę, ogórka i pomidorka koktajlowego. Uzupełniam to grzankami z jasnego pieczywa. Do tego dżem własnej roboty ( no może roboty własnej żony aby było precyzyjnie) i jest jak trzeba. Sam się nawet nad tym zastanawiałem - dlaczego to mi się nie nudzi?
Zmianę mam dwa razy w roku, w pierwszy dzień świąt jednych i drugich. W drugi dzień świąt wracam  już do tradycyjnego menu.
*
Coś się pierdzieli w Blogspocie. Wchodzę, loguję się i pojawia mi się pulpit. Mogę napisać nowy tekst, mogę podejrzeć statystykę. Mogę w końcu wyświetlić blog i tu pojawia się zdziwienie ponieważ przy oglądania własnego i cudzego bloga jestem już niezalogowany. Powoduje to, że komentarze piszę jako anonimowy i to połowa problemu. Program prosi o zalogowanie co mi się nie udaje. Nie zawsze też mogę opublikować komentarz jako anonimowy. Po kilku godzinach lub następnego dnia  wszystko wraca do normy, by spinkolić się w każdym innym dowolnym momencie. Ponieważ staram się prowadzić higieniczne życie, nie irytuję się tym, a jedynie zwlekam z odpowiedzą na komentarz. Dlatego też czasami nie mam mnie na zaprzyjaźnionych blogach.
Mój problem z blogiem nie znajduje zrozumienia, a jedynie zdziwienie u osób sporadycznie korzystających z Internetu. Być może system AI w ten sposób panuje nad moim ewentualnym uzależnieniem. Po prostu, powstała sytuacja prowadzi do zniechęcenia i zamknięcie pokrywy laptopa.
*
O roli dużych liter w rozumieniu tekstu napisano pewnie sporo.
W mediach pojawiła się ważna informacja - Rodowicz jest starsza niż węgiel.
Podziałało na wyobraźnię .Zaraz przypomniałem sobie na jaki okres datowane jest powstawanie węgla,.
Ho, ho, ho zakrzyknąłem jak Mikołaj. Dopiero potem skojarzyłem, że słowo węgiel zostało napisane z dużej litery  i z pewnością nie z szacunku dla czarnego złota Śląska  jak kiedyś pisano. To ważna informacja.. Po prostu z okazji wspólnego występu Maryli Rodowicz i Roxy Wegiel w sieci pojawiło się mnóstwo komentarzy na temat wieku piosenkarki. Przecież 79 to znowu nie tak dużo. Podziwiam inteligencję i poczucie humoru części naszych rodaków, którzy mają takie zabawne skojarzenia.
Wiek pani Rodowicz  to w końcu nie jest  jeszcze żaden sukces. Sława Przybylska ma 92 lata i coś tam jeszcze zaśpiewa. Nie tylko coś tam... Sława Przybylska wciąż koncertuje, gromadząc pełne sale. Niedawno wydała też nową płytę z największymi przebojami, a jesienią ukazał się premierowy singiel "Tańcząca brzoza", do którego muzykę napisał Janusz Tylman. 
Mieczysław Fogg dożył koncertując 89 lat.
Wszyscy zapewne znają stary dowcip o tym, jak archeologowie wykopali w Egipcie sarkofag z mumią faraona. Otworzyli go, odwinęli mumię z bandaży, a ona patrząc na nich szeroko otwartymi oczami przemówiła nagle. - A ten Fogg jeszcze śpiewa?
I tylko w ZUS-ie słychać płacz i zgrzytanie zębów. A może nie bardzo bo w końcu co rusz któryś z artystów rozbijających się w młodości wypasionym autem za miliony, płacze, że otrzymuje głodową emeryturę i musi pracować do śmierci.
*
W radio słyszałem jak jakiś emeryt pochwalił się, że w starym roku przeczytał 104 książki. Podziwiam i współczuję. On oprócz czytania nie ma nic innego. Wynika to z prostego wyliczenia 3,5 dnia na jedną książkę. Pytanie jest takie - Czy to były grube książki.
Co do dużych lu jak kto woli grubych  książek  to przeczytałem tak 1/3 Ksiąg Jakubowych, a to w końcu super tomisko. Potem coś mi wypadło, przyszedł sezon na ogród i pouciekały mi wątki. Wiem, że muszę zaczynać od początku jak chcę wiedzieć co było w środku. Jakoś tak walczę ze sobą bo to nie jest najłatwiejsza lektura. Póki co czytam biografię Leśmiana. Powoli ponieważ autor to szczególarz.
A propos grubych rzeczy. Ma też swój priorytet jeśli idzie o ulubione małe rzeczy. Sam też klasyfikuję co jest a co nie jest rzeczą małą.
*
Otrzymałem paczkę i rozpocząłem wojnę W paczce znajdował się elektroniczny odstraszacz kun i innych gryzoni.
Ta bezczelna kuna rozwaliła mi ostatnio cały worek z plastikami rozsypując śmieci wokół . Dodatkowo poszarpała izolację klapy silnika, jakby sama chciała mnie sprowokować. Pasta na kuny już nie działa, a więc wchodzimy w elektronikę.
Coś mnie ta żywina jak to się kiedyś mówiło zaatakowała tej zimy. Takie jest prawo buszu, ja to rozumiem, ale się nie poddaję.
Przy okazji śniegu napełniłem karmnik, ale ptaszki jakieś wybredne i ziarna nie schodzą tak jak w zeszłym roku. Jedynie sierpówki tradycyjnie podchodzą rankiem do okna i pukają w szybę, abym dosypał. Zaglądam a tam pełno żarcia czyli fałszywy alarm.
Myślę, że pogoda jest taka iż ptaki dają radę i nie idą na łatwiznę
*
Kiedy spada temperatura automat otwierający bramę zaczyna szwankować. Staję więc i swoim męskim ramieniem wspomagam siłowniki w obu skrzydłach, a przynajmniej w jednym.
Fachowiec powiedział mi szczerze, że nie opłaca mu się podjeżdżać do takiej głupoty. Wskazał mi jednak sposób ratowania napędu. Zgodnie z jego radą kupiłem dwa specyfiki znanej firmy to jest olej penetrujący i smar półpłynny za prawię stówę i zabrałem się do roboty.
Ponieważ siłowniki znajdują się dość nisko, a trzeba było je nasmarować od dołu, musiałem się schylić mocno i tak samo  mocno wygiąć głowę. Gdyby to było lato i nie padał deszcz z pewnością położyłbym się na bruku, ale zima w deszczu z pewnością nie.
Chyba w ferworze prac posunąłem się powyżej ograniczeń jakie wyznaczył mi kręgosłup.
Było to do przewidzenia, a jednak poczułem się zdziwiony efektami. Szyja dowalał mi tak że miałem nieprzespaną nockę.
Jak tu żyć gdy rehabilitację tej szyi zaczynam dopiero 25 sierpnia.
Powoli ogranicza się moja aktywność w remontowaniu, burzeniu i budowaniu.
Niby taka kolej rzeczy, a smutno.

03 stycznia 2025

Remanenty to też noworoczna tradycja.

W okolicy nowego roku, w wielu placówkach odbywają się remanenty. W mojej pierwszej pracy odbywał się jakoś tak na koniec listopada. Do moich obowiązków należało stwierdzić, że wszystkie elementy wyposażenia zapisane w książce inwentarzowej są na swoim miejscu. Uganialiśmy się więc za biurkami, krzesłami, szafami i maszynami do pisania. Nad wszystkim czuwali księgowi, którzy żądali aby arkusze wypełniane ręcznie były czytelnie i bez skreśleń wypełniane. Do tego na dowód, że spis jest z natury, załączyć trzeba było brudnopisy na których zliczano poszczególne ilości.
Świat biegł sobie swoim torem, PRL przeżywał właśnie stan wojenny, a wtedy dużą popularnością cieszyło się polowanie na złodziei, kombinatorów i spekulantów.
W tym wszystkim zarządzano inwentaryzację, ponieważ jak to ktoś mądry powiedział  wszelkie zestawienia w pracy sporządza się nie w celu informacji, a ochrony dupy sporządzającego.
Księgowi. W tamtych czasach niektórzy zaczynali podliczać słupki cyfr jeszcze w epoce Bieruta.
O oderwaniu księgowych od życia świadczył choćby fakt, że kiedyś przed wyjazdem na inwentaryzację w teren, szkolenie urządziła mi sama główna księgowa. Teren to był Rzeszów, a lokal to stara pożydowska kamienica w okolicach rynku. Nikt tam nie chciał jechać bo  funkcjonująca sucha latryna  to były takie dziury w betonowej płycie, jak wspomniałem bez wody za to z lokatorami. Szczury uwielbiały takie miejsca. Kamienicę opalano węglem i tenże węgiel kazała mi spisać księgowa. Miałem więc wejść do tej piwnicy i przemierzyć wiaderkiem 2 tony węgla. Brud, smród i ubóstwo połączone ze szczurami nie pozwalały mi się zbliżyć nawet do tej piwnicy. Wyobrażacie sobie jak wyglądałbym w pociągu w drodze powrotnej po przerzuceniu dwóch ton węgla wiaderkiem?
W ten sposób podpisywałem się pod czymś czego nie zrobiłem, brudząc dla niepoznaki  arkusz spisu z natury kawałkiem węgla. Ilość węgla w oddziale rzeszowskim zawsze zgadzała się co do kilograma.
Potem wielokrotnie jeszcze coś tam spisywałem, ale nikt nie miewał już takich głupich pomysłów, szczególnie od czasu gdy zasłużona  księgowa odeszła na równie zasłużoną emeryturę.
Kto w PRL-u funkcjonował pamięta, że prawie na wszystkich drzwiach sklepowych wisiała kartka - Nieczynne z powodu inwentaryzacji.
Dzisiaj inwentura trwa, a klient nie jest ze sklepu wyganiany. Jednak się dało.
Dlaczego o ty, piszę ? Bo organizm już taki przyzwyczajony, że czuję jakąś pustkę bez tej czynności.
Rzuciłem się więc do liczenia i zinwentaryzowałem wino leżące na regaliku, nalewkę ukrytą na półce i zapas orzeszków ziemnych. Wszystko się zgadza - powiedziałem do siebie - mogę wchodzić w nowy rok.

Żona zagłębiona od kilku dni w książce - "Francja na talerzu", którą podarowałem jej przy okazji naszej rocznicy. Ogląda ją więc na przemian z albumem o Musee d`Orsay. Ta o  muzeum to dla przypomnienia, że kiedyś jednak podróżowaliśmy.
"Francja na talerzu" to jak napisali fachowcy wyjątkowy kulinarny przewodnik, który przeniesie Cię w głąb jej tajników. Ta książka to nie tylko zbiór przepisów, lecz także szerokie spektrum wiedzy na temat bogatej kultury kulinarnej Francji. Współpraca zespołu ekspertów sprawia, że jest to niezwykle wartościowa lektura dla każdego, kto pragnie odkrywać nowe smaki i gotować z pasją.
Co chwila tedy dowiaduję się : ile mamy rodzajów bezy, a to znowu o sposobach przygotowania małż, albo jakieś inne ciekawostki około gastronomiczne.  Jedną z nich zapisałem sobie, aby się nią z Wami podzielić.
Temat jakby na czasie bo Sylwester pukał do drzwi kiedy żona zapytała :
- Wiesz jak Serge Gainsburg zdefiniował Snobizm?
Tutaj nieznającym człowieka przypomnę, że Serge Gainsbourg, właściwie Lucien Ginsburg to był francuski bard, kompozytor i filmowiec, którego album Histoire de Melody Nelson został okrzyknięty poematem symfonicznym epoki pop. Gainsbourg tworzył jazz, rock and roll, reggae, nawet rap.
U nas najbardziej jest chyba znany z wykonania tej piosenki która była u nas prawie zakazana.

     
                                          

Swoją drogą jak patrzyłem na ten jego duet z Jane Birkin w tej zmysłowej piosence to przekonywałem się tymi słowami - Jak ten brzydal może z taką dziewczyną, to ty też możesz. Z możliwościami było zaś różnie, dlatego ze swoim wzrostem musiałem starać się trzy razy bardziej. Z perspektywy czasu powiem jednak - Opłaciło się.
Kiedy już wiemy co i kto to wracam do głównego nurtu.

Według Gainsburga: Snobizm to bąbelek szampana który waha się między, pierdnięciem a beknięciem.

Definicję tę dedykuję tym wszystkim którzy dobierając musujące wino na przywitanie nowego roku narzekali na kiepski wybór, akceptując zupełnie towarzystwo w jakim przyjdzie im to wino wypić.

Pamiętacie post   Ciesz się życiem czyli jesienne dylematy ?Były tam zawarte przemyślenia Pana Hiroyuki Sanady, japońskiego aktora. Od pewnego czasu z powodu owych przemyśleń aktor stał mi się bliski. Teraz miałem okazję by obejrzeć go w roli tytułowego Shoguna w nowym 10 odcinkowym serialu Szōgun ( Shōgun) – amerykański, historyczny, miniserial stworzony przez Rachel Kondo i Justina Marksa. Zrealizowany został na podstawie powieści Jamesa Clavella pod tym samym tytułem , będąc drugą jego ekranizacją – po miniserialu z 1980roku. Ponieważ pamiętałem jeszcze serial z 1980 z Richardem Chamberlainem w roli Johna Blackthorna, a Toshiro Mifune w roli Toranagi z przyjemnością zacząłem oglądać i porównywać. Porównywać dlatego, że krytycy filmowi uważają iż Sanada jest godnym następcą Toshiro Mifune. Moim skromnym zdaniem Hiroyki Sanada świetnie sobie z owym wyzwaniem poradził.

                                            


A że nie samym gapieniem się w telewizor człowiek żyje więc do Książki o Francji dorzuciłem Biografię Bolesława Leśmiana zatytułowaną "Bywalec zieleni"
Zacząłem czytać, wiele sobie po niej obiecując, pomimo faktu, że już na samym początku autor napisał -  życiorys Leśmiana postrzegany jest  jako nudny. Dodaje jednak, że nudny to znaczy bez jakichś wielkich sensacji. Czytam więc bo chcę poznać człowieka o tak wyjątkowym talencie poetyckim.
Poza tym już czytałem biografię Brzechwy, jak więc przebrnę będę miał zaliczonych dwóch kuzynów.
To w końcu Bolesław wytłumaczył  Janowi, że nie może być dwóch poetów o tym samym nazwisku. On też wymyślił mu pseudonim Brzechwa . Dla informacji : strzała do łuku lub kuszy, składała się z drewnianego, zwykle okrągłego jesionowego pręta, zwanego brzechwą, na którym osadzone było żeleźce, zwane bełtem.
Łaskawca, mógł przecież zaproponować tę drugą cześć strzały czyli bełt. Tu znowu wyjaśnienie dla niepijących. W czasach PRL bełtem nazywano najtańsze polskie wino. Inne nazwy to jabol lub wino patykiem pisane.
Nadal nie mogę wyjść z podziwu, że 400 stronicową książkę w twardej oprawie z obwolutą, wydaną na dobrym papierze kupiłem za 27,90 zł,. podczas gdy plik MOBI do wgrania na czytnik oferowano mi za 53,90 zł,-. Nie rozumiem logiki tych cen.

W ogóle coraz trudniej doszukiwać mi się logiki w działaniach otaczających mnie ludzi. Myślę o takim globalnym otoczeniu..
W trakcie Sylwestrowej nocy zafundowano mi prawie godzinną kanonadę wszelkiej maści petard, sztucznych ogni, i rakiet i innego badziewia. Poszły na to miliony złotych nie dając nic w zamian poza chwilowym błyskiem w oczach niektórych obserwujących.
Nikt nie policzył ile ptaków zginęło tej nocy ile psów i kotów porzuciło swoje miejsca zamieszkania, uciekając w obłędzie i na oślep.
O dzikich zwierzętach nawet się nie wspomina.
Gdy się człowieku upomnisz o tych braci mniejszych jak Kościół zwykł za Św Franciszkiem nazywać zwierzęta, to zaraz przylepiasz sobie człowieku łątkę ekoterrorysty. Szczególnie łatwo ją zarobić mieszkając na wsi z wpojoną pozytywną, miejską wrażliwością. 
Religijni mieszańcy gumna mają już w zanadrzu przygotowany cytat z Biblii - "Czyńcie sobie ziemię poddaną". Cytat ten usprawiedliwia każde szubrawstwo na matce Ziemi dokonane.
Tak więc Cytaty ze Świętego Franciszka o braciach mniejszych połączone z cytatem z Biblii o czynieniu sobie ziemi poddanej to nie jest jakiś tam oksymoron. To dowód na uniwersalność religii gdzie każdy znajdzie coś dla siebie.
Swoją drogą,  wsłuchiwałem się od kilku przynajmniej lat w słowa pasterzy, ale nie doczekałem się słów w obronie zwierząt, natomiast cytat z Biblii jest często nadużywany.