Motto :
Poprzez życia rwące fale
Człowiek tłucze się jak łajba,
Z wierzchu bywa – wcale, wcale,
Ale w środku – taka szajba…
Taki kocioł, takie nerwy,
W kotle wrzenie nie przemija
I ta szajba wciąż bez przerwy
Jak pokrywka ci odbija.
Wojciech Młynarski " Szajba"
To jak jest w końcu? Szajba jak w motto, czy też tytułowa Synchronizacja?
Jedno i drugie, ale po kolei."Synchronizacja" według SJP pochodzi z greckiego, a znaczy – "równoczesny". Koordynacja w czasie, co najmniej dwóch zjawisk (procesów), tzn. dążenie do równoległego, niezależnego ich przebiegu, skoordynowanego w czasie lub do jednoczesnego ich zakończenia. Pojęcie synchronizacji występuje w fizyce, informatyce, elektronice, telekomunikacji, robotyce czy choćby w multimediach.
Słownik języka polskiego nie wspomina oczywiście o tym, że zjawisko synchronizacji występuje również w moim domu.
Prowadzę zorganizowane życie, staram się być precyzyjny i terminowy. Mówiąc innymi słowy można by według mnie ustawiać zegarek, ale nie wszyscy niestety tak mają. Ten brak poszanowania cudzego czasu najbardziej boli punktualnych właśnie, bowiem ci inni mają zawsze tę samą odpowiedź:- Człowieku daj se luz.
Kiedyś umówiłem się z kolegą na rynku w Krościenku o 10.00. Ja miałem do pokonania ponad 100 km i dotarłem 5 minut przed terminem, kolega ze Szczawnicy miał raptem 4 km do przejechania i spóźnił się prawie 30 minut.
Co usłyszałem? - Jest weekend, daj se luz.
Wracając zaś do tematu głównego.
W ramach unormowanego życia, wstaję w dni powszednie o godz 6:15 i idę do łazienki, gdzie wszystkim czynnościom rannym związanym z ablucjami poświęcam czas do godz 6:40.
W soboty i niedziele pozwalam sobie na luksus weekendowego rozpasania i wszystkie czynności przesuwam o godzinę, pozostawiając minuty w tej samej pozycji ponieważ lubię powtarzalność, a wzorem bohatera filmu Dzień Świra zaczynam pewne czynności o pełnej godzinie, ewentualnie w pół, albo kwadrans po.
Mój plan rozpoczęcia dnia jest więc przewidywalny i łatwy do zapamiętania. Okazuje się, że tylko dla mnie.
Innym elementem tej porannej układanki jest piec gazowy, dodatkowo dwufunkcyjny, który w zimie zabezpiecza mi ciepło, a przez cały rok ciepłą wodę.
Zainstalowany piec ma przeciętną wydajność, a mówiąc prozaicznie nie potrafi obsłużyć dwóch łazienek na raz i w efekcie z obu kranów kapie jak krew z nosa zamiast ciurkać radośnie i w miarę intensywnie.
Wobec problemów z piecem mój przedstawiony powyżej precyzyjny plan dnia, a szczególnie korzystania z łazienki wydaje się jakimś dobrodziejstwem, ponieważ z jednej strony pozwala na luksus kąpieli dla planującego, a także uniknięcie sprzężenia z planami innych domowników w wyznaczonych godzinach.
No więc wchodzę pod prysznic. Po namydleniu ciała i próbie spłukania go wartkim strumieniem wody zauważam, że z sitka jedynie kapie, ponieważ moja teściowa zsynchronizowała się z moim planem dnia i podłączyła się do wody dokładnie w tym samym czasie.
Oczy szczypią z sitka kapie, a czas leci. Wyrzucam z siebie parę słów które pozwalają mi ulżyć sobie, a nie zwariować. Ponieważ jestem zamknięty w łazience na dole, a ona w tej na górze, nie docierają do niej żadne prośby, groźby ani przekleństwa.
Po chwili jednak (może raczej po paru chwilach ponieważ reakcja teściowej z miesiąca na miesiąc wydłuża się) strumień wody powraca. Nie mogę wyjść z łazienki i wbiec na pięto ponieważ rozniósłbym po całym mieszkaniu pianę z namydlonego ciała. W zasadzie to poranne picie kawy jest już zbędne, a ciśnienie krwi ustawiło się w górnych granicach stanów średnich.
I o co się rzucam? Przecież to się zdarza. Tak, zdarza się, ale nie z taką regularnością. Dlaczego zaś w tym kontekście mówię o synchronizacji? Ponieważ w sobotę i w niedzielę jak napisałem powyżej, robię te wszystkie czynności z godzinnym opóźnieniem. Czym więc nazwać jak nie synchronizacją fakt, że w chwili włączania wody pod prysznicem doświadczam tego uczucia kapania wody na namydloną twarz ? O dupie już nawet nie wspominam.
Podobna sytuacja miała miejsce z kuchnią. Próbowałem ustalić godziny rannego korzystania z kuchni, bowiem ja mam wyliczony czas, a moja teściowa prawie od ćwierćwiecza jest już ptakiem z wolnego wybiegi i nic nie musi.
A jednak musi! Musi pojawić się w tym samym czasie i włazić mi pod ręce, a ja zaś mam wszystkie gesty wypracowane. Unikam zbędnych ruchów, pustych przebiegów i tak zwanego gadania po próżnicy. Chcę łagodnie i spokojnie wejść w dzień.
Nic to teściowa miota się po kuchni jak wolny elektron, cmokając na psa i gadając z kotem.
Z powodu porannych scen w kuchni marudziłem już kilkanaście postów temu, a więc niektórzy mogą poczuć swego rodzaju deja vu.
Sytuacji w kuchni zaradziłem w taki sposób, że przygotowuję jej śniadanie i leki. Z prysznicem nie mam tej możliwości. Przecież nie będę wychodził do góry by polewać ją strumieniem wody z prysznica w odpowiedniej dla mnie godzinie. Po pierwsze spieszę się do pracy, po drugie to głupi pomysł.
W sobotę zaraz po śniadaniu idę na spacer z psem, a potem ląduję w ogrodzie gdzie pracuję na roli, chociaż nie wiem czy ten skrawek warzywniaka można by tak nazwać. W każdym razie sprawdzam się przycinając, wykopując, podlewając, nawożąc i wykonując wszystkie takie tam niezbędne ogrodowo czynności. Naprawiam też sprzęty domowe, bądź co chciałbym najbardziej w wolnym czasie, majstruję coś z niczego.
Kiedy już odwalę wszystko co miałem w planach i nieco brudny, spocony, a dodatkowo zakurzony próbuję wejść do domu, zastaję żonę która właśnie kończy przecierać mokrym mopem podłogę w korytarzu. Oznacza to, że nim wejdę wypada poczekać do wyschnięcia, a to z reguły kwadrans.
Dużo, nie dużo, zależy z której strony drzwi do toalety się znajdujesz.
- Wchodź śmiało, jeszcze raz umyję - mówi żona, ale nie robię tego z szacunku dla jej pracy.
Jest zresztą taki dowcip o sprzątaczce która myła podłogę i w trakcie tego procesu została zgwałcona.
- To nie próbowała Panu choćby uciekać ? - zapytali przesłuchujący policjanci
- Gdzie? Na umyte?
Choćby z samego dowcipu wiem, że umyte to rzecz święta.
Pytam tylko grzecznie jak to jest, że nie ma nie w domu 6 godzin, a więc jest do mycia okazja w innym czasie. Jeżeli nawet ktoś jak ja lubi rozpoczynać pracę o pełnej, w pół lub kwadrans przed czy po to ma do tego 24 okazje. Dlaczegóż więc korzysta z tej ostatniej?
Rzecz ma miejsce bez względu na to czy zakończę swoją pracę wcześniej czy później. Z reguły mamy do czynienia z ową sławetną synchronizacją.
Jak to jest, że ileś tam lat temu aby skończyć razem z żona musiałem się nieco postarać, to teraz z reguły kończymy równocześnie?
Wiadomo zaś bo to samo życie, że do zakończenia pracy i gnania do domu pcha mnie czasem powód wymuszający stąpanie jak to się powszechnie mówi - na drobnych nóżkach.
A więc cyk, cyk, cyk. Już był u drzwi już witał się z gąską - jak pisał poeta. A tu? Umyte!
Zadałem kiedyś pytanie o powody tego stanu rzeczy, ale szybko się wycofałem przez szacunek dla cudzej pracy oczywiście i dobrej weekendowej atmosfery.
I tak to z jednej strony moja teściowa jest impregnowana na wszelkie ustalenia. Budzi mnie w sobotę do pracy, abym nie zaspał bo jak twierdzi - nie wie jaki jest dzień tygodnia. W każdą zaś niedzielę schodzi odszykowana z torebką w ręce, bo przecież dzień święty, trzeba do kościoła. Jak pogodzić ze sobą te sprzeczności?
W akcie desperacji oprócz godziny która wyświetla się w jej komórce kupiłem jej jeszcze budzik starego typu i czytelny zegarek na rękę.
Nie ma to jednak żadnego wpływu na jej zamiłowanie do synchronizacji.
Tak jakby będąc w jednym nurcie oprócz synchronizacji moja teściowa zabezpiecza mi jeszcze znane szczególnie w środowisku filmowym postsynchrony. To jest dogrywanie dźwięku do gotowego materiału filmowego. Ulubionym czasem czasem dla tego rodzaju popisów są tu dla niej Wieczorne wiadomości.
Nie mówcie mi, że to przywilej wieku i trzeba do tego podchodzić z łagodnością i wyrozumiałością. Te rezerwuję dla całej pozostałej części dnia.
Poza tym szanuję starość ponieważ wiem, że to moja przyszłość