31 marca 2010

Marzec 2010

29 marca 2010

Ciąć, rżnąć, piłować i jeszcze jedno oczywiście,  myśleć,  ponieważ od myślenia nikt mnie nie zwolnił. Ale po kolei
Piątkowa chałupa była wyjątkowo zimna i nieprzytulna . Chrzęst klucza w zamku spowodował popłoch wśród wszystkich żyjątek, które rozpleniły się po izbach czyniąc go sobie wygodnym. A więc zakurzone pajęczyny, hordy much leżące pokotem na podłodze pod oknami, oraz ślady obecności myszy polnych. Porzucają one  na okres zimy romantyczne przestrzenie pól i łąk, na rzecz ciasnych szpar w starym drewnianym domu. Podgryzają następnie wszystko to co kojarzy im się z żarciem  i jest im bez różnicy czy to ziemniak w piwniczce,  mydło w łazience,  czy filcowy  filtr  do frytkownicy. Z podziwem spoglądałem na sporych rozmiarów dziurę wygryzioną przez moje polne ulubienice, w pokrywie frytownicy. W końcu dotarły do filtra i spałaszowały go z apetytem. Nic to.
Rozpalanie drewna w kominku utrudnił nam nieco fakt, że obecnie produkowane podpałki do kominka są ekologiczne, a przez to w niskich temperaturach  stają się mnie płynne, rzekł bym nawet stałe. Utrudnia to bardzo polanie szczapek i rozniecenie ognia.  Ale nam się to w końcu udało metodą której nie polecam. Pierwsze uderzenie ciepła nakręciło nas do działania, a kiedy okazało się że woda w domu nie zamarzła  i perspektywa sławojki sąsiada rozpłynęła się w czczych obawach, pojawiła się prawie euforia.  Jeszcze  herbata a la grzaniec i przygotowanie legowisk.  Nie mówię łóżka ponieważ każdej pierwszej nocy po długiej nieobecności, opatulamy się czym wlezie, byle dotrwać do rana. Z pierwszymi bowiem podmuchami  kominkowego ciepła,  ze ścian wyłazi zimno i staje się dziwnie dokuczliwe. W myśl starej zasady:  jeżeli jest ci ciepło w nogi to jest ci ciepło w całego człowieka,  podrzucam do łóżka butelkę plastikową typu PET wypełnioną gorącą woda . Taka tania wersja termofora doskonale się sprawdza.  No chyba że puści korek. Ale czasami różne rzeczy puszczają, nawet wytrzymałość w człowieku. Kiedy wypiłem pierwszy łyk herbaty, zgodnie z podziałem obowiązków, zacząłem nakręcać  wiszący zegar bijący. To moja domena, ponieważ zegar tradycyjny wymaga odpowiedniej dozy wyczucia i cierpliwości. Po pierwsze sprężyna nakręcana ze trzydzieści razy, nie może zostać przekręcona,  ponieważ  pęknie i wszystko jest do  naprawy. Po drugie nakręca się mechanizm bijący, a później,  przy pomocy wskazującego palca przesuwa się dużą wskazówkę co pół godziny. Następnie chwila czasu aby dać  czas młoteczkowi. Niechaj swoje wybije żeby. Czasami przesuwam tak z osiem godzin. Schodzę wtedy z krzesła cały rozedrgany i przez czas jakiś trzeba do mnie mówić głośniej. Jeszcze tylko puścić wahadło ruch i już można cieszyć się słuchając jak przemija czas.  Dodatkowy komfort to  ta świadomość w nocy, W łóżku z zamkniętymi oczami liczyć  uderzenia. Liczyć to jedyny wysiłek. Bojler ekspresowo dogrzał wodę,  więc było luksusowo. Bolesne było tylko przemykanie z łazienki do łóżka, przez wyziębioną jeszcze sień. Cudowne butelkowe  ciepło w parę chwil wywołało senność,  a  chwile później już  sen.  Spałem, dołożyłem drewna do kominka i znowu spałem.  
Zerwałem się bladym świtem, aby znowu  dołożyć do ognia  i przygotować śniadanie. Blask dnia w pełni pokazał mizerię otoczenia. Zeszłoroczne  badyle, zasuszone kwiaty hortensji, czy w końcu całe kupy zwiędłej paproci,  ścieliły się na zadbanych z reguły trawnikach.     Powyżej rozczochrane drzewa z przerośniętymi gałęziami,  splecione w uścisku z innymi drzewami,  tworzyły nastrój nieporządku. Nie to jednak wywoływało mój najwęższy smutek. Smutkiem napawało mnie niebo pokryte granatowymi chmurami z których padał deszcz. Nie była to intensywna ulewa, ale takie przenikliwe kapanie.
Dziadek mój  miał na to swoje  dosadne góralskie określenie.
Ot tyle, aby wspomniane w poprzednim odcinku kierpce ślizgały się po konarach.  
- Panie Boże -  zdecydowałem się złożyć prośbę  –  nie mógłbyś zmienić swoich boskich planów pogodowych?  Jestem tu pierwszy raz od pół roku.
Udało się. W końcu kiedyś napisałem taki post: Znajomy Pana Boga.  I stała się jasność i wiatr przegonił chmury i osuszył drzewa. Wiał zresztą intensywnie  w trakcie późniejszego ścinania drzew, tak że musiałem się dodatkowo zabezpieczać, zaplatając ręce z piłą pomiędzy konarami,  ale mnie mogę być cały czas  niezadowolony. W końcu  z pogodą mi się udało.  Około dziesiątej stanęliśmy w pełnym ekwipunku pod pierwszym z drzew. Zielone ubranie  robocze, rękawice, czapka, okulary, pełne bhp. I piła oczywiście. Chwilę trwało naradzanie się. Może najwięcej czasu zajęło mi przekonanie potomków, że zarządzający procesem wyrębu będzie tylko jeden – ja. Poziomowanie drabiny na wyjątkowych nierównościach i piła w ruch . Kiedy pokonałem już pierwszy lęk wysokości i ułożyłem jakoś  własny środek ciężkości, rozpocząłem „ gorczańską  masakrę piłą łańcuchową” . Klon nie miał szans. Antoni –  Drzewo  1:0. Zadowolony byłem z faktu,  że wycinając ponad sześciometrowe drzewo udało mi się zachować w  nienaruszonym stanie linię  pobliską energetyczną, dach domu i iglaki. Jednak widok martwego drzewa, leżącego u moich stóp wywoływał mieszane uczucia. W końcu nie będzie zagłuszał iglaków, będzie jaśniej. Z drugiej jednak strony, to sam sadziłem to drzewo. No nie wiem? . W tradycji myśliwskiej, nad zastrzelonymi  zwierzętami, na  rogu trąbi się  specjalny hymn. Drzewa umierają w huku motorowych pił.  Przycinanie wierzby  i pięciu modrzewi poszło mi już całkiem sprawnie.  Popularna motorówka bez trudu selekcjonowała drewno na opał i do wywiezienia. Wartościowy materiał złożyliśmy za drewutnią. Cienkie gałązki z pomocą sąsiada  Młodszy wywiózł w pola i spalił.  Zaliczył więc pierwsze w tym roku ognisko i to w rozmiarze XXL. Grabienie zeschłych liści i starych traw to najgłupsza, acz niezbędna robota. Nie cierpię jej jest wyczerpująca. Tym niemniej z pomocą  Starszego oczyściliśmy połowę skarpy z zeszłorocznego badziewia. Później poddaliśmy się…  Zadziwiające, jak po  takiej robocie trudno jest zjeść coś tradycyjnymi sztućcami. Te małe metalowe pizdryki ( jak mówił o nich Kaziuk w Konopielce) są tak trudne do trzymania, przez spracowane dłonie.  Wieczór zastał nas czystych, choć zmęczonych. Nie przeszkadzało to Młodszemu  wyskoczyć na kilka  sąsiedzkich wizyt. Mnie najbardziej odpowiadała pozycja półleżąca. Ten urzędniczy kręgosłup!. Zasnąłem  szybko i równie  szybko obudziłem się znowu. Nie mogłem ustalić odpowiedniej pozycji dla moich rąk. Wszędzie źle, a w niektórych położeniach jeszcze gorzej. Zdenerwowało mnie to strasznie, tak więc skończył się mój zasłużony sen. Wziąłem coś przeciwbólowego,  herbatkę pomarańcza z melisą i wcisnąłem się w fotel. Ostrożnie i powoli. Być może melisa być może herbatka, a być może widok ognia trawiącego powoli bukowe polano podziałał ma mnie kojąco. Wróciłem do łóżka. Podciągnąłem kołdrę pod nos i  zasnąłem. Budziłem się jeszcze ze dwa razy, coraz bardziej  świadomy tego, że w moim wieku trzeba już odwrotnie niż radził wieszcz  –  liczyć zamiar podług sił.
Niedzielne  leniuchowanie  ograniczyło się do delikatnego sprzątania, albo precyzyjniej zacierania śladów poprzedniej bytności. Trochę  odkurzania i mycia na mokro, składania wcześniejszych bałaganów, pranie. Pranie to mi się nie udało. Wykonana siłami własnymi tutejszych fachowców  łazienka, wkopana w ziemię, pije wodę jak gąbka. Cały rok po jej ścianach spływa woda. Wilgoć jaka się utrzymuje wewnątrz spowodowała korodowanie nawet nierdzewnej stali.  Nie wytrzymała też pralka. W trakcie wirowania z głośnym hukiem wywaliła bezpieczniki. Widocznie wilgoć dostała się do silnika.  Nie powiodły się kolejne próby. Każdy włożenie wtyczki do kontaktu wywoływał reakcję bezpieczników. Szlag trafił silnik.  Kroi się nowy wydatek, a zwyczajowo,  te nieprzewidywalne pojawiają się po zaplanowaniu  wszystkich innych.  
I w odwrotnej kolejności: okiennice, okna, woda prąd drzwi,  zamknęliśmy i pożegnaliśmy chałupę.  Wrócę pewnie dopiero na długi weekend. Dokończę grabienia pewnie z pierwszym koszeniem. 
A ratafia pozostała w słojach, czeka na lepszy czas, przy czym jej leżenie nie szkodzi. Wręcz odwrotnie. Będzie jakaś motywacja do następnego przyjazdu, ponieważ na grabienie jako powód, nie dam się szybko namówić…
A na wsi plan wesel już jest, w przelocie podała mi go Maryśka. Wiem już kto z kim i kiedy. Oczywiście  otrzymałem też informację  dlaczego.  Globalna wioska  w ujęciu regionalnym.   


Antoni Relski
27 komentarzy

26 marca 2010

Trzeba  siać, siać, siać  -   mawia pewien ojciec i do tego dyrektor na falach eteru.
Trzeba spać, spać, spać - powtarza w każdy weekend mój syn. Szczególnie po tych  tygodniach które obfitowały w  kolokwia i zaliczenia.
Ja zaś nie jestem tak monotonny i moje hasło na ten weekend brzmi :
Ciąć rżnąc piłować!
Innymi słowy, powinienem przeprowadzić pielęgnacje swojego drzewostanu wokół chałupy.
I tutaj też bez monotonii, bo i modrzew i wierzba i klon do korekty.  Tuje i jałowce do przycięcia fryzury.
Zgodnie ze sztuką, cięcia powinienem wykonywać w tak zwanym martwym okresie, inaczej one strasznie płaczą, a kapiący na dłonie sok z przycinanych drzew wywołuje u mnie wyrzuty sumienia.
Z drugiej jednak strony drzewa wypuszczają te badylaste gałęzie, bez ładu i składu, zasłaniając wszystko dokoła. W cieniu modrzewi zzieleniał mi dach, a od opadających igieł zatkała się rynna.  Woda deszczowa bez możliwości odpływu, zrobiła swoje gdzie indziej.
I jak tutaj mówić, że miłość do przyrody jest bezinteresowna. Ona wymaga ofiar i poświęceń, nie wyłączając tych finansowych oczywiście.  A także odpowiedniej ilości paliwa i ostrego łańcucha do piły motorowej.
Jak każdy mieszkaniec wsi zakupiłem taką piłę,  przy czym ja nie muszę  wycinać hektarów lasów, a do pielęgnacji wystarcza mi taka z chińskimi znaczkami na obudowie. Mam nadzieję jednak, że nie przeliczę się co do jej trwałości.
Wytrzymała już kilka pielęgnacyjnych rżnięć.  Ale ten niepokój przed każdym następnym pozostaje.
No i jeszcze paprocie. Nadzwyczaj urodziwe na północnej stronie skarpy, wymagają przycięcia aby zrobić miejsce dla nowych odrostów. I wypadało by pograbić. I zebrać te śmieci które ktoś wrzucił nieopatrznie na moją posesję. Wiadomo nieobecni nie mają racji. 
Nie było okazji do zrobienia tego  jesienią, więc wiosna upomina się o zeszłoroczny porządek.  Młodzież już zamówiona, walczy ze sobą. Perspektywa grabienia i składania  (tatuś rżnie)  nie jest chyba lepsza od dusznej atmosfery pubu. A może? . Przecież do pubu może iść każdy, a żeby tak sobie porżnąć i pograbić to już trzeba mieć co.  Nie wejdę przecież do parku AWF i motorówką i nie powiem
-  Przepraszam ale ja tu sobie porżnę.
- Jesteście więc wyjątkowi - podbudowuję własne dzieci.
Ale wyhodowana w nich umiejętność do zachowań asertywnych przynosi przedziwne komentarze do tej wypowiedzi o wyjątkowości.
Z drugiej jednak strony uwielbiają zapraszać znajomych , aby w miłej atmosferze przy szklaneczce piwa powiedzieć;
- Tak tutaj mieszkamy. Potem dorzucić kawałek drewna do kominka , bardzie dla podniesienia  efektu wypowiedzi niż z potrzeby 
Pozostaje więc  jeszcze romantyzm trzaskającego  kominka. Bukowe polana  spływające czerwonym ogniem,  spopielone świerkowe szczapy i wszechogarniające nas ciepło o zapachu żywicy. I wszystko to takie relaksujące.
Pod warunkiem że woda nie zamarzła gdzieś po drodze do domu .  Wtedy pozostanie nam mało romantyczna o tej porze roku sławojka u sąsiada. A on tam ma gazety których ja nie czytam.
Istnieje jeszcze jeden, mniej romantyczny powód przycinania drzew. Otóż jeden z  modrzewi regularnie przerasta  drogę sygnału satelity. Nie żebym był pasjonatem TV na wsi .Oglądam  pogodę na jutro, oraz chcę krótką informację :  czy zasypiam w tym samym kraju, w którym się obudziłem?.
Widoku z tarasu nie zakłóci mi żadna Brzydula, Majka, Barwy Szczęścia,  czy co tam jeszcze leci w odcinkach. Zresztą teraz wszystko leci w odcinkach i tak trudno w ramach jednego wieczoru obejrzeć coś, co skonstruowane jest według szkolnego planu na wypracowanie: wstęp , rozwinięcie, zakończenie. O wszystkim dowiesz się jutro!  I tak codziennie.  Tęsknienie za serią skończonych faktów, wydarzeń i historii.
Ale nic to trzeba rznąć, ciąć, piłować.
Cięcie jest rzeczą konieczną… Seriale nie są obowiązkowe.
No i jeszcze muszę przesadzać. Na blogu  oczywiście zdarza mi się to regularnie, chodzi jednak o czynność dosłowną. Żeby te kilka krzaków wykopać gdzieś tam i wkleić tutaj, albo odwrotnie.
Sobota ma  jednak określoną liczbę godzin, a ja próbuję rzucić się na tą robotę,  jak szczerbaty na suchary.  Zwykle udaje mi się zrobić 30 % planów. Niedziela jest  na stałe skreślona z prac . Powód? Religijny  sprzeciw  sąsiadów. Jest spora szansa na  przypisanie mi pewnej religii , czy jakieś na inne potępiające  określenie. A przecież w tym cały świętowaniu   chodzi o  niewykonywanie  prac zarobkowych.  Malowanie  własnego płotu to przecież  relaks i wypoczynek. Poza tym wpadając wyłącznie na weekend, kiedy mam to zrobić ?
To już moich sąsiadów nie obchodzi. Nie w niedzielę , to pewne.
Zadziwiające że w ramach wyznawanej wiary ojców, spokojnie można w niedzielę  spić się gorzałą do stanu nieważkości i w ten sposób nie obraża się Pana swego najwyższego.
Czy przyjdzie czas kiedy będziemy potrafili pięknie się różnić ?
Zostawmy jednak ideologię. Torby spakowane, pewnie teraz kolebią się w bagażniku. Przy odrobinie dobrej woli i małych korkach  na wylotówce z miasta, stoją już w sieni. W  nich jedna kołatka i dwa aniołki, do wiejskiej kolekcji. Aniołki to  są nawet trzy, ponieważ jeden odlew to biust dwu aniołkowy. Zaraz, zaraz, nawet cztery, bo ta kołatka to także aniołek, trzymający dzwonek.
Rozanieliło się na blogu. aż słyszę trzepot skrzydeł. Nie zlałem jeszcze nalewki, co od jesieni leży w słojach. Ratafia z dominująca nutą wiśni.  Może od tego zacząć?
Tylko jak później rżnąć, ciąć i piłować?   



Antoni Relski
24 komentarzy

24 marca 2010

To ja, komputer osobisty Antoniego Relskiego,   Korzystam z chwili gdy wyszedł na chwilę i zostawił mnie z podniesioną pokrywą.  Na chwilę spuścił  mnie bez swojego czujnego oka.
Żona podrzuciła mu listę zakupów i pojechał do marketu. Musiał przerwać pisanie, nie był z tego powodu zadowolony.
Mogę napisać co zechcę,  tylko trochę koncentracji siły woli procesora,  by naciągnąć sprężynki poszczególnych  klawiszy klawiatury.  Ochota do napisania czegoś  od siebie dręczyła mnie od czasu,  kiedy instalacja Windowsa  na moim dysku zakończyła się pomyślnie. Dodanie  Worda jeszcze spotęgowała to pragnienie,  ponieważ swoje zdania można by teraz ozdabiać ciekawymi krojami pisma.  Nie wiecie jakie to stresujące, pisać ciągle pod czyjeś dyktando. Taka protokolantka w Sądzie to ma przechlapane. Nie przymierzając jak ja .
I teraz stoi przede mną ta szansa i mogę zrealizować to nieposkromione pragnienie,  a nie wiem co napisać. Ja nie wiem nawet jakiej formy użyć,  bo niby jako  komputer osobisty, laptop to ja jestem facet,  ale nazwa Toshiba zdobiąca moją klapę nie jest już taka jednoznaczna. Ten Toshiba?, czy ta Toshiba?. Kiedy tak patrzę na swoje boki to mam same gniazda  więc może ta?
To do mnie podpinają się wszelkiej maści złącza USB. TV  czy RS. Tak na pewno ta Toshiba.  Zresztą Relski chwaląc mnie mówi - na mojej Toshibie
Relskiego poznałam w sklepie. Drzemałam sobie spokojnie na podtrzymaniu mocy,  kiedy pojawił się z drugiej strony witryny. Przyszedł z żoną i oglądali poszczególne modele, widać że facet był wyraźnie przywiązany do nazwy, ponoć  jestem jego kolejną Toshibą.  Zaczęliśmy to nasze wspólne życie, zaraz po inicjacji Visty.  Z czasem przyzwyczailiśmy się do siebie i nawet zaczęliśmy o sobie ciepło myśleć.  A moje myślenie o nim stało się tak ciepłe,  że tylko wentylator na Intelku  pilnuje abym nie zapłonęła  cała. Lubię kiedy trzyma mnie na kolonach i kiedy muska dłonią  moją zamkniętą klawiaturę,  a potem powoli ją podnosi, do czasu,  kiedy jego oczy zetkną się z moim ekranem.  Trwamy tak chwilę  we wzajemnym spojrzeniu,  szczególnie w trakcie ładowania systemu a i później  nie tracę go z pola widzenia połyskując  z emocji niebieską diodą  kamerki internetowej.  On jest świadom tego że odbija się w moich soczewkach jak w  lustrze i wtedy stroi głupie miny, co nie zawsze mi się podoba. Znam go jak żona która  zna swego męża po kilku latach małżeństwa.  Ja może nawet lepiej niż żona , ponieważ w przeciwieństwie do niej znam adrs tego bloga i hasło , a ona nie. Czasami potrafię odgadnąć koniec zdania po przecinku, bądź kolejność  wykonywanych czynności.
Wiem jakie lubi filmy i  jakiej słucha muzyki. Znam jego gusta, ponieważ towarzyszyłam mu w każdej zakręconej eskapadzie po sieci.  Jakie my adresy odwiedzaliśmy Boże Ty mój. Dyskrecja nie pozwala mi mówić publicznie. Na uspokojenie tylko dodam, że żadnym z wpisanych przez Antoniego adresów nie powinien się interesować prokurator.  Co jak co ale on zawsze tego pilnuje. Nawet gdy wdepnęło się nam czasami niechcący to tu, to tam, wycofywaliśmy się natychmiast,  nie uchylając nawet  przymkniętych drzwi. Wiem że nic to, ponieważ tak jak on pozostawia swoje odciski  na moich klawiszach,  tak ja zostawiam swoje IP we wszystkich tych drzwiach i furtkach.  Ale jestem pewna że potrafiliśmy zawsze  w porę powściągnąć ciekawość. Znam jego rozliczenia z fiskusem, z ostatnich trzech lat. Nie,  nie dam się skusić na opowiadania na ten temat. Mogę tylko powiedzieć że znając jego finanse jestem mu wdzięczna, że wybrał właśnie mnie.  Jest troskliwy polerując mój ekran i odkurzając klawisze.  Dodatkowo jest  bezpieczny. Zawsze zabezpieczony w aktualny program antywirusowy,  pilnuje żebym nie złapała jakiegoś świństwa. I dyskretny!  Zainstalował takie urządzenia,  że moje personalia nie wyciekną na zewnątrz. W zasadzie to są jego personalia, ale tak się jakoś przyzwyczaiłam w tym związku. Moje jego cóż to ma za znaczenie.  Uwielbiam jak pisze takie delikatne kawałki  i powoli wybiera  litery z klawiatury. Ale są takie dni,  że wali paluchami po przyciskach myląc niemiłosiernie  poszczególne litery, a potem włącza edycje tekstu, a to jest dla mnie takie stresujące. Oczekuje odpowiedzi na wiele pytań,  a codziennie powstaje tyle nowych określeń. W dodatku ta jego nowomowa,  sama nie wiem czy razem czy osobno. I to pstrykanie  przecinkami jak z automatu.  A to wszystko musi  mieć swój smak.
Czasami mnie denerwuje. A tak,  to już pisałam.   Czuję się trochę niezręcznie kiedy on koresponduje z innymi  kobietami. Ponieważ nie wiem czemu zawdzięcza tą łatwość otwierania ludzkich serc. Czy wy wiecie,  co jedna z pań konsultowała z nim? -  zdradzić męża czy nie ?  O pewnych tematach  przez elegancję nie będę nawet wspominać. Wiecie jak się wtedy czuję ? Paskudnie, ale nikt nie obiecywał mi że będzie lekko. W sumie dobry jest. Nie stłukł mi ekranu. Nie porysował obudowy.
Mam całą kolekcję  jego zdjęć. Takie śmieszne i takie całkiem poważne. Ale nie mam takiego od którego moja paleta kolorów powiększyła by się o parę odcieni czerwonego. Mam na niego haka.
To jest  dowód przeginania - zdjęcie z fotoradaru. Trochę się powoził na trasie.  Tylko na zdjęciu  twarz nie wyraźna,   więc  twierdził że to nie on. Dostał parę stów,  bez punktów - cwaniura.
I jeszcze zrobił coś gorszego  mianowicie... O kurde wraca szybciutko zapiszę tekst i dokleję do   posta na blogu.  W końcu znam jego login i hasło. Tam bywa  najczęściej,  a jeżeli zechce przeczytać co napisałam to zrozumie,  że tak trudno jest być zabawką w jego rękach,  opisywać i pamiętać te wszystkie rzeczy bez najmniejszego mrugnięcia ekranem. Czasami tylko ze złości  zadysponuję trochę inaczej pamięć operacyjną,  a wtedy mnie muli, a jego denerwuje.  Niech ma niech wie że to jest na pograniczu konfliktu sprzętowego,  jest bo... O  przyszedł wyładował już zakupy z ekologicznej torby i  nim sprawdzi pocztę,  podładuje mi chyba akumulatory. Już podpiął  ładowarkę do prądu. Uwielbiam ten dreszcz, która targa  procesorem, aż wentylator na karcie graficznej  zaczyna  pracować  dużo szybciej. O tak!  Tak !  Kocham Cię za to Antoooni.......

Antoni Relski
39 komentarzy

21 marca 2010

Mam w domu lustro. To stwierdzenie zarówno faktu posiadania szklanej tafli, oprawionej w solidną drewnianą ramę,  jak również  krytyczną ocenę własnej sylwetki.  Właśnie wczoraj stanąłem przed nim,  w odległości nieco dłuższej niż wyciągnięta ręka. W  lustrze widać było całą postać, z grubsza podobną do tej którą widziałem dzień wcześniej i jeszcze poprzednio. Za każdym razem  widzę ją  w tym samym lustrze,  gdy odbita postać  towarzyszy mi w drodze do kuchni. Wciągnąłem brzuch co jest jakimś odruchem warunkowym, który  ma miejsce zawsze gdy zatrzymuję się przed szybą  pokrytą związkiem srebra. To wciąganie brzucha jest takie męskie. Ponoć największą tragedią dla mężczyzny jest,  gdy żona mówi      - wciągnij brzuch -  a on zrobił to już kwadrans wcześniej.
Prawą ręką poniosłem do góry włosy znad czoła i przysunąłem się bliżej tak,  że w przedpokojowym zwierciadle odbicie moje mieściło się tak do połowy łydki. Plan amerykański  pomyślałem bezwiednie, bo tak nazywa się takie ujęcie w terminologii fotografów i filmowców jak i zwykłych kinomanów.  Myśl filmowa jak przyszła tak odeszła, a ja zwróciłem baczniejszą uwagę na tą linię graniczną,  która oddziela włosy od powierzchni czoła. Pomimo upływu lat zakola są nieznaczne, rzekłbym niezauważalne. Tylko ta siwizna po bokach głowy, nad uszami,  oraz przyprószenia na czubku świadczą o przemijającym  czasie. Dla mnie przemijającym. Dziwnym zbiegiem okoliczności moja siwizna, znaczna już,  pozostawała w sferze  intymnych,   ponieważ zaczynała się na wysokości bokobrodów i szła w dół. Gdybym  nosił zarost, taką powiedzmy brodę trzydniówkę, twarz moją zdobiłby zarost sól z pieprzem, przy czym soli było by zdecydowanie więcej. A potem już tors srebrny,  mający świadczyć  o wiekowym dostojeństwie posiadacza. To dostojeństwo to trochę na wyrost. Nie zawaham się powiedzieć nawet, zdecydowanie na wyrost. W trakcie dyskusji trudno się na  niego powoływać,  rozpinając koszulę i połyskując  siwą barwą na piersiach goszczącą. Gest  niby  jak  Azji Tuhajbeja, ale  obecnie wyszedł  bym nie jako dziki Tatarzyn,  a wyłącznie jako  podstarzały ekshibicjonista.  
Ja posiadacz  gęstego  osobistego futra,  sprawiający wrażenie ogniwa łączącego homo sapiens z formami wcześniejszymi.  Przy okazji  obiekt westchnień kilku pań, nastawionych na rustykalizm przeżyć. Jedną  pamiętam.  Dostawała takich dziwnych dreszczy,  gdy jej dłoń  zbłądziła na mój tors. Nie powiem,  bardzo mi się to podobało.  To była żona pracownika naukowego z dziedziny ekonomii. A w ekonomii  jak w ekonomii bywa recesja, bessa i tym podobne upadki.
Westchnienia pań i ... mojego szwagra, który zawsze mówił :
- Oj Antoni, gdybym ja miał takie zarost na piersiach jak ty na plecach to byłbym gość.
 Sławny „007”,   aktor  Sean Connery powszechnie   nazywany był przez panie „ Włochatą czekoladką „  I siwe to macho dzisiaj  i nie modne, w okresie triumfującej depilacji i masowego golenia . Wszystkiego i wszędzie.  Metroseksualny mężczyzna  depilujący klatę,  nogi, golący okolicę bikini,  jakby nie pojmować tego określenia. Wykrzywiający się na sam pomysł dzikiego wzorca włochatego samca. Popularne osoby ze strefy celebrity  posiadają  specjalnych, prywatnych depilatorów(ki) miejsc intymnych. Taki na przykład David Beckham  podejrzewany był o skok w bok  z taką właśnie depilatorką.  Nie dziwię się.  Obierać z piórek  Beckhamowie  atrybuty, to musi działać na wyobraźnię .  A jak mówi przysłowie - kto mieczem wojuje....  
Fakt,  gustowałem w depilowanych kobietach i właśnie tu na styku włosy - brak włosów rodziła się największa przyjemność. Ponieważ  nie  ma nic gorszego dla faceta,  niż kontakt jego nogi z nogą innego owłosionego samca.  Nie pamiętam czy już o tym pisałem, ale kiedyś w akademiku  zaproponowałem koledze nocleg,  po jednej z pamiętnych imprez w moim pokoju. Nie chodzi tutaj o jakieś eksperymenty  emocjonalne po alkoholu, ale zwykłą meliniarską przysługę dla kumpla. Pokój był już dosyć zaludniony więc  On położył się z jednej strony łóżka, ja z drugiej. W pewnej chwili niechcący nasze łydki dotknęły się. Obaj odskoczyliśmy jak oparzeni i już do rana leżeliśmy trzymając się kurczowo brzegu  ramy, aby broń boże nie dotknąć się raz jeszcze. Nie będę mówił że nie było snu, tylko kurczowe trzymanie ramy, aby zachować formy.
 Moje włosy, te tu i tam, powód mojej dumy,  potwierdzenie męskości,  wylecieć  powinny mi po przeczytaniu artykułu z Onetu. 
Dzięki   temu że  człowiek pozbył się futra zwiększył się jego mózg i zdolności z tego wynikające. Goły tyłek  stał się siłą napędową ewolucji.  Wielokrotnie tyłek szczególnie ten goły,  był siłą napędową lub sprawczą,  więc powinienem  się do tego przyzwyczaić.   Spojrzałem na siebie jeszcze raz do lustra. 
Czyli ja mam mniejsze szanse?.  Przyroda zdecydowała za mnie -  mniej zdolny, bo  bardziej zarośnięty. Już wiem dlaczego nie wszystko wyszło mi w życiu. Włosy też mi nie wyszły,
a jak mówi Leszek Mazan mądrej głowy włos się nie trzyma.   Nie zmienię nic i nie będę pozował na intelektualistę depilując się na klacie. Takie   moje działania można by nazwać - sztuczną inteligencją. Bez obrazy,  to jak przysłowiowe  farbowanie blondynki.  Tak jestem i taki już pozostanę. A że to futro spadło z nas już  tysiące lat temu,  to nie istotne.
P.S. ( Pod  Spodem -   jak tłumaczył ten skrót jeden z poznanych oficerów, jeszcze Ludowego Wojska Polskiego)
A że moje teorie nie są takie sobie naciągane świadczyć może inny artykuł  który rzucił mi się w oczy dwa dni temu. Zaczynał się od słów : Łysi faceci mniej narażeni na problemy z prostatą !
No i  proszę
Antoni Relski
53 komentarzy

17 marca 2010

Ciężki ten marzec. Oj ciężki,  szczególnie dla organów odpowiedzialnych za neutralizację alkoholu w organizmie i dla portfela oczywiście.  Najpierw były Heleny -  dwie sztuki, zaraz potem Kazimierz miał swój dzień -  też dwie sztuki.  Minęły Krystyny - sztuk trzy a już zza drzwi zaglądają Zbigniew i Józef -  po trzy sztuki. W zasadzie to Zbigniew stoi już w otwartych drzwiach , bo to właśnie dzisiaj pije się zielone piwo w  Irlandii, znaczy się Zbigniewa.  Rozimprezowałem  się,  dobrze więc  że marzec nie jest miesiącem walki z nałogami,  ponieważ świadomie musiałbym być przeciw. W ramach zmian obyczajowym imprezy przeniesiono na weekendy,  ponieważ każdy gania w pracy,  a do tej pracy dojeżdża samochodem. Jestem zdecydowanym wrogiem prowadzenia po drinku,  czy na wczorajszym oddechu  Rano  już wydaje się że z nami wszystko w porządku,  ale w dalszym ciągu oddechem moglibyśmy zabić orkę.  Jako wyznawca bezpieczeństwa w ruchu drogowym rozpisuję te imprezy na piątki, soboty, rzadziej niedziele.  Tu raczej planuję  imieniny u cioci czy teściowej. W pracy  zdawkowe wszystkiego najlepszego, zdrowia i kasy, ponieważ  w tym pędzie nie stać nas już na indywidualnie wymyślone życzenia. „ Ale za to w sobotę, ale za to w sobotę. Sobota będzie nasza „ (Czerwone Gitary).
 A bywało inaczej, któż pamięta jeszcze imieniny w socjalistycznym zakładzie pracy,  przed tym gdy generał zaczął walczyć z alkoholizmem społeczeństwa. Oficjalna flaszka na stole, kwiaty i prezenty, a co można dać facetowi - wiadomo pół litra i szaliczek. Zresztą o szaliczek nie będziemy się strzelać. Pamiętam jak z okazji  moich imienin  urządziłem  bibkę, robiąc z biurek szwedzki stół. W trakcie  kolejnego toastu wszedł  dyrektor, rozejrzał się wokół i gdy zrozumiał w co wlazł,   powiedział szybkie przepraszam i zaszył się w gabinecie, a ja bezczelnie poszedłem z flaszką do gabinetu. I co?  I wypił banieczkę.  Nie miał wyjścia. Zresztą był to czas kiedy można było powiedzieć patrząc w oczy szefa:
-  To niech mnie pan zwolni.
I nie zwolnił.  Bez tego miał braki kadrowe. Ale zarabiałem wtedy dwadzieścia dolarów miesięcznie.
Levisy kosztowały dwanaście, więc moje zaangażowanie było zdecydowanie większe niż siła nabywcza mojej wypłaty.  I tak  się jakoś dziwnie składało,  że zawsze te nasze zakładowe imieniny kończyły się w barze  Maxim nie opodal pracy,  gdzie na wysokich barowych stołkach poznawaliśmy sekrety drinków. Wspinając się na taki barowy zydel niczym na wielbłąda, ogarnąłem mętnym wzrokiem butelki na półce i spytałem zaczepnie
-Co pani proponuje?
- Proponuję dżin z tonikiem
- O taki pijany to ja jeszcze nie jestem – odparłem z godnością.
- To w takim razie wyborową z sokiem grejpfrutowym
- Proszę bardzo - wyraziłem swoją akceptację.
Innym razem podszyci alkoholową fantazją zamówiliśmy
- po kieliszku od lewej górnej półki.
To cud że wytrzymaliśmy dwa rzędy  flaszek. Reszta niechaj jednak pozostanie tajemnicą.
 A potem różnie bywało, czasem śmieszno czasem straszno. Raz pokazałem język kierowcy
miejskiego autobusu, Pamięć wczorajszego dnia nie pozwalała mi wsiąść do 128 z obawy że spotkam tamtego faceta.
- Gościu przepraszam Cię.
 Z reguły trzymałem fason do drzwi wejściowych mojego mieszkania, Z wykonaniem charakterystycznego ruchu zamykania zamka typu Yale słabła mi natychmiast koncentracja i koordynacja.  Pozostawała  jeszcze mina dla żony, coś z pomieszania zażenowania, przepraszania, pamiętając oczywiście  by nie wmieszać w to zadowolenia.  Zadowolenie to byłaby  już bezczelność. Ubrania zawsze w kostkę jak w wojsku, prysznic i spać. A następnego dnia autobus do pracy a chuchnąć można było najwyżej sąsiadowi od autobusowego uchwytu  i liczyć wypadało na to, że prowadzący kierowca to nie ten,  który w dniu wczorajszym przywiózł panisko do domu. Były czasy. Nie jestem z tego specjalnie dumny, ale w czasie kiedy solidarnie klepaliśmy biedę,  tak łatwo można się było umówić na wódkę, chociaż samą wódkę tak trudno było kupić. Później tak zwany kredyt dla młodych małżeństw umożliwił mi kupno pierwszego trabanta, szumnie nazywanego samochodem. I tak to się zaczęło.
 Ręka w geście Lenina – Dziękuję nie piję . A późniejsze zmiany ustrojowe pozwoliły na zakup lepszego samochodu, następnie jeszcze lepszego, aż dupa całkowicie przykleiła się do samochodowego fotela. Teraz bez prawa jazdy nie istniejesz, nie pijesz więc w tygodniu.
Upadła idea imienin w pracy, a te domowe przeniosły się do pubów.  Inaczej.  Ale jak w reklamie Coca Coli – nie twierdzę że kiedyś było lepiej.
Ale gdyby Was dopadły  kiedyś  takie imieniny w starym stylu to uważajcie na siebie.  Mnogość solenizantów koło siebie, to taki imieninowy trójkąt bermudzki.    
  
Antoni Relski
46 komentarzy

14 marca 2010

Według najnowszych badań,  nie ma mężczyzn których nie interesuje pornografia.
Oglądana pornografia, nie wpływa na  odhumanizowanie małżeńskiego współżycia. Wszyscy faceci  przyznający się do oglądania treści o charakterze pornograficznym, deklarują chęć utrzymywania małżeńskich relacji intymnych  na normalnym  poziomie.
-  Żadnych, ale to absolutnie żadnych przegięć - jak mówił poznany kiedyś, stróż  nocny  Bronisław.  Czy to znaczy wyłącznie nudny, małżeński,  szybki seks? Bez powtórek i zmiany tempa oraz stop klatki?  Porno jako legalna forma  quasi skoku w bok, czy jako  marketingowe rozeznanie co w trawie piszczy?  Jak wielki stopień nielojalności wobec partnera osiągany  zagłębiając się w  wartką akcję, bez zbędnym monologów i rozterek umysłu. Czysta akcja, zero dialogów – tak niektórzy dystrybutorzy reklamują swoje filmy w stylu „Głęboka Susan” i bynajmniej nie o głębie intelektualną tutaj idzie.   Do filmu „ Ale Baba i czterdziestu rozpustników”  potrzeba już trochę szermierki słownej, chociażby wprowadzenia w realia bajkowej Persji. Dlaczego jeżeli już, w zdecydowanej większości samotnie oglądamy popularne „ślizgacze”.
Bo kobiety nie lubią oglądać wyuzdanych treści!
Bzdura.  Zrozumiałem tą dwoistość kobiecej natury, kiedy dane mi  było na mojej Alma Mater korzystać z toalety.  Co prawda do części damskiej i męskiej prowadziły osobne drzwi, ale dalej  byłą już tylko ścianka działowa, niedobudowana do samego sufitu. Charakterystyczne echo panujące w toaletach sprawiało, że w swojej męskiej części słyszeć mogłem całkiem wyraźnie nie tylko plusk wody spuszczanej w muszli, ale i  rozmowy koleżanek. Poruszano różne tematy z oceną męskich walorów na czele.
- Widziałaś jakie ten Michał ma warunki? I jaki tyłek?
Wtedy to pierwszy raz usłyszałem że można podziwiać męski tyłek.  
Na zajęciach z ekonomii politycznej socjalizmu, gdzie pomimo braków zaopatrzeniowych tłumaczono nam, że tylko socjalizm sprzyja systematycznemu wzrostowi gospodarki, rysowałem   rodzajowe scenki erotyczne. Nie klasyczne porno zgodnie z definicją sądu, ale erotykę właśnie.   Scenki te w kompletach pokazywałem znajomym w trakcie przerw między zajęciami. 
- Pokażemy Koci  - zdecydował ktoś.
Kocia  była delikatną blondynką z mocnym kręgosłupem moralnym. Wielokrotnie wytykała nam nasze  złe zachowanie, wskazując zbłąkanym owieczkom właściwą drogę.  Pod nos tej   zasadniczej koleżance podstawiono plik karteczek z całkiem gorącą komiksową historyjką.
- Zabierzcie to ode mnie - ryknęła Koćka. Podbiegłem szybko  ze słowami :
- Przepraszam Kociu, oddaj te kartki.
Próbowałem zabrać jej obrazki z ręki. 
- Nie te –  rzuciła się  Kocia - tych jeszcze nie widziałam.
Nic więc nie jest takie jednoznaczne, jak próbuje nam się wmówić.
Przemysł Video branży XXX  czuje na plecach oddech konkurencji, co jest prawdą, ale wypowiedziane w kontekście pornosów brzmi wielce dwuznacznie.
Aby być choć o centymetr lepszy od konkurencji należy wymyślać coraz to nowe układy choreograficzne. Aż chciało by się niekiedy za telefonicznym automatem wyrecytować :
- nie ma takiego numeru! . Stąd dowcipy w stylu :
Po czym poznać że człowiek z branży porno tankuje samochód  stacji benzynowej?
Ponieważ ostatnie krople tankowanego paliwa wylewa na dach swojego auta.
Szeroka dostępność do urządzeń rejestrujących  i obrabiających materiał nawet na domowym komputerze a także swoboda we współtworzeniu internetowych treści powoduje,  że z siłą wodospadu Niagara zalała nas fala twórczości amatorów, dla których całą satysfakcją jest pokazanie dupy w Internecie. Swojej, albo aktualnie używanej.
Nie jesteśmy już poddawani badawczemu spojrzeniu pracownika punktu usług foto,  zachowujemy incognito.
Coraz popularniejsze stają się też sceny rodzajowe z małżeńskiego życia prowincji,  jak można by określić tą żenadę publikowaną na tematycznych serwerach. A jednak to ten gorący, amatorski, przaśny, a co najważniejsze darmowy oddech czuje na plecach branża XXX. Nikt po prostu nie wierzy w istnienie tych silikonowych lasek z wyretuszowanym tyłkiem, pozbawionym chociaż jednego pryszcza. Z ustami pełnymi żądzy,  z twarzą pozbawioną śladu głębszej myśli. 
- Nie ma takiego numeru!  
A bywało kiedyś inaczej. Gdzieś przeczytałem, że filmy z lat osiemdziesiątych tworzyli ludzie, którzy naprawdę lubili to co robili. Naturalni ze swymi fizycznymi niedoskonałościami, zepchnięci   w cień z którego wychodzili niezwykle rzadko.
Zmiany obyczajowe  przełomu wieków  spowodowały że  porno stars zaczęli pojawiać się coraz szerzej w sferze  szeroko rozumianej rozrywki. Pokazanie się w towarzystwie gwiazdy stało się trendy.  Muzycy rockowi wykorzystują w swoich teledyskach porno aktorki, a taki Marilyn Manson chodził z dziewczyną ze strefy 3X, zresztą nie tylko on.
Akceptacja społeczna dla osób wykonujących ten specyficzny typ aktorstwa, szczególnie dla tych którym się udało jest coraz większa. Po rozrywce,  delikatnie wchodzą w strefę  reklam. Już widzę tą linię kosmetyków gdzie silikonowa Barbie zachwala „ Kup „Orgi”  pachnij dziwką”  O przepraszam - pachnij aktorką filmów dla dorosłych.
Każdy chce być jak Jenna  Jameson, fora są pełne  dublerów i następców. Co zmienia się w naszej głowie, że ekscytują nas takie ekshibicjonistyczne zachowania.  Nie piszę tutaj z pozycji człowieka  oburzonego, czy zniesmaczonego. Broń Boże.  Piszę jako człowiek ciekawy motywacji działań.
Powodów ograniczania sobie na własne życzenie strefy swojego sacrum. 
Może to  wszechobecny wpływ mediów na nasze  życie. Jeżeli widzę sąsiadkę  z domu obok, szeroko rozkładającą swoje wdzięki do kamerki swojego laptopa  to i mój wewnętrzny opór mija? Poza tym ja potrafię szerzej!
Jenna  Jameson  wystąpiła w  filmowym ( całkiem nie pornograficznym ) kanale  E z historią swojego życia. Odebrałem ją jako utalentowaną aktorkę, ukierunkowaną na ścieżkę własnej kariery aktorskiej. Na końcu z pokaźnym kontem  i modnym doradcą finansowym u boku. Fiu fiu. Powiem szczerze dopóki Jamie  pokazuje jak rusza  biodrami, jestem gotów przejść obok, noże może nawet przystanąć na chwilę. Zdecydowany opór rodzi się we mnie gdy Jamie mówi jak mam żyć.
Drugi z Bohaterów to  Ron Jeremy,  człowiek w latach dziewięćdziesiątych  uznany za najhojniej obdarzonego przez naturę.   Reportaż o Ronie  niósł  przesłanie, że to taki brat łata,  na którego można liczyć w każdej sytuacji.  Punktualny do przesady zwłaszcza w swojej pracy. Nigdy się nie spóźnił,  nigdy nie nawalił. Dzisiaj trudno o takich fachowców. A dodatkowo jaki ludzki, skłonność do jedzenia i jej efekty w postaci nadwagi  nadały mu tyle dobrych cech. Przy nim ze swoją skłonnością do słodyczy czuję się taki niezestresowany.
- Co ja gadam. Mnie też się udzieliło? 
Równość  płci powoduje, że  mężczyźni i kobiety  mogą równo pić, kląć, przejmować inicjatywę w umawianiu na randki czy seksie. Ponoć nareszcie powstał  nurt filmów XXX dla kobiet.  Od męskich filmów różni się mniejszą ilością ujęć ginekologicznych i tym, że na końcu, to nie kobieta dziękuje mężczyźnie, a  mężczyzna przytula kobietę.
Panowie przytulajmy częściej swoje kobiety!   
Kto nie idzie do przodu ten się cofa, więc i ja wykonuję te kroki do przodu. Czasami  mam opory    i robię tylko pół kroku, aby zupełnie nie stracić kontaktu z rzeczywistością.
Jednak trochę mi żal, że romantyzm kojarzy  się już tylko z czarną koronką przy biustonoszu, czy ozdobnym wykończeniu  stringów

      
Antoni Relski
53 komentarzy

10 marca 2010

Co jakiś czas naukowcy dokonują ocen stosunków służbowych, to znaczy relacji interpersonalnych  w miejscu świadczenia stosunku pracy,  jak  zgodnie z kodeksem pracy nazywa się te parę metrów kwadratowych,  gdzie zapieprzamy codziennie dla kasy.  W końcu nie żyjesz aby pracować, a pracujesz aby żyć. Parę metrów kwadratowych biura,  w tym zamyka się nasza służbowa codzienność, no może z wyjątkiem leśników, ponieważ  dla nich miejscem pracy jest kilka zadrzewionych hektarów, ale jakież tu stosunki?. W lesie,  gdzie co najwyżej zając bandyta pokaże urzędnikowi fucka.
Podążam za artykułem w Onecie  z dnia 25.02.2010 pod tytułem,  który  zapożyczyłem  jako nagłówek własnego  posta:
„Najnowsze badania dowodzą, że aż 20 proc. brytyjskich pracowników nienawidzi swoich współpracowników, a dwie trzecie regularnie plotkują o nieobecnych kolegach.
W ramach jedności Europejskiej Unii, myślę że wyniki te można rozszerzyć i o Polskę. Uważam że naukowcy poszli na zwykłą  łatwiznę,  ponieważ relacji w biurze nie da się opisać  wyłącznie dwoma określeniami:  lubię czy nie lubię.  Gama uczuć jest jak 24 kolorowy zestaw kredek szkolnych,  od śnieżnej bieli do  śmiertelnej czerni .
Andrzej Mleczko którego rysunki przywołuję od czasu do czasu,  zobrazował  taką sytuację:
Dwóch urzędników idzie szerokim korytarzem na końcu którego sprzątaczka, starsza prosta kobieta  o wyglądzie baby od cielęciny, posuwając się na kolanach zmywa  podłogę.  Przechodząc obok  niej jeden facet mówi  do drugiego:
-  Za każdym razem  gdy ją mijam, mam ochotę  kopnąć ją w dupę.
No i mamy po pierwsze. Może trudno powiedzieć koleżanka, ale osoba z jego pracy, pracownik w  firmie która również  temu managerowi dała pracę.
Na drugim zaś biegunie inny rysunek tegoż samego Andrzeja Mleczki .Facet siedzący za biurkiem i zwracający się do wchodzącej właśnie kobiety.
- Pani Agnieszko właśnie o pani myślałem.
Efektem myśli,  jest wyraźnie widoczny stożek w pewnym miejscu jego spodni.
Od nienawiści do pożądania. Od pomagania do obgadania. Wszystko zależy od  stopnia na którym właśnie stoimy. Stopnia w drabinie kariery.  Pniemy się po tej drabinie  ciągnąc za nogi i spuszczając w dół tych, którzy na chwilę stracili zespolenie ze szczeblem. Bez wahania depczemy cudze dłonie. Aby  w górę, o  jeszcze jeden szczebel.
W efekcie szerokim strumieniem pogardy traktujemy tych którzy odpadli w biegu. Najbardziej tych którzy zostali najdalej. Z konkurentami których oddech czujemy za placami, postępujemy ostrożnie.   W odpowiedniej zaś chwili podajemy  im cykutę
Co potrafimy zrobić dla kariery?   Odpowiedź jest krótka.  Dla kariery potrafimy zrobić wszystko.
Pamiętam jak wieki   temu na wykładach  pojawiał się profesor,  a za nim  z tyłu  tak na dwa kroki, asystent z aktówką  szefa. Zawsze do dyspozycji, zawsze miły zawsze pod ręką. Nie zwracał uwagi na  ironiczne uśmieszki siedzących w auli.  Miał  jednak pamięć do twarzy, odkuwał się na ćwiczeniach.
- Jesteś w zdecydowanie lepszej sytuacji od niego – mówił do mnie kumpel,   po jednej   takiej  masakrycznej  kartkówce .
Dlaczego?  – spytałem zdziwiony
- Bo ty masz jeszcze szanse nie zostać  skur...nem, on już takiej szansy nie ma
 Jak świat światem, a  praca pracą,  nieodłącznym elementem werbunkowym jest łóżko. Nie jedna kariera  potoczyła się od popularnej laski.
Wszystko w twoich rękach – mawiano -  lub w innych częściach ciała . Wszystko kwestią zdolności.
I jak nie odreagowywać tych  wymuszonych i udawanych chwil  uniesień,  podczas gdy obok ciebie  spokojnie pracuje osoba,  która  nie musiała wskazywać szefowi drogi do raju bram, a wystarczyło że  przedstawiła odpowiednie CV.
Nie lubimy się bo ktoś jest zdolniejszy, zgrabniejszy, szczuplejszy, mądrzejszy, bogatszy w końcu młodszy i ma perspektywy na kolejny szczebel  kariery.
A co jeszcze mówią te badania.
Badania przeprowadzone na grupie 2000 osób wykazały również, że co czwarty ankietowany narzeka na współpracowników  i nie wyobraża sobie nawet utrzymywania z nimi kontaktów towarzyskich poza miejscem pracy... Najbardziej „mordercze” pod względem złych stosunków interpersonalnych branże to media, rachunkowość, informatyka i handel.”
 Oczywiście że media tutaj królują.  Pamiętamy dobrze  aferę  w TVN z Jurkiem,  z powodu upier...ego stołu. Z wycieku nagrań, z redakcyjnych odpraw wiemy, że w konkurencji nie jest lepiej.
Rachunkowość mnie trochę dziwi.  O co się kłócić  o co nienawidzić kolegów z pracy?  Że jak my księgują na czwórkach,  czy jak to się tam fachowo nazywa. Być może całodzienne wpisywanie rzędów cyfr  potrafi tak odhumanizować  człowieka, że poprawić to może tylko jakaś ludzka reakcja. Delikatna zawiść, kąśliwe słowo, czy zjadliwa uwaga. Być może odpisując VAT od nowej fury Prezesa,  wku...a  nas, że oto zakupiono nam ołówki w Biedronce,  bo najtańsze. Może?
Rozumiem informatyków. Przychodzi taki z rana do swego biurka i zaczyna.:
Oj!  ktoś klikał moją myszką i robił to na moim padzie.
Ktoś  ustawiał mojego firewallka . O  ikonki przestawione na pulpicie. 
Z drugiej jednak strony, oni  to mają powody do frustracji. Słyszałem że w jednej z firm informatycznych ( może nie tylko w tej jednej)  komputer zlicza ilość i częstotliwość kliknięć myszką.  Jest to miarą zaangażowania w pracę.
Klikam klikania mi trzeba -  nucą pod nosem informatycy, rozglądając się spod brwi dookoła swojego 19 calowego monitora.  Jak za coś takiego szanować przełożonego?
No i handel. Tu już nie ma praw nie ma zasad. Handel to w końcu sztuka iluzji. Subtelne, bardziej lub mniej oszustwo. I dymanie  kolegi przez kolegę. W naszej purytańskiej społeczności, okazuje się w pełni akceptowany społecznie  homoseksualny stosunek.   A na koniec,  ta mocno zdziwiona mina:
- Nie opowiadaj to był twój klient? Sorry, ale transakcja już zrobiona.
A  w głowie radość z przyszłej należnej  prowizji
Goszczenie w domu kolegów z pracy? Nie do pomyślenia.
Minął już okres gdy w każdym domu pokój zdobił segment Bieszczady,   kupiony w ramach kredytu dla młodych małżeństw. Teraz nie będą nam mierzyć  przekątnej naszego LCD.
Chwalić to my się możemy, na Naszej klasie. Niech chamstwo wie, kto jest Pan. Tylko po co tych, dla których adresujemy tam zamieszczane zdjęcia nazywamy naszymi znajomymi?
Jak  zaprosić koleżanki z pracy,  które nie dość że  spiją barkowe zapasy, to następnego dnia  obgadają nas niemiłosiernie w innej biurowej konfiguracji.
Bo koledzy  nie obgadają.  Co to to nie .
Koledzy z pracy ( jak żalił się jeden z moich znajomych )  opiją Cię,  a kiedy przyśniesz na chwilę,   wykorzystają  ci w własną żonę.  Że za jej zgodą,  to nie ma już nic do rzeczy.
W takim razie najlepiej chyba być rentierem. Żyć z odsetek od kapitału , nie martwiąc się stosunkami. No nie do końca . Jak masz żonę, forsę  należy wybierać z bankomatu, aby nie wpuszczać do domu listonosza. Taki listonosz  to dopiero potrafi,  szczególnie w cudzym domu. Widziałem to w paru filmach. Gorszy od niego jest jedynie dostawca pizzy, też to widziałem na filmie. Film był niemiecki,  ale to już całkiem inna historia.

Antoni Relski
37 komentarzy

07 marca 2010

 Minął kolejny weekend, kiedy planowałem  wyjazd na moją gorczańską wieś. Kolejny raz nie dotrzymałem danego sobie słowa. Byłem tam co prawda  całkiem nie dawno, ale jak mawiają  moi górale  „wpadłem jak po ogień do fajki”.  Droga w jedną, droga w drugą stronę, kilka spotkań, zlały się w jeden ciąg wydarzeń, jak jakieś wydarzenie sportowe. Tam także liczy się każda  mijająca godzina, minuta czy sekunda. A dusza by chciała inaczej. Palić w kominku do chwili, gdy czerwony żar spopielałego buka zacznie rzucać czerwone żyłki na ścianie,  dodając życia wszystkim zawieszonym na ścianie  bibelotom. Obraz z kowalem podkuwającym konia jak prawdziwy,  ponieważ ogień w palenisku mruga pożyczonym blaskiem  żaru. I źrenica w oku Górala z drewna, wyrób ręczny Krynica 1940, błyszczy takim blaskiem jak moja, kiedy patrzę na drogę w kierunku Lubania  czy  Turbacza. Chciało by się bez pośpiechu pogadać ze Staszkiem, Jaśkiem czy Frankiem. Obejść  swoje modrzewie, usunąć zeschłe gałęzie i poprawić wygląd konarów jak ojciec,  który przyczesuje rozwichrzoną czuprynę swojego ukochanego syna. Później poczłapać nad mogiłkę mojego psa rasy bokser, który leży pod krzywą brzozą i tej perspektywy obserwuje zakole rzeki . Obok kamienia którym docisnąłem jego doczesne szczątki wyrósł dziewięciosił  i oplótł swoimi mackami kamień.  Ale pewnie nie zobaczył bym   go spod zwałów śniegu, który zalega  od północnej strony. Wczoraj znowu obejrzałem mapę którą dostałem od znajomego. Rok wydania 1957, stan idealny. Nówka nie śmigana - jak mówi jeden z moich znajomych. Opuszkiem palca przejechałem po szlaku z Lubania na Turbacz i daje słowo wyczuwałem pod palcami te kamienie, drzewa i krzaki.  Chyba jestem chory. A że to choroba zakaźna świadczy  że i inni mają podobne objawy. Od pewnego czasu koresponduję z facetem o Nicku Jerry W_54.  Wzajemna korespondencja, od pewnego czasu regularna  zaczęła się od chwili, gdy zauważyliśmy u siebie te same objawy  zauroczenia Gorcami.  Za zgodą  w/w pozwolę sobie opublikować jego tekst  z górami w tle. Ponieważ blog jest ogólnodostępny ze swej strony pozowiłem sobie wykropkować tylko kilka wyrazów powszechnie uznanych… W końcu tekst dotyczy PRL-u a więc niechaj  unosi się nad nim  złowieszczy  duch socjalizmu z jego mroczną  cenzurą.
A oto tekst Jerrego_W54
                Halny Beskidach czyli Wariacje na temat Stanisława Pagaczewskiego.
Jest luty 1988 roku, sobota wieczór. Śnieżno i zimno, na termometrze minus 16. Skoda znowu nie będzie chciała odpalić. Trzeba będzie jutro przynieść akumulator do naładowania, a w poniedziałek rano znowu dwa kursy z czwartego piętra na odległy parking; pierwszy z akumulatorem, a drugi z dokładnie okutaną kocem Duńką (lat  cztery i pół) niesioną w pośpiechu pod pachą jak  psiak. To i tak jest lepiej, jak odwoziłem do przedszkola Anię  musiałem znosić najpierw akumulator, potem wiadro z ciepłą wodę do wiecznie cieknącej chłodnicy syrenki, a dopiero potem Córeczkę. Próba jak najbliższego podjechania pod bramę  przedszkola, próba okupiona często utknięciem w zaspie na nigdy nie odmiatanej bocznej drodze, a  następnie podjazd pod zakład, prawdopodobne wysłuchanie  opieprzu od Naczelnego; dzwonili z centrali handlu zagranicznego że angielski klient nie do końca zadowolony z ostatniej dostawy i kolejny tydzień rozpoczęty. Ale to dopiero pojutrze. Teraz córki po kąpieli poszły spać, Żona patrzy  w telewizor, a ja kładę  się na paskudnej szaroburej owczej skórze rozłożonej w zacisznym kąciku (a trudno o zaciszny kącik w dwupokojowym mieszkaniu) jaki tworzy meblościanka  oraz  stolik okolicznościowy i otwieram kupioną dzisiaj książkę „Znów idę na południe”. Autor Stanisław Pagaczewski. Dlaczego kupiłem tę książkę? Może dlatego że Autor kojarzył się z  nastrojowymi opowiastkami o Profesorze Gąbce, a może bardziej dlatego że na jej okładce było zdjęcie faceta z plecakiem  i motto  /Znów idę na południe/ kark Turbacza poklepać kudłaty/ Ej ty, powiedzieć mu szorstko/ by nie wyczuł czułości w głosie/. A może dlatego że kupowałem wtedy  jak leci wszystkie dostępne książki o turystyce; miałem już  górskie przewodniki Sosnowskiego i innych autorów , rozmaite „Nad dolną Baryczą”, „W dorzeczu Kaczawy” i tym  podobne. Nałóg chodzenia po górach i lasach,  zastępowałem czytaniem o tym. Cygańską naturę zadowalałem modnymi  wyprawami do Bułgarii lub Jugosławii. Nasza skoda, załadowana sprzętem turystycznym, ale także nocnikiem, kaszkami dla małych dzieci, a nawet przezornie pieluchami, sforsowała już Góry Dynarskie, skalną drogę  z tunelami biegnącą wzdłuż  Dunaju nad zaporą Żelazne Wrota,  płynęła po rzece promem  z bułgarskiego miasta Widim  do rumuńskiego Calafat, przejechała  rodzinną krainę hrabiego Draculi bocznymi drogami bo ciekawiej, nie niepokojona przez milicję sforsowała przełęcze w Gorganach, drogami raczej zakazanymi dla turystów. Ruska milicja skupiona była na polowaniu  na obładowane biznesem fiaty i polonezy wracające z Bułgarii i Stambułu, skoda  nie budziła ich ciekawości.  Była obecna na kampingach w Złotych Piaskach i na Dalmatyńskim Wybrzeżu. Pracowicie woziła niezbędny biznes ukryty dosyć niedbale- zawsze można było dać niewielką łapówkę, w przepastnej komorze silnikowej.
Ale tak  bywało w lecie. Otwieram książkę i zaczynam czytać.  Powoli realny świat odpływa, telewizor cichnie, a ja zanurzam się w świat gorczańskej  przyrody, przewiewa mnie jak Autora wiatr od Prechyby i Radziejowej,  słyszę   jak „buczy w górskiej trawie opity nektarem trzmiel”. Mój umysł wydobywa z zakamarków pamięci wspomnienia z przed kilkunastu lat kiedy bywałem w Gorcach z bandą podobnych do mnie pomyleńców  płci obojga,   pchanych tam narkotycznie odczuwaną radością życia (bez marychy), przeświadczeniem że inne problemy  poza nie do końca zaliczoną sesją, nie istnieją i święcie przekonanych  że przyjaźń, miłość  są stanem trwałym, którego nic nie jest w stanie zmącić, a nerwice i depresje to wymysł neurotycznych babć, które się tego nabawiły w czasie wojny a utrwaliły poprzez zbędne i nadmierne latanie  do kościoła. Zakładam na uszy słuchawki od walkmana,  włączam  mocno już zużytą kasetę Wolnej Grupy Bukowina i  czytam rozdział zatytułowany „Traktat o zapachach”. Fizycznie wręcz, tak jak czuł to i opisał Autor, wdycham  zapach smołowanych podkładów kolejowych na stacji w Starym Sączu do którego zeszliśmy kiedyś z Radziejowej, mokrzy od czerwcowego deszczu, zmęczeni i  brudni, ale napełnieni tą radością, która jest udziałem wszelkiej maści górskich łazików. Tak jak Autor delektuję się  zapachem gorczańskiej hali   „pachnącej dymem i owczym nawozem”. Wtulam twarz w owczą skórę na której leżę. Skóra ta wysępiona od kolegi, którego rodzice owce hodowali, jest źle wyprawiona, w kolorze przypomina  kuchenną ścierkę i po prostu śmierdzi. Już nieraz Żona chciała ją wyrzucić, ale zawsze udawało mi się  wybronić ją od śmietnika. Teraz wiem dlaczego tak lubię na niej kłaść się wieczorem po ciężkim dniu. Jej wygląd i zapach kojarzył się  ze studenckimi wyprawami w góry,  pełnych wówczas w lecie zamieszkałych szałasów i owczych stad, ale także z zapachem chaty moich Dziadków ze strony Taty u których spędzałem sporą część  podstawówkowych wakacji. Chata ta przywieszona jak jaskółcze gniazdo do górskiego stoku nad potokiem, miała   pod jednym dachem obórkę zamieszkaną przez dwie kozy, owcę i kilka  kur. Gdakanie tych kur budziło mnie  rano, chwilkę  przed wejściem Babci, niosącej ogromny kubek świeżo udojonego koziego mleka i  pajdą  chleba  posmarowanego a jakże, kozim masłem,  wyrabianym raz na tydzień w archaicznej drewnianej masielniczce. Chata pachniała mieszaniną zapachu obórki, siana  świeżo zwiezionego z położonych kilkaset metrów wyżej stromych łąk zwanych  nomen omen pasiekami (nie rozumiałem skąd to słowo w pszczelarstwie; często  z Dziadkiem pasłem  kozy, ale pszczoły nigdy) i smoły drzewnej, którą zaprawione były grubaśne belki tworzące ściany chaty. Ta mieszanina zapachów zakodowała się w moim mózgu i do dzisiaj jeżeli  gdzieś  poczuję coś podobnego ogarnia mnie spokój, poczucie beztroski i bezpieczeństwa. Hmm.. ten mój łeb obdarzony wybujałą wyobraźnią nieustannie produkuje jakieś skojarzenia, paralele, może  jednak jestem trochę walnięty. Wszak  nie na darmo kiedyś w dzieciństwie sąsiadka, obserwująca mnie jak regularnie ganiałem z torbą pełną książek z biblioteki, stwierdziła złośliwie w trakcie jakiejś pyskówki z Mamusią: „godom wom, że ten wosz Jerry, to niedługo całkiym zgłupnie jak bydzie tela czytoł”. Wsłuchuję się w słowa piosenki dobiegającej ze słuchawek „a kiedy dom będę miał to będzie bukowy koniecznie”.  Wojtek Belon był  też w ten sposób walnięty, tylko dużo mocniej, to co u mnie zamknięte jest pod czaszką  i niechętnie ujawniane, on potrafił ubrać w słowa i nuty aby radowało dusze innych podobnie czujących.
Wracam do książki. Czytam rozdział o imieninach dzierżawcy schroniska na Starych Wierchach, o imieninowym gościu, który pijany „kogutkami” (hmm…z treści wynika że tak nazywano tam wtedy drinki) przestrzega  miejscowych „obyczaj swój chowajcie”.  Znowu z zakamarków pamięci wydobywam wygląd schroniska, salę jadalną na dole i  wspólną sypialnie na poddaszu  wyposażoną  w rząd ciasno ustawionych i wąskich prycz. To tutaj przyszliśmy w czerwcu 1974 roku szlakiem z Rabki, i  posiadając kasę  napoczętą tylko zakupem biletów na pociąg  i napojów delikatnie mówiąc wzmacniających,  postanowiliśmy nie rozbijać namiotów i przespać się w schronisku jak paniska, tym bardziej że wynegocjowana cena (środek tygodnia, zimno i deszczowo) była przystępna nawet na studencką kieszeń,  O dziwo do wieczora schronisko wypełniło się jednak rozmaitymi indywiduami, tak jak i my dziwacznie wyglądającymi i tak jak my spragnionych jedzenia i picia, ale także śpiewania i rozmowy. Gospodarz poprosił nas o zagęszczenie się w nocy, na co przystaliśmy ze zrozumieniem, nie  dyskutując nawet  o zmianie, zapłaconej już zresztą stawki ( w końcu paniska). Tym sposobem bez już zbędnych, a planowanych wcześniej zabiegów, niejako z urzędu,  ląduję ze swoją  dziewczyną w jednym śpiworze. Jest to nasze pierwsze bycie ze sobą tak blisko, więc przez całą noc całujemy się i pieścimy, cicho ale radośnie, ochoczo i niezmordowanie. Na więcej nie pozwala ciasny śpiwór i nie mamy zresztą takiej potrzeby, jest wystarczająco pięknie. Nad ranem zasypiamy w mokrym i lepkim śpiworze, przy akompaniamencie z zewsząd dochodzącego chrapania i poświstywania. O dach uderzają pierwsze krople porannego deszczu, naszego nieodłącznego jak się dalej okazało towarzysza, obok popierduje jakiś strudzony drogą wędrowiec boży (to ta Bukowina w słuchawkach), życie jest cudowne…
Odkładam słuchawki i wracam do rzeczywistości. Nasłuchuję; córki śpią,  Żona także, wyłączam telewizor i patrzę na Żonę. Cholera, może by tak ściągnąć z niej  piżamę i powtórzyć ten petting z przed ponad 13-tu  lat. Pewnie byłoby fajnie. Dlaczego to co było takie radosne i piękne  wtedy, teraz przyciemniało i spowszedniało, powoli zamienia się jak w  książce „Podróż do źródeł czasu” Alejo Carpentiera w  mało komu potrzebny „obrządek dnia siódmego”. Dlaczego odzywamy się do siebie tonem zawsze zabarwionym złością. Dlaczego jak tylko zamieszkaliśmy razem, zaczęliśmy ze sobą walczyć niepomni niedawnych uniesień.  Dlaczego i dlaczego. „Powiedz co się z nami stało... sześć lat po ślubie, śpiewali Andrzej i Eliza, my jesteśmy po jedenastu. Czy spotyka to większość par czy tylko my coś sknociliśmy. Chyba większość, bo jak na  narciarskim stoku  zbaczamy z kolegami  (szajbusy jak ja) z trasy w zagajnik aby zmniejszyć nieco zawartość   piwa w organizmie, to następuje zawsze ta sama błyskotliwa wymiana zdań. Pierwszy, który pracowicie rozpiął rozporek narciarskiego kombinezonu mówi: Ku..a, kto to wymyślił że małe jest piękne, drugi po chwili: Ku..a ale ulga, prawie jak orgazm; trzeci: lepsze od orgazmu bo dłużej trwa. I wszyscy śmiejemy się z tego z tym samym, wynikającym zapewne z osobistych doświadczeń, głębokim  zrozumieniem treści.
W oknach zaczynają drżeć szyby. Aha, w prognozie coś mówili o halnym. Jeszcze nie słychać wiatru, ale docierają już infradżwieki wywołane spadającymi z grzbietów górskich ogromnymi poduchami ciśnienia, Wywołują drżenie szyb i nerwów w słabszych organizmach. Czy to prawda  że w krajach arabskich przestępstwo popełnione kiedy wieje chamsin nie jest karane?
Kładę się znowu na skórze i biorę książkę do ręki. Zagłębiam się w rozdziale o Władysławie Orkanie. Dobrze że nie włączyłem jeszcze walkmana, Poetycka i nastrojowa Bukowina nie pasowała by tutaj. Cofam się znowu myślą do lat sześćdziesiątych,  do chaty na  górskim zboczu. Miałem wtedy 12 lat. Znudzony deszczową pogodą i wakacyjnym nicnierobieniem penetrowałem strych; przeglądnąłem stertę starych gazet „Gromada” i rozmaitych poradników rolnika, uskubałem i zjadłem ze smakiem kąsek z wiszącego na belce olbrzymiego połcia  wędzonej słoniny, zajrzałem kolejny raz za trudno dostępną belkę, gdzie w natłuszczonej skórzanej kaburze leżał pistolet  z napisem na lufie Fortuna  6,35 i dwa naboje  o niklowanych główkach (Dziadek  nie wiedział że ja wiem, a ja nie miałem odwagi się spytać skąd się tam wziął). W pewnym momencie zainteresowanie moje wywołała niepozorna, szara i niewielka książka. Autor: Władysław Orkan, tytuł: Komornicy.  Odruchowo zacząłem czytać. Chyba niepotrzebnie. Dziecięca psychika nie potrafiła sobie poradzić z ładunkiem beznadziei i okrucieństwa zawartego miedzy dwoma szarymi okładkami. Niby przeczytałem już wówczas wiele książek, w tym prawie wszystkie dostępne Jacka  Londona. Wiedziałem z nich że świat jest pełen przemocy i walki o byt, przeczytałem o  indianinie  zostawiającym  starego, a więc niepotrzebnego ojca na żer wilkom. Ale to wszystko działo się dawno i daleko. W końcu Ameryka czy Oceania dla dwunastoletniego chłopca była tworem tak samo abstrakcyjnym jak Nibylandia. A tu wszystko działo się blisko, w chatach podobnych do chaty w której właśnie przebywałem, w górach podobnych do gór mnie otaczających. To te same Gorce, u podnóża których byłem jeszcze dwa tygodnie wcześniej na obozie z  aeroklubu, na który pojechałem w nagrodę, bo na zawodach zbudowany przeze mnie model szybowca o nazwie Czyżyk,  wyjątkowo długo utrzymywał się w powietrzu. Mojego przerażenia nie zmniejszał fakt, że działo to się kilkadziesiąt lat wcześniej, szybko wyliczyłem że mój Dziadek (rocznik 1895) był już wtedy na świecie. Nie wróciłem już nigdy do tej powieści, a przez wiele lat śniły mi się „wielkie szklane oczy” zamarzniętej Margośki  i „poprzetrącane członki ciała” Jaśka wynoszone z tracza. Czy odebrałbym Orkana inaczej kilka lat później. Na pewno tak, zresztą  łatwo sprawdzić trzeba zajrzeć do biblioteki. A Pagaczewski tak pięknie pisze, że złe wspomnienia znikają  zabite refleksyjnym  nastrojem i dobrą energią płynącą z pomiędzy linijek tekstu.
Włączam znowu walkmana i zaczynam czytać o pięknie górskiego krajobrazu, radości zobaczenia nowego widoku i umiejętności podchodzenia stromym szlakiem . Przed oczami staje mi podejście na Skałkę szlakiem z Krościenka; uformowanie grzbietu na którym był szlak powodowało złudzenie że  szczyt góry jest kilkaset metrów dalej, kiedy tam się dotarło, otwierała się w górę nowa perspektywa i tak jeszcze  kilka razy. Plecaki obładowane do granic wytrzymałości zapasami zakupionymi   w Krościenku,  niemiłosiernie nas przygniatały i stawały się jeszcze o kilka kilo cięższe po każdym takim rozczarowaniu . Przykrości osładzało dobiegające z wnętrza plecaków miłe bulgotanie wszelakiej maści płynów (z wyjątkiem wody), zapobiegliwie przelanych z opakowań szklanych do plastykowych turystycznych pojemników. Na pojemnikach był co prawda napis, że nie należy przechowywać w nich alkoholu ani tłuszczu, ale został przez nas zinterpretowany, że  na  pewno  chodzi  o  przechowywanie długotrwałe, a  takiego  najwięksi  w śród nas pesymiści w najczarniejszych  planach nie przewidywali.  Byli nawet tacy co chcieli przysięgać że osobiście nie dopuszczą  aby wraże płyny uszkodziły nasze turystyczne wyposażenie.  Tak więc, dopingowani perspektywą  godziwego spędzenia wieczoru na Prechybie, a w  czasie nieco bliższym ulżenia  poprzez konsumpcję   naszym brzemionom już na szczycie Skałki, pędziliśmy w górę poganiani również przez czarną chmurę wiszącą nad Lubaniem i zmierzającą ponad wszelką wątpliwość w naszym kierunku. Żywe, bo zaledwie kilkudniowe było wspomnienie trzech dni spędzonych w przemokniętych  namiotach, w ciągłym i zimnym deszczu, na najbardziej odległej od schroniska na Turbaczu części Hali Długiej. Kiedy nasz los, po skończeniu się zakupionej w Rabce śliwowicy stał się naprawdę nieznośny- jedzenie oprócz makaronu „czterojajecznego”  skończyło się wcześniej, kawał, „przychodzi makaron z dwiema kluskami do księdza zamówić ślub, ale dlaczego z dwiema pyta ksiądz , bo jestem czterojajeczny odpowiada makaron” zaczął nudzić, a kolejny ranek powitało blade, anemiczne, ale jakże piękne dla nas słońce, forsownym marszem, godnym najlepszych osiągnięć wojskowej piechoty, przemierzyliśmy w ciągu jednego dnia blisko 30-cio kilometrową trasę do Krościenka (przez Lubań). Tam w góralskiej stodole (w przysiółku Niwki-nie ma go teraz na mapie) suszyliśmy się i  regenerowali nadwątlone siły. Biwakowanie u górala miało jeszcze tę dobrą stronę, że był wielkim miłośnikiem śliwowicy i nie drożył się w jakiś wyjątkowy sposób w czasie handlowych negocjacji, uznając zapewne że miłe i wesołe towarzystwo warte jest nieco mniejszego zysku. Ponadto zapewniał że jest to oryginalny Produkt Łącki, nie jakaś tam podróba z Rabki, a posiadane przez niego zapasy wydawały się niewyczerpalne (tylko się wydawały jak się po trzech dniach okazało).....
Wyłączam  walkmana i podnoszę głowę z nad książki. Jeszcze jest cicho ale słychać już pierwsze podmuchy wiatru docierające do osiedla . Jak harcownicy przed atakiem husarii u Sienkiewicza badają teren. Otwieram drzwi balkonowe i z przyjemnością pozwalam owiewać się  fali ciepłego prawie wiosennego powietrza; fajnie jest, nie trzeba będzie wyjmować akumulatora. Gwiazdy świecą jeszcze tak samo jasno, ale migoczą jak tandetne choinkowe lampki. Pomiędzy mną a nimi jest warstwa skołtunionego, szybko przemieszczającego się ciepłego powietrza, skutecznie zmieniającego kierunek biegu gwiezdnych promieni. Zamykam drzwi , kładę się  na wznak w swoim kąciku, gaszę specjalnie zamontowaną blisko podłogi lampkę i patrzę w sufit. Oczami wyobraźni widzę jak masy powietrza pędzone z południa różnicą ciśnienia, strzępią się i  przelewają  przez główny wododział Karpat,  wezbraną i zmąconą rzeką rozlewają po niecce kotliny, spiętrzają  w wąskim przesmyku pomiędzy grupami górskimi, aby pod postacią wściekłych wirów  spaść na miasto. Główna, biegnąca wysoko,  nie postrzępiona górskimi szczytami masa powietrza wygina się tworząc sięgającą kilkanaście kilometrów w górę  tak zwaną falę, nieprzyjemną i czasem groźną dla pasażerskich odrzutowców, lecz przyjazną dla małego, ale pilotowanego wprawną ręką  szybowca, To na takiej fali powstałej nad Tatrami w czasie halnego  w 1965 roku pilot Stanisław Józefczak na szybowcu Bocian ustanowił polski rekord wysokości – ponad 12,5 km i do dzisiaj nie poprawiony światowy rekord tzw. przewyższenia- 11680 m. We wczesnym dzieciństwie lubiłem kłaść się na trawie w pogodny, ale wietrzny dzień i obserwować krążące nad górskim grzbietem  szybowce z pobliskiego aeroklubu. Marzyłem wówczas że to ja leżę w małej i ciasnej kabinie (wiedziałem że taka jest, bo jako pierwszy  dobiegłem kiedyś  do szybowca który wylądował nieopodal na ściernisku i pilot pozwolił mi w tej kabinie pobyć chwilkę), trzymam w ręku drążek sterowy, a dookoła kłębią się białe chmury, wypiętrzone na kształt wieżyc zamku czarownika z otrzymanej na siódme urodziny książki od cioci, która nie wiedziała jeszcze że bajek już nie czytam. Marzyłem tak jeszcze ponad 10 lat, do czasu kiedy kres marzeniom położył lekarz aeroklubu badający świeżo upieczonych kursantów, który stwierdził u mnie drobne, ale niedopuszczalne w lotnictwie  problemy z błędnikiem. Pozostała mi z tego  wiedza o zjawiskach meteorologicznych i  wyjaśnienie dlaczego w zawodach podwodnego pływania w tzw. plosie, powstałym nad zbudowaną z kamieni tamą na górskim potoku, musiałem zawsze widzieć dno. Kiedy woda była mętna po deszczach albo kiedy zamykałem oczy,  wcześniej  czy później wypływałem do góry brzuchem jak  świąteczny karp w wannie ulicznego sprzedawcy. Patrzę na zegar, oświetlony płynącym z okna blaskiem osiedlowych latarń, jest czwarta rano. Stachura chyba sporo swoich utworów napisał  o tej porze, takie nastroje jak w niektórych jego wierszach miewa się  przed świtem i do tego w poniedziałek. Skąd Belon, i Stachura czerpali  inspiracje do swojej twórczości. Czym różni się ich mózg od mojego, że mnie takie pomysły nie przychodzą do głowy, chociaż podobno łeb mam całkiem sprawny i wyobraźni mi nie brakuje. Zresztą może to i lepiej że się różni, bo pewnie bym też już nie żył. Co miał na myśli Pagaczewski pisząc zdanie o „wędrówce tak pięknej że nie powinna się nigdy skończyć, ale która skończy się na pewno”. Co się stało  z pozostałym ośmiorgiem uczestników naszych gorczańskich  eskapad. Czy potrafili  obronić się przed zwyczajnością, szarzyzną, i ocalić w głębi siebie chociaż trochę tej  radosnej wizji świata, której doświadczaliśmy  siedząc w mokrym namiocie przy temperaturze 16 stopni. Jakie będą moje Córki, małe, kruche i ciepłe istotki spokojnie śpiące w tej chwili za ścianą. Czy będą miały w sobie te odrobinę szaleństwa, bez którego życie jest jak dietetyczna zupka mojej Teściowej: cienkie i bez smaku.  Czy nie będą miały tego szaleństwa aby za dużo. Czy będą czytać wiersze i śpiewać na górskich rajdach.  Pytania... pytania. Fajnie jest tym co wierzą w jakiegokolwiek boga. Odpowiedź jest zawsze pod ręką: bóg tak chciał, bóg dobry, bóg wie. W rozumieniu świata pomoże ksiądz, muła, szaman lub czarownik. Skąd mają czerpać odpowiedź ateiści. Za oknem staccato  pojedynczych uderzeń wiatru  przechodzi w basowe, ponure, falujące wycie. Ostre, ale nieskoordynowane do tej pory podmuchy  wpadają pomiędzy wielkie szafy ułożonych południkowo bloków. Wąskie przestrzenie pomiędzy blokami, działają jak gigantyczne zwężki Venturiego, w których zakręcone podmuchy przyśpieszają, tężeją ale i stabilizują się, zmieniając w stały huraganowy wiatr. Będzie tak wyło pewnie przez całą niedzielę. W obezwładnianym snem mózgu, kłębią się  myśli i pytania. Wyobraźnia pobudzona w dzieciństwie setkami przeczytanych książek przywołuje wspomnienia i obrazy. Z konsekwencją myślowego natręctwa, powtarzana jak mantra, kołacze się w głowie ostatnia zwrotka wiersza Wojtka Belona /Wypaliło się coś w nas i zgasło/Lecz wysiłku trzeba niewiele/Spróbujmy rozgarnąć ten popiół-nie darmo/Może tli się płomyk w popiele/........       
Luty 2010   
Epilog
O czym tu dumać w nocy, gdy dręczą myśli  marne
Demon skowyczy, los chichocze, a koty wszystkie są czarne

Antoni Relski
39 komentarzy

04 marca 2010

Czy oglądając reklamy telewizyjne zauważyliście,  jaką rolę gra zwykły proszek, zwykły płyn do mycia naczyń. Jest synonimem tandety, krótkotrwałego życia i miernych efektów.  Młode , piękne i doświadczone gospodynie domowe ze wstrętem odrzucają te zwyczajne  rzeczy,  gestem gwałtownym, a  one  spadają z blatów rozsypując się,  byle dalej od tych cudownych rzeczy, niezwykłych rzeczy. Zwyczajność musi sobie znaleźć miejsce w w drugim szeregu.   
            Urodziłem się w  zwykłej rodzinie, pełnej  rodzinie. Była więc  matka i był ojciec. Matka bez doświadczeń, powiła swoje pierworodne dziecko.  Jak śpiewał Młynarski: oczy mlekiem zalewała, wychowała jak umiała.  Ojciec po pracy  rąbał  fuchy,  jedna za drugą,  by dorobić się szafy orzechowej i stołu z kryształem. W tej trosce o  rodzinę posunął się do flirtu z socjalistyczną władzą,  mocno starając się  aby  przy okazji nie dać ciała.
- Jeżeli już musisz dać d..y,  to wybierz sobie przynajmniej pozycję w której to zrobisz – mawiał  na usprawiedliwienie.
Społecznik a do tego  robotnik,  jak o nim wtedy mówiono. Brzmiało nośnie dla ówczesnego politycznego bełkotu. Jego teoria współpracy z systemem przypominała nieco clintonowską  definicję seksu.   A poza tym On naprawdę wierzył w system sprawiedliwości społecznej. Nie miałem, co gorsze,  nadal nie mam z tego powodu kompleksów.  Nie sprzedawałem butelek po wódce, na chleb powszedni. Raz sprzedałem, dwie butelki, a kasę wydałem na lody. Wiadomość  była w domu  szybciej niż ja. Trochę się działo, ale nie będę opowiadał, że stary mniej regularnie bił.
Ojciec nie zabierał mi  kieszonkowego,  gorzej,  to kieszonkowe mi dawał.  Matka prała i prasowała.  Czasami nawet kosztem urlopu, tak że trudno mi było zerwać się na wagary,  by organizować  brydżyka, który był wtedy naszą  pasją. 
Nie molestował mnie żaden wujek, ani sąsiad z naprzeciwka i nawet kobieta u której wynajmowałem akademicki pokój. Byłem już zresztą w takim wieku,  że o to ostatnie w liście molestowań,  pewnie  nie miałbym żalu.    I tak w  szarej przeciętności przeżyłem te swoje dwadzieścia parę lat,  aby odnaleźć miłość życia,  mieć  żonę, spłodzić dzieci  i wzorem ojca, wychowywać je na takich samych życiorysowo nudnych  facetów. 
Wieczorami,  kiedy zasiadam przed monitorem laptopa lub telewizora,  widzę jak to moje przeciętne życie jest przeszkodą w karierze. Co druga z osób której się coś  udało  nie może uwolnić się od demonów dzieciństwa.   W szczerym wywiadzie czy to z Oprah Winfrey, czy też z Magdą Mołek w zależności od poziomu  i  okoliczności, w bardzo intymnej spowiedzi  życia opowiadają o sobie. Wspominają  jak to bardzo zostali skrzywdzenia w dzieciństwie i jak to zmotywowało ich do wejścia na drogę kariery. Tyranizowany przez ojca Michael,  molestowana  przez ojca Nastasia. 
O mój Ojcze !
Przez Ciebie Ojcze nie zostałem kimś. Kimś znanym
Przez Ciebie, nie mogłem się od Ciebie odcinać. Nie mówię tu o młodzieńczym buncie, czy zasadzie  zgodnych biegunowo magnesów.  
Nie spędziłem nocy w izbie wytrzeźwień. Nie porzuciłem rodziny, aby w nowym związku     publicznie leczyć rany. Nawet  gdy zmarłeś,  nie zrobiłem sobie sesji fotograficznej na cmentarzu.  Nie rozrzucałem pieniędzy z dachu budynku. O przepraszam. Raz wyrzuciłem do kosza pięćdziesiąt złotych, ale byłem z dziewczyną na której  mi wtedy zależało.  Duma nie pozwoliła zgiąć karku i wsadzić łapy do śmietnika. Chciałem to zrobić później, kiedy Ona nie widziała. Kelner był szybszy.
Wiadomo specyfika zawodu, łatwiej tu  o ukłony zgięcia i przegięcia.  Tak sobie piszę swobodnie o kelnerach,  ponieważ nie siedzę w knajpie czekając na zamówienie. 
Z TV wiem że nie krytykuje się zachowań kelnera przez  końcem konsumpcji. O właśnie,  aby pokazać się w TV można na przykład nalać do kawy klientowi, pod warunkiem że zarejestruje to kamera przemysłowa. Inne lanie jest nieprofesjonalne i bez sensu, zabezpiecza wyłącznie ego urażonej osoby.  Dobrze  zaplanowane wypróżnienie to trampolina.  Później już tylko kariera w takim  na przykład  Big Brotherze. Do tańca z gwiazdami,  to trzeba przynajmniej pokazać cycki.  Moje nie są efektowne.  Kiedyś przed interwencją chirurga, mój prymitywnie zarośnięty tors,  jedna z pielęgniarek potraktowała jednorazową maszynką do golenia. Efekt był taki że parskałem ze śmiechu, ale event  dział się poza kamerą, więc nie pokazali mnie nawet na youtube.  Dzisiaj mogę powspominać najwyżej z żoną,  albo na blogu.  A przecież „Show must go one” - śpiewał Freddie Mercury. Życie codziennie potwierdza tą starą prawdę. Tylko że coraz szybciej wciąga w swoje tryby i coraz szybciej wypluwa  zmieloną z grubsza masę, na wysypisko zapomnienia.  A póki co szukamy czegoś u siebie by zaistnieć.   Żebym chociaż  był gejem,  nic z tego.  Noooo  tutaj blisko, blisko.  Widziałem  na przykład  film(y)  z lesbijkami.  Nie narzekam.  O !  Nic z tego, to nie uczyni mnie lesbijką 
Czy taki facet ze zwykłym życiorysem ( proszę zwrócić uwagę że nie używam słowa normalny, ponieważ nie mnie oceniać), takim samym portfelem i penisem,  ma szansę  na sukces w mediach.  Bez  drobnej chociaż patologi w papierach to  trudne, ba powoli staje się to wręcz  niemożliwe. Nie będę się przecież prowadzał z jednorożcem, chociażby  dla odmiany był w kolorze pomarańczy, a tipsy  (przynajmniej  tak sobie wyobrażam),  przeszkadzają w pisaniu na komputerze.  Może parę kretyńskich uwag na temat otoczenia i manifestowany brak wiedzy na podstawowe tematy. Tylko czy potrafię się na to odważyć.  
A jeżeli nie ? W skrytości ducha zazdrościł będę Kubie Wojewódzkiemu,  który stwierdził że jeżeli ma do wyboru biodra dwudziestolatki i okulary czterdziestolatki  to wybiera biodra?. Przywilej Króla. Z drugiej jednak strony mnie w dalszym ciągu podobają się te okulary. Być sobą?, albo nie być? -  oto jest pytanie.
Boję się życie już  odpowiedziało za mnie . 
Jak w dowcipie. Nie mogę mieć migreny, bo ona zagwarantowana jest dla pana hrabiego, mnie może najwyżej łeb napierdzielać.
Co pozostaje?  Przewidywalne życie nudnego faceta?  Ogniwo w łańcuchu pokoleń?.
Zrobię sobie przyjemność  odpowiadając na to pytanie?, a może  zdołuję się, będąc wobec siebie do bólu szczery?
Póki co robota. Ktoś w końcu musi pracować.
Najbardziej owocne  rozmowy z właścicielem, to te poza normalnym czasem pracy
Dlaczego On siedzi wieczorami w pracy?
- Mniej zdolni muszą pracować więcej – odpowiedział bez mrugnięcia okiem.
Taka  kokieteria. Chociaż z drugiej strony,  Jego też nie ma na youtube.


Antoni Relski
45 komentarzy

01 marca 2010


  

Prawie zapomniany, jak emeryt rozpamiętujący stare czasy, gdy czuł się potrzebny.  Znalazłem go  w magazynie. Drzemał spokojnie za paczką z ulotkami. Ulotki reklamowały produkt, który już nie znajduje się w naszej ofercie. Kolorowe kartki kredowanego papieru wylądowały w koszu, potwierdzając nie tylko z nazwy swoją ulotność. Kiedy ktoś odsunął paczkę, zauważyłem chrom ramienia  korbki. Poznałem od razu. To pierwszy kalkulator który zastąpił księgowym liczydło - popularny kręciołek. To już nowsza opcja, ponieważ  posiada  przyciski z cyframi, w poprzednim modelu cyfrę wybierało się ustawiając taki wihajster przy numerze na obudowie. A potem mnożenie. Pole tysiące, pokręcić korbką, setki korbka, dziesiątki kręcić i oczywiście odpowiednia ilość kręceń. Do dzisiaj umiem mnożyć, gorzej idzie mi z dzieleniem, nie pamiętam natomiast zupełnie procedur  dla dodawania i odejmowania. Ma spokojnie czterdzieści lat, ten produkt firmy MESKO - Skarżysko Kamienna. Firma która dla niepoznaki robiła takie kręciołki,  a w pozostałych halach kałasznikowy. Taka moda socjalizmu w Mesko, Łuczniku, Hucie Stalowej Woli  i paru innych miejscach. Krążył wtedy taki dowcip, obśmiewający tajemnice państwowe,  chroniące  przemysł zbrojeniowy.
 - Co produkuje Łucznik??
- Meble.
- Jak to meble, przecież karabiny maszynowe.
- No tak, jaki pokój takie meble.
 Nawiasem mówiąc czy współczesne kabarety stać na takie subtelności. Cenzura jednak dodawała skrzydeł…
Zdjąłem go osobiście z półki. Cały pokryty kurzem i zachlapany farbą, z ostatnich kilku malowań. Młodsi pytali - co to jest ?
Ale oni nie pamiętają nawet co to karta graficzna Herkules  i bursztynowe monitory do komputera.
Trudno tłumaczyć. Zademonstrowałem, zgodziło się z miniaturowym kalkulatorem w komórce. Uff dobrze.
- To co, dla złomiarzy ? będzie tego z pięć kilo.
- Żadne złomiarzy.
Delikatnie wziąłem w torbę  zakurzony model  ze swoją  historią, udanymi bilansami, inwenturami i czym tam jeszcze potrzeba. W domu zdjąłem obudowę. Przy pomocy środków do czyszczenia  opornego brudu wyszorowałem  całość . Natłuściłem Pronto i skręciłem solidnie.  Wygląda nieźle. Mam nawet w gabinecie, taki upatrzony Kącik  Pamięci Osobistej. Popatrzę na kręciołka, kiedy mój komputer zacznie mulić, aby wspomnieć czasy gdy ułamek sekundy nie decydował o wszystkim.
 Młodszy zaraził się tym kręceniem  i zaczęło mu to sprawiać taką frajdę,  tak dużą, że odłożył najnowszą grę. Dzwoni teraz i brzdęka,  a ja próbuję oglądać  Olbrzyma z  Rockiem Hudsonem,  Elizabeth Taylor i przede wszystkim Jamesem Deanem. Wszystko to w ramach podtrzymywania jako takiego poziomu osobistej kultury. Patrzę na tego Deana i myślę, jak bardzo zmienił się  wzorzec współczesnego faceta. Czy metro seksualny, wydepilowany, pachnący dobrym kremem facet, mógłby zostać takim „buntownikiem bez powodu”?.  Tak, ale  tylko z ważnego powodu.  Z jakiego ? Na przykład z powodu  słabego łącza internetowego.
Już prawie północ.  Nie dość że Olbrzym, to jeszcze dosyć długi.  Zgasiłem światło i nim zamknąłem oczy, zauważyłem jeszcze blask księżyca. Srebrzyście odbijał się na chromowanej, wypracowanej tysiącami pokręceń korbce kręciołka. 
- Jutro zafunduję ci nowe życie  - pomyślałem do niego.
- Jutro jest już dzisiaj  -  pomyślał do mnie kręciołek.

Antoni Relski
40 komentarzy