W niedzielne popołudnie, cała Polska
zasiadała prze ekranami telewizorów. Właśnie zaczynał się
„Koncert życzeń”. Elegancko ubrany pan Suzin razem z panią
Edytką recytowali dobrze znane życzenia :
Uwaga Sokolniki Górne. Uwaga Państwo
Janina i Mieczysław Pierdziuchowie.
Z okazji Koralowych Godów
najserdeczniejsze życzenia szczęścia, zdrowia i pomyślności,
życzą dzieci, wnuki oraz sąsiedzi Pikulscy ze szwagrem Jankiem.
Dla Państwa, piosenkę po tytułem „Mały Biały Domek”
zaśpiewa Mieczysław Fogg
- Które to są koralowe? – pytałem
Matki która każdy taki koncert obserwowała z wypiekami na twarzy,
licząc że kiedyś i do niej popłyną słowa eleganckiego Pana
Suzina.
- Trzydzieste piąte - szybko
obliczała to na palcach.
Ojciec był zdania, że to kosztowny i
mało praktyczny prezent. Twierdził też, że nie ma w nim czegoś
takiego co w chwili obecnej nazywa się „parciem na szkło”.
- Trzydzieści pięć – zachwycałem
się - tyle lat razem.
Z perspektywy dwunastolatka tok kawał
czasu. To potrojenie jego całego życiowego dorobku.
- To oni starzy muszą już być –
dodawałem i nie pamiętam czy ocena ta spotykała się z jakąś
ripostą.
Kiedy dzisiaj spojrzałem na kalendarz
i odczytałem datę 27 grudnia 2016 wcale nie poczułem się staro z
powodu tego, że to właśnie dzisiaj razem z żoną obchodzimy
dokładnie trzydziestą piątą rocznice ślubu czyli owe koralowe
gody.
Ponieważ na początku prowadzenia
bloga opisałem już nasz ślub z pierwszych dni stanu wojennego
nie będę się powtarzał tylko zacytuję pierwotny tekst
uzupełniony o kilka przecinków. Był on kiedyś publikowany nawet
na pierwszej stronie Onetu, a jakaś pani redaktor bardzo chciała
zaprosić mnie w związku z tym do programu telewizji śniadaniowej.
- Nie czuję się kombatantem –
odmówiłem wtedy zdecydowanie – poza tym nie mam parcia na szkło.
Parcie na szkło? Ktoś to już mówił
w tym tekście? No tak, geny przed którymi nie ma ucieczki.
A oto tamten opis naszego ślubu.
My, pokolenie nie
wojenne ale stanu wojennego. Taki substytut wojennej traumy wpisany w
nasze losy. Ale nawet w czasach wojennej zawieruchy ba w czasie
patriotycznych zrywów i powstań ludzie rodzili się, kochali,
przeżywali wzloty i upadki, w końcu żenili się.
W tych dniach wspólnie z żoną
obchodzimy kolejną rocznicę ślubu. Ślubu zawartego w pierwszym
tygodniu stanu wojennego. 20 grudnia 1981r. Ta data wyryła się na
stałe w naszej pamięci. Przygotowania do ślubu trwały już pełną
parą. Daty wyznaczone w urzędzie a więc otrzymaliśmy przydział
na 10 butelek wódki, talon na buty i pewnie jeszcze dodatkową
kartkę na mięso, ale tego faktu już nie bardzo pamiętam. Kartkę
na buty można było dostać w dwu przypadkach: w związku ze ślubem
własnym lub pogrzebem (też własnym) aby w trumnie prezentować się
w pełnej krasie. Szczęśliwy byłem z tego powodu, że mnie
obowiązywał punkt pierwszy. Dzięki dobrodziejstwu Pewexów i
posiadaniu kilku dolców, żonie udało się kupić parę metrów
materiału. Znajoma krawcowa uszyła z tego sukienkę.
W niedzielę 13 grudnia rano
bezskutecznie kręciliśmy kanałami w poszukiwaniu Teleranka.
Wszędzie szalała śnieżyca, a potem pojawił się Pan Generał.
Ponieważ zajęci byliśmy sobą, nie bardzo zwracaliśmy uwagę na
to co dzieje się w TV. W końcu, gdzieś z daleka dobiegł mnie
zgrzyt słów: „stan wojenny” ale kto w chwili uniesienia
zwracałby uwagę na takie duperele. PO chwili ochłonęliśmy ale
radio nadal powtarzało słowa złowieszcze.
- I co teraz ? - zadawaliśmy sobie
pytanie.
Patrole, koksowniki, przepustki, a my
beztrosko organizujemy wesele.
Wódka schłodzona, kurczaki grillowane
i tylko bukietu brakuje.
Brak benzyny spowodował, że
kwiaciarnie świeciły pustkami. Znajoma ulitowała się nad nami i
porywając się gdzieś w nieznane, zwlekła bukiet kolorowych frezji
(z lekka przemrożonych).
A zima tego grudnia dopisała. Mróz i
śnieg to było jedyne czego w tym czasie było pod dostatkiem. Byłem
gotowy, ubrany w garnitur kupiony gdzieś okazyjnie i buty otrzymane
z sortów Ochotniczych Hufców Pracy ponieważ posiadanie kartki na
buty nie gwarantowało jeszcze ich zakupu.
Po uzyskaniu pozwolenia na podróż z
Urzędu Mojego Miasta mogłem już wraz z rodzicami dotrzeć do
Krakowa, gdzie odbywał się nasz ślub. Parokrotne kontrole na
rogatkach miast, prowadzone przez uzbrojonych po zęby żołnierzy.
W tle transportery opancerzone i gaziki.
Nie do końca czuliśmy jednak grozę
sytuacji. W końcu ci żołnierze mówili takim samym jak ja
językiem, urodzeni i wychowani w tym kraju. Ta wspólna historia
dawała jakiś bonus i zmniejszała strach. Wypychając samochód z
zaspy, bo oczywiście służby oczyszczania, chociaż zmilitaryzowane
nie dały rady i odśnieżały tylko najbardziej o strategiczne
ulice, dotarłem do Urzędu Stanu Cywilnego. Ślub kościelny
mieliśmy wyznaczony na następną niedzielę.
Przysięgałem w przemoczonych butach
po wypychaniu auta z zaspy, bo sort OHP nie należał do topowej
elegancji i jakości. W świetle polskiego prawa pojąłem za żonę
moją obecną, aktualną i jedyną żonę. Było mi miło ponieważ
znajomi dopisali i stawili się w komplecie. Pojawił się nawet
poszukiwany listem gończym, mój znajomy członek KOR-u, co wtedy
zapamiętałem mu z wdzięcznością i do dzisiaj pamiętam, chociaż
los rzucił go aż za ocen. Przymarznięte frezje dotrwały do końca
uroczystości jakby i one chciały powiedzieć „ i w kryzysie nie
damy się”. Kwiaty padły zaraz po wyjściu z Urzędu.
Wsiedliśmy do samochodu, my po swojemu
szczeniacko szczęśliwi, ojciec wiozący nas był spięty i
skoncentrowany. Gdzieś w połowie drogi, na samym środku ronda
zatrzymał nas policyjny patrol. Sprawdzającemu dokumenty i
przepustki, Ojciec próbował tłumaczyć:
- Widzi Pan my ze ślubu, wiozę synową
i syna.
I wtedy coś podkusiło mnie, a może
tylko dobry humor to sprawił, że zażartowałem
- Daj tato spokój, ślub ślubem a
może w bagażniku przewozimy granaty?
Oj głuptaku jeden, nieświadomy
realiów. Dobrodziej w milicyjnej czapce wsadził przez opuszczoną
szybę głowę do środka i spytał mnie osobiście:
- Miał Pan ślub ?
- Tak miałem - odpowiedziałem .
- A chciałby Pan doczekać nocy
poślubnej ?
Wtedy poczułem na plecach powagę
sytuacji.
- Ok - powiedziałem - nie było
poprzedniego zdania.
- No to wszystkiego najlepszego na
nowej drodze życia - powiedział i zasalutował pan oficer. Życzenia
na nową drogę życia od Milicji w stanie wojennym. Czy to aby
dobra wróżba na następne lata ?
A potem przyjęcie, delikatne prezenty
i ograniczony czas imprezowania ponieważ godzina milicyjna
obowiązywała od dwudziestej drugiej.
Potem święta, a w niedzielę zaraz po
świętach (27.12) nasz ślub kościelny.
Nie myślcie, że udało mi się to bez
kolejnego pozwolenia z urzędu. Poszedłem do odpowiedniego wydziału
i napisałem podanie o pozwolenie na wyjazd do Krakowa.
- Nie podał Pan powodu -stwierdziła
oschle urzędniczka.
Wziąłem więc papier i dopisałem: „
mój wyjazd spowodowany jest chęcią przespania się ze swoją nowo
poślubioną małżonką.
- Jest Pan zbyt dosłowny –
skomentowała, ale pozwolenie dostałem.
Zaprzyjaźniony ksiądz pijar
poprowadził ceremonię zaślubin w sposób nie przystający do nędzy
tego co nas otaczało dokoła. A potem wesele znowu ograniczone
czasowo ze względu na wspomnianą godzinę milicyjną. Może i
dobrze, ponieważ własne wesele daje najmniej okazji do
nieskrępowanej zabawy.
A potem przyszło nowe, wolność i
sprawiedliwość. Nikt pewnie kupując obecnie kwiaty z
jakiejkolwiek okazji nie myśli, że mogło to być kiedyś tak
bardzo skomplikowane.
Gwoli ścisłości nie kreuję się
przy okazji na kombatanta. Nawiązując tylko do pierwszych słów
posta, w życiu każdego pokolenia w Polsce jest gdzieś wpisana
wojna. A jeżeli nie sama wojna to przynajmniej walka o coś.
A nie myślicie, że może już czas
by było inaczej? Znaczy normalnie.
Czego Wam i sobie z okazji rocznicy
ślubu życzę.