29 lipca 2015

Lato z ....


Dzień dobry. Oto nasza specjalna sonda na temat lata.
Jakie jest wasze pierwsze skojarzenie z tą porą roku? Jak inne słowo pasuje do niego najlepiej?
Z czym smakuje tak jak ziemniaki z kapustą czy barszcz z uszkami?
O ile wiem pewne połączenia nie funkcjonują ze sobą dobrze jak na przykład piwo i wódka. Sam doświadczyłem tego, że popijanie wódki piwem może mieć opłakane skutki. Doświadczyłem i ugruntowałem sobie. Są jednak na tym świecie rzeczy które świetnie się ze sobą łączą. Ba myśląc o jednym automatycznie dokładamy sobie drugie. To jak kiedyś Marks i Engels. Był czas kiedy i mnie wydawało się, że to była jedna osoba.
- Lato. Z czym nam się kojarzy ?
- Lato? …. z radiem oczywiście - tak brzmi odpowiedź zdecydowanej części ankietowanych
- …. z komarami – powiedziała jedna blondynka w średnim wieku
- ….. jak to z czym ? z seksem – facet w równie średnim wieku tylko się głęboko uśmiechnął,
Z nim jakby najbardziej się zgadzam bo pewnie to czytelnik mojego skromnego bloga.
- Lato ? - Pomyślał pewien prawie nastolatek - no.... z tym, ze zrowiem.
- Ze "zrowiem" ? A co to takiego?
- Ja też nie wiem do końca, ale widziałem taką reklamę na autobusie.
Myślałem że żartuje, do czasu jednak gdy sam nie miałem okazji zobaczyć owej reklamy na jednym z wielickich autobusów.
Przecież nie ma takiego słowa jak „zrowie” podobnie jak nie ma miasta Londyn. Jest Lądek Zdrój. A przepraszam to zapożyczenie z „Misia”, bo i jak z Misia wygląda reklama zdrowego trybu życia w czasie lata w Wieliczce i okolicach. Ktoś za państwowe pieniądze strzelił sobie w stopę n nas kłuje w oczy. 
A co to znaczy, że pieniądze są państwowe ?
- Że pan za to płaci, pani płaci. Społeczeństwo płaci.
Tu też podpieram się cytatem, tym razem z „Rejsu”, ale czy można mieć inne skojarzenia gdy mija nas autobus z taka reklamą ? 


No i to ja jestem niedoinformowany
  • Istnieje strona na Facebooku zatytułowana "Sport to zrowie"
  • Miły, zadziorny facet który szuka kobiety do seksu a sam jak pisze posiada wymiary extra long, publikuje swoje zdjęcie z podpisem twoje zrowie
  • Ktoś tam zaniepokojony pierwszymi sygnałami pyta jaki wpływ na zrowie na shisha. Jak widać ma.
  • Sklep sprzedający zioła do braci (zakonnych) też dba o zrowie kobiety.
  • Jedna Izka dwa tysiące coś tam deklaruje, że interesuje ją moda, zrowie i uroda.
I albo ja czegoś nie wiem, albo miłośników zrowia jest coraz więcej. 
Mam tylko nadzieję, że nie za sprawą reklamy na autobusie.


27 lipca 2015

Cieszmy się chwilą

Natłok towarzyskich sytuacji sprawił, że musiałem sporządzić grafik i przerzucić niektórych na następny weekend.
Czy to tylko z tego powodu, że mieszkamy na wsi? A może dlatego że jesteśmy fajni
Fajni, czyli jacy?
Piątek poświęciłem na koszenie trawy, która chociaż zeschnięta szpeciła ogólny wygląd ogrodu przerostami. Odpaliłem kosiarkę i zacząłem systematyczne popychać silnik Briksa-Strattona z lewa na prawą i z powrotem. Aby jednak całkiem nie zmienić się w cześć składową maszyny, zmieniałem kierunki koszenia przechodząc w układ z tyłu do przodu. Ech, nie ma już tej majowej bujności ale za to zapach wydobywający się z kosza kosiarki jest powalający. Tyle pachnących i aromatycznych roślin, że aż nie chce się rzucać pokosu do kompostownika. Nad wszystkim dominuje dzika mięta. Na bok jednak sentymenty kiedy w lodówce czeka zimne piwo. Nie piję go przed, nie piję w trakcie a delektuję się po pracy, patrząc na świeżo skoszony łąki łan.
Wtedy zimne piwo smakuje najbardziej.
W tym miejscu, jeden ze znajomych zarzucił mi mijanie się z prawdą ponieważ on uważa, że piwo smakuje najlepiej zamiast koszenia.
Nie podzielam jego poglądu, ale ludzie muszą czymś się różnić od siebie. Oprócz przepraszam za określenie stosunku do koszenia, różni nas waga. On ma ponad dwadzieścia kilogramów więcej, a usytuowane są one w tak zwanym mięśniu piwnym. Harleyowiec pierwsza klasa.
W sobotę dopieściłem trawnik w miejscach trudnych małą podkaszarką żyłkową i w mogłem rozpocząć weekend.
Wcześniej miałem jeszcze przyjemność ze specjalistą od napędów do bram, ponieważ suka w piątek przegryzła z nudów kabel do siłownika w taki sposób że brama otwarła się i zamarła w pozycji „otwarte”.
Gdyby w kablu było napięcie 230V suka zapamiętałaby doświadczeni na całe życie a obowiązujące w takich urządzenia bezpieczne napięcie 24 Volty tyko wyczyściło zwierzakowi przednie zęby.
Oby tylko nie polubiła tych emocji kiedy po nagryzieniu izolacji tak fantastycznie krzywi pyskiem.
Zostałem skasowany litościwie na pół stówy, chociaż ciekawski kot wywalił fachowcowi skrzynkę z elektroniką. Woreczki z wszelkiej maści opornikami i bezpiecznikami wysypały się do żwiru na ulicy.
Jest Pan na wsi – próbowałem żartować.
Fachowiec skwitował wydarzenie staropolskim zawołaniem odnoszącym się do maci i nie wnikaliśmy już o czyją to mać chodziło.
Gdyby facet miał więcej fantazji to zakrzyknąłby - „kocia mać” nie pozostawiając pola do domysłów.
Wczesnym popołudniem przygotowałem stół na nowym tarasie. Niestety rozwiał się wiatr i zaczął przewracać kieliszki do czerwonego wina. Kiedy dodatkowo zalało talerze, przeniosłem przygotowania do domu.
Tam też odbyła się część oficjalna spotkania rodzinnego, przystawki i dania na gorąco.
Pogoda poprawiła się jednak na tyle, że deser jedliśmy na tarasie.
Trochę wina, no może więcej niż trochę i z łatwością snuło się wieczorne, letnie bajdurzenie o wszystkim albo byle czym. Wszystko to w narastającym hałasie którego sprawcami były koniki polne, ukryte wśród okolicznych pół. Siedząc na tarasie z kieliszkiem w dłoni, wobec zapadającej ciemności nie musiałem nawet zamykać oczu by przez chwilę poczuć się jak na południu Francji, gdzie regułą jest, że towarzyskie rozmowy giną w szumie cykad.
Ech, Europa.
Gdzieś zza siatki dochodził delikatny zapach ogniska, ale to tylko sąsiad rozpalił grilla montując konkurencyjna imprezę.
Chwilo trwaj. Chwilą żyj albo carpe diem dla wymagających. Chwytaj dzień, bo przecież nikt się nie dowie, jaką nam przyszłość zgotują bogowie..."
Rzeczywiście nikt z nas nie zastanawiał się nad tym tego wieczora.
Niedzielny ranek, ze względu na brak zawodowych obowiązków powinien zaczynać się delikatnie i z pewnym opóźnieniem wprowadzać do rzeczywistości. Nie zawsze jednak zwierzęta potrafią zrozumieć to odstępstwo do reguł obowiązujących w tygodniu. Kot tak jak w środę czy czwartek, dopomina się wejścia do domu lub też wyjścia z niego, w zależności od tego jak się ustawił na noc. Jeżeli domaga się wyjścia to budzi psa który zwyczajowo dźwiga tylko łeb i kiedy widzi że śpię lub tylko udaję, kontynuuje swój seans lenistwa.
Tym razem nie pies, nie kot a teściowa powoli schodząca z pięterka wywołała poruszenie.
- Co to za zamieszanie u sąsiadów – spytała już w przedpokoju - Stoi tam Dominik a jego żona biega w tę i w drugą stronę. Nawet dzieci na nogach. I dym jakiś mocny idzie?
Mocny dym postawił mnie na nogi
- Gdzie ?
- Za garażem
- Za moim garażem ? - zapytałem głupio.
- No przecież mówię, że za garażem.
W jednej chwili stałem ubrany w byle co i gotowy do wyjścia.
Kiedy otworzyłem drzwi pies ruszył przodem.
Najpierw zobaczyłem w komplecie sąsiadów z boku, równie niekompletnie ubranych jak ja. Stali przy ogrodzenia dopingując Dominika. On sam stał z wężem w dłoni o olewał.
Olewanie to fajna robota ale nie o 6.30 w niedzielę.
Podszedłem bliżej. Oczom moim ukazały się zgliszcza kompostownika, wykonanego z solidnych drewnianych podkładów kolejowych.
Woda którą zlewał belki parowała niemal natychmiast roznosząc wokół smród spalenizny.
Drewniane podkłady kolejowe śmierdzą same z siebie więc nie trzeba wyobraźni by zrozumieć jak śmierdzą gdy płoną
W zasadzie nie musiałem więc pytać co się stało, ale uległem typowej sztampie zachowań
- Co się stało?
- Kompostownik się zajął – odpowiedział spokojnie sąsiad wyglądający w tym działaniu niczym Strażak Bob. Nie ma takiego bohatera dziecięcych bajek? No to teraz już jest.
Sąsiad nie czekając zaś na dalsze pytania dodał
- Żona wczoraj wyrzuciła popiół na kompost. Zaraz wylałem na niego wiadro wody ale to jak widać
okazało się za mało.
- Czasami człowieka tak przyćmi – powiedziała nie szukając usprawiedliwienia sąsiadka.
Okazało się, że szybką reakcję i brak większych szkód zawdzięczamy bezsenności sąsiada z boku. To on włócząc się nad ranem, trawiony ową szpetną dolegliwością postanowił wyjaśnić przyczyny swądu wpadającego do domu i drażniącego nozdrza.
Po nitce do kłębka. Kiedy wyszedł z domu i podszedł do siatki zauważył, że kompostownik już się nieźle hajcuje.
Jak to bywa w takich sytuacjach​? Telefon pechowych sąsiadów nie odpowiadał, a dzwonek do domu był martwy z powodu braku baterii.
Udało się jednak ich dobudzić i wyciągnąć z domu.
Potem zaczęła się akcja gaszenia a ja w zasadzie pojawiłem się na samym dogaszaniu.
Spojrzałem na winogrona które wiją się na tylnej ścianie mojego garażu. Czas pokaże ale nie wyglądały na przypieczone.
Pal licho winogrona. Za metalową ścianką znajdował się motocykl Młodego, mój rower oraz wszystkie narzędzia z którym tak się ostatnio zaprzyjaźniłem.
Pomijając smród, to niedziela zaczęła się dla mnie wcześnie ale łaskawie bo bez szkód.
Po śniadaniu przystąpiłem do montażu piórnika bo tak nazywa się charakterystyczna torba montowana pod przednią lampą w chopperach.
Dostałem ją dzień wcześniej w prezencie i wbrew sobie nie założyłem jej od razu tylko czekałem do niedzielnego poranka. Nie poznaję siebie.

Głowę jednak miałem jeszcze pełną dymu i to nie jest przenośnia do kaca bo tego nie doświadczyłem . Chodziło o wspomniany sąsiedzki pożar.
Przyszło mi do głowy jak można próbować naprawić feralny kompostownik
Przez siatkę rzuciłem pomysłem.
Nie wiem czy sąsiedzi skorzystają, mam bowiem świadomość, że dawanie dobrych rad to taniocha i nic nie kosztuje. Ja jednak obiecałem, że pomogę przy bardziej skomplikowanych pracach.
Ukoronowaniem weekendu były pokazy motolotniarzy którzy labo coś ćwiczyli, albo zwołali się tak at hoc.


Z jednej strony to ładny widok z drugiej denerwujący warkot silników. NO ale jak to mówią albo akwarium albo rybki.
Warkot silników motolotni przykrył wizytę której się nie spodziewałem, a tym bardziej której nie pragnąłem. W trakcie tego spotkania, po raz kolejny Jonasz Kofta okazał się dla mnie ratunkiem
Mlaska zawiści grząskie błoto
Rimbaud - Aniele Stróżu mój -
Gdy pospolitość najwyższą cnotą
Normalność ma munduru krój
Ty cieniem złotym przy mnie stój
Ty cieniem złotym przy mnie stój

23 lipca 2015

Ramoneska

 Chciałam ją mieć od dawna, chyba od czasu gdy po raz pierwszy zobaczyłem Marlona Brando w filmie Dziki. W przaśnej rzeczywistości PRL-u inne były priorytety. Budowaliśmy socjalizm na nic więcej nie było już czasu *
Chciałem też mieć prawo jazdy na motocykl ale przezorny sponsor obstawił mi tylko kategorię B.
- Nie będzie cię kusić – do dziś pamiętam te słowa mojego Ojca
A kusiło to fakt, najpierw był Komar.
Ojciec w chwili słabości ( dziś już nie pamiętam powodu tej słabości) złożył deklarację, że po zakończeniu podstawówki z nudnym piątkowym świadectwem (wtedy nie było jeszcze szóstek), stanę się posiadaczem popularnego Komarka. Z nauką nie miałem problemów tak więc już oczami wyobraźni widziałem siebie sunącego na tym modnym sprzęcie. Romet w modelu nr 3 wprowadził nawet stopki i kopkę zamiast pedałów którymi trzeba było zakręcić dla uruchomienia silnika. Wiedziałem, że moje akcje wzrosną. Mój wzrost strzeliłby do góry a dziewczyny, ech nawet nie chciałem sobie tego wyobrażać.
- Motocykl jako przedłużenie penisa – powie ktoś rozgarnięty i pewnie będzie miał rację.
Wtedy jednak nie znałem jeszcze tego określenia i nie posługiwałem się słowem „penis”.
Świadectwo było nudne a ja otrzymałem Komarka. Niby wszystko było w porządku ale poczułem się oszukany na tej transakcji, bowiem Komar nie był nowy. Ot przepchnęliśmy go między piwnicami, od sąsiadów do nas . Syn sąsiadów wyrósł z niego, albo po .prostu go zajeździł. Myślę że stało się jedno i drugie. Odkurzyłem czerwony bak na napisem Komar oczywiście bez wymarzonej trójki. Zaczął się czas grzebania w maszynie by dała chociaż ślad iskry i notoryczne suszenie świecy, którą zalewał benzyną podły gaźnik. I te pedały.
Laski nie rzuciły się na moje czarne od smaru i śmierdzące benzyną ręce. Kiedy zderzyłem marzenia z rzeczywistością było tak jak porównanie żony po czterdziestu latach małżeństwa z rozkładówką z Playboya.
Tym co się obrażą na takie porównanie powiem, że niepotrzebnie. Jest coś takiego co trzyma nas przy tej samej kobiecie od dwudziestu, trzydziestu czy czterdziestu lat i kredowy papier nawet z najbardziej kolorowym zdjęciem nie jest żadną alternatywą.
Ot marzenie. Jan Nowicki powiedział kiedyś, że marzeń nie należy spełniać bo życie staje się puste
a marzenie okazuje się być zwykłym zrealizowanym planem.
Ja jednak podjąłem kolejne próby.
Kiedy kupiliśmy dom w Gorcach a przez dach nie przeciekała już woda, zauważyłem małe terenowe motocykle które dość sprawnie poruszały się w górskim terenie.
Motocykle typu Trial dla których nie straszne były potoki, błoto skały i skałki.
- Kup sobie taki motocykl – powiedziała żona przełamując moje opory wewnętrzne.
Złamałem się i kupując popełniłem błąd mojego ojca. Ot genetyka.
Kupiłem motocykl w ramach skromnych środków finansowych a nie stanu technicznego i bardzo szybko dowiedziałem się, że dwudziestopięcioletni motocykl użytkowany w ekstremalnych warunkach to tak naprawdę kupa złomu, nawet gdy to jest Honda. 



Honda 250 TLR tak brzmiała jej pełna nazwa. Motocykl mistrzów świata w trialu w latach osiemdziesiątych, Jedyny chyba taki w Polsce, jak się wkrótce miało okazać.
Kiedy przyszło wymienić zawory, jeden ściągnięto mi z Wiednia a drugi z Tokio.
Sprzedałem go gdy ten typ rekreacji stał się zbyt popularny a zmotoryzowani idioci wjechali na szlaki turystyczne i do rezerwatów.
Nie bez znaczenia była tez ekonomia. Mógłbym powiedzieć tak
Kupiłem motocykl w moto komisie. Na części dołożyłem do niego ponad pięćdziesiąt procent kwoty która wydałem przy zakupie. Sprzedałem za połowę kwoty zakupu.
Chyba nie urodziłem się robienia wielkich biznesów – pomyślałem i zdecydowałem, że motocykl pozostanie moim niespełnionym marzeniem.
Gdzieś w starej chałupie w Gorcach pozostał tylko kask na którym znajomy z agencji reklamowej nalepił kiedyś napis „Wolf Rider” Napis to ukłon w stronę Starszego którego fascynowały wilki. Profil wilka znalazł się również na jego ramonesce ** wkrótce po tym gdy mu ją kupiliśmy.
Wtedy właśnie przypomniałem sobie o Brando. Marlon Brando wystąpił w filmie „Dziki” w 1954 roku. To ten film spopularyzował Brando jako aktora i ramoneski właśnie. Motocykle chyba już tego nie potrzebowały. 

A obok Marlona "Buntownik bez powodu" czyli James Dean.Doborowe towarzystwo 
Zdjęcie internet 

Też chciałem taką ramoneskę bo nagle ożyły marzenia z lat młodości. Nie idzie o te laski, bo ułożyłem sobie życie jak trzeba i to bez motocykla. O ten szum wiatru we włosach szło.
Dodatkowo, mój francuski przyjaciel co rusz podsyłał mi zdjęcia ze swoich motocyklowych eskapad a na kilka nawet mnie zabrał. Do dziś nie zapomnę chwil kiedy dosłownie żegnałem się z życiem.
Trochę to obce uczucie w moim poukładanym świecie bo raczej nigdy nie byłem ryzykantem.
To skąd te marzenia? - zapyta ktoś przeciętnie rozgarnięty.
Zycie czasami zaskakuje nas samych – odpowiem dyplomatycznie.
Potem minęło kilka lat i schudłem prawie czternaście kilogramów. Działo się to w tym samym roku w którym Starszy żenił się.
Na szafie w moim pokoju kurzył się motocyklowy kask który z niewiadomych powodów, kierowany zapewne impulsem, dołączyłem do sprzętów które wywiozłem w związku ze sprzedażą chałupy. Po co? Nie umiałem odpowiedzieć sam sobie na to pytanie. 
 Gdzieś tak z początkiem roku żona podarowała mi krótką czarną skórzaną kurtkę. Pasowała jak ulał.

- Ramoneska – nie kryłem zadowolenie
O ile kurtka pasowała na mnie jak ulał, nie komponowała się z rodzinnym autem osobowym.
No mógłbym w niej jeszcze iść do pubu na piwo z zgrywać kogoś kim nie jestem, ale to mi akurat jak to mówią – wisi.
Starszy kupił sobie motocykl a potem zrobił to Młodszy. Dwaj bracia, dwa różne podejścia do motoryzacji, chopper i ścigacz. Niezorientowanych informuję, że ramoneska nie pasuje do ścigacza.
Ja w dalszym ciągu pozostawałem w bermudzkim trójkącie niemocy. Bez prawa jazdy, bez motocykla, bez jasnych perspektyw. Nie widziałem siebie na skuterze o pojemności 50 ccm. Świst silniczka niczym z kosiarki żyłkowej i te nóżki zgrabnie razem jak u dziewczynki w katolickiej szkole. Bo prawdziwy facet powinien przecież czuć bak między nogami.
- Ech Tylko koni, tylko koni żal - zanuciłem smutno zamykając szafę na piętrze na długie trzy lata.
Tu pojawia się światełko w tunelu.
Kiedy wracaliśmy z Zakopanego po ostatnim turnusie rehabilitacyjnym, snuliśmy niespieszną rozmowę na różne, mniej lub bardziej ważne tematy.
- Wiesz – zacząłem trochę tajemniczo – znalazłem sobie komplet do ramoneski.
- Kompletem jest tylko motocykl - Maria w lot rozgryzła moje dochodzenie do tematu poprzez ogródek.
- No właśnie.
Szybko wyjaśniłem jej, że w myśl nowych uregulowań z prawem jazdy kat B można jeździć motocyklami o pojemności do 125 ccm.
Zawsze to trochę poważniej wygląda a nie kusi facetów w pewnym wieku. Rodzimy wytwórca w kooperacji z Chińczykami ( kto jednak teraz z nimi teraz nie kooperuje ?) wypuścił takie chopperowate modele jakby w sam raz dla mnie. Zbudowane z poszanowaniem mojego wzrostu i finansowych możliwości.
Finansowymi możliwościami nazywam kredyt który z większym czy mniejszym bólem. mogę spłacać przez pewien czas.
- Kup sobie – powiedziała natychmiast żona.
Uśmiechnąłem się tylko. Jestem w wieku w którym potrafię rozgrzać się do czerwoności marzeniem lub pomysłem ale i w takim, że potrafię te pomysły w sobie uspokoić. Dzięki Bogu jeszcze ich w sobie nie zabijam.
W ciągu dwóch następnych dni przemożne pragnienie posiadania motocykla zbladło trochę a ja przygotowałem sobie listę spraw ważniejszych, ba rzekłbym nawet priorytetowych.
Żona znając moje podejście do życia, zorganizowała koalicję składającą się z niej samej,. Teściowej i synów.
- Kup sobie motocykl - słyszałem po powrocie z pracy,.
- Przynajmniej zadzwoń i dowiedz się wszystkiego - żegnała mnie rano.
Po co? Ja wiedziałem już wszystko. Znalazłem sklep w którym ten właśnie model był w cenie prawie 25% niższej niż cena określona przez producenta.
- Sprzedaję po kosztach bo potrzebuję kasy – zapewniał mnie sprzedawca.
Cholera wszystko mi się składa jak pasjans Marszałkowi.
Cóż było robić, poddałem się i popłynąłem z prądem. Czyli wszystko po mojej myśli?
No nie do końca. Motocykl stoi na podjeździe a Bank przysłał mi SMS-a w którym zwracając się do mnie po imieniu, poinformował o przesłaniu blankietów wpłaty.
- W świecie motocykli wszyscy mówią do siebie po imieniu - wtajemniczył mnie Starszy. Rzeczywiście. 


A dalej?
Po pierwsze Młody zajechał skrzynię biegów swoim ścigaczu, a Starszy położył się na bok w czasie pokonywanie piaszczystego zakrętu. Jedynym sprawnym motocyklem jest mój, na którym ze względu na tak zwane docieranie silnika osiągam tak zawrotne szybkości, że jutro pojadę razem z żoną na jej specjalistycznym, elektrycznym skuterku.
No i tytułowa ramoneska dalej leży w szafie. Pomimo szczerej chęci nie potrafiłem jej wcisnąć na siebie gdy temperatura oscyluje wokół 35 stopni na plusie.
- Cierpliwość jest wymagana wszędzie – powiedziałem do siebie. W tym mam nawet spore doświadczenie. W czekaniu oczywiście a nie w mówieniu do siebie.
Cierpliwością musi się także wykazać mój rower. Stoi na uboczu a przędziorki utkały wokół niego sporą pajęczynę . Otulony niczym welonem czeka na lepsze czasy.
Spokojnie przyjdą, ja nie porzucam przyjaciół.
 - Chyba masz kryzys wieku – zdawał się mówić do mnie, prowokator na chromowanych szprychach
- A jeżeli nawet to co? - odpowiedziałem spokojnie - Tylko teraz górą jest ta odwieczna fascynacja. Mówię - odwieczna - bowiem zaczęła się u mnie jeszcze w zeszłym wieku.
Kiedy w niedzielę wróciłem do domu z kolejnej przejażdżki, zastałem Młodego który rzucał psu piłkę.
- Bawisz się z psem? - Spytałem życzliwie
- Ktoś musi. Tylko ja pozostałem po tym jak w domu objawił nam się Wielki Motocyklista.
W jego głosie wyczułem pewną złośliwość.
- Nie bój żaby i ty naprawisz tę cholerną skrzynię. W razie czego pożyczę ci swój, pod warunkiem, że potraktujesz go delikatnie.
Spojrzał na mnie takim dziwnym wzrokiem.
Pies przyniósł piłkę i skupił na sobie całą uwagę.

Właśnie znalazłem taki oto rysunek na blogu pod jakże wymownym tytułem Kryzys Wieku

Pasuje?

*) cytat z piosenki Andrzeja Garczarka – Kiedym stawił się
 

**) Ramoneska – ( Wikipedia) potoczna polska nazwa motocyklowej kurtki Perfecto, zaprojektowanej w 1928 roku przez Irvinga Schotta. Najpierw była stosowana tylko jako ubiór motocyklistów, potem na przełomie lat 60. i 70. stawała się powoli swoistą ikoną osób powiązanych z różnymi odmianami muzyki rockowej, zwłaszcza heavymetalowej, za sprawą zespołów takich, jak Black Sabbath. Istotny wpływ na jej popularyzację miało użycie modelu Perfecto 618 przez Marlona Brando w filmie Dziki (1954).
Kurtka ta charakteryzuje się kilkoma stałymi cechami: zawsze ma podwójne klapy z ćwiekami, przesunięty w bok zamek błyskawiczny i przyszyty pas do ściągania pół. Niektóre kurtki tego typu posiadają też zwiększoną liczbę kieszeni oraz naramienniki.
Nazwa kurtki „ramoneska” pochodzi od powstałego w 1974 zespołu punkrockowego Ramones, pod jego wpływem jeszcze bardziej się spopularyzowała nie tylko wśród osób powiązanych z muzyką rockową, hardrockową i heavymetalową (metalową ogólnie), ale także punkrockową. W Polsce ramoneska często stanowi ważną część ubioru tzw. „depeszowców”, czyli fanów zespołu Depeche Mode.




13 lipca 2015

Na swojską nutę

Trzy godziny. Tyle mniej więcej zajęła mi droga do Zakopanego. To dużo, ponieważ przy sprzyjających okolicznościach i co ważne z poszanowaniem przepisów drogowych można tę trasę pokonać w połowie tego czasu. Nie będę się wyzłośliwiał na ten temat, bo już to parę razy w tym miejscu zrobiłem.
Coraz mniej ludzi chętnych do pozostawienia kasy tylko dlatego, że ujmuje ich piórko w góralskim kapeluszu i zawodząca muzyka.
Hej muzyka, górolska muzyka, hej cały świat obejde ej nima takiej nikaj”
Jednak tych co gotowi za to płacić jest jeszcze wystarczająco dużo by droga do stolicy polskich tatr tak bardzo się dłużyła.
Koniec. Sześć tygodni w szpitalu rehabilitacyjnym dobiegło końca i chociaż nie powiem, że minęło jak z bicza strzelił to zaryzykuję powiedzenie, że koniec wieńczy dzieło.
I znów jak poprzednio, ludzie dobrej woli zadbali o komfort wypoczynku mojej żony. Zabrali ją
w Dolinę Chochołowską, nad rwące górskie potoki czy w końcu na zatłoczone ponad miarę Krupówki. Taką wędrówkę z wózkiem trudno nazwać relaksem, to się nazywa wyzwanie, ba sport ekstremalny.
Machając na pożegnanie białemu personelowi, ruszyliśmy z drogę powrotną do domu via nasza była gorczańska wieś.
W Poroninie, którego nie zdobi już od lat pomnik wodza rewolucji, skręciliśmy na Bukowinę a potem przejechaliśmy Białkę Tatrzańską.
Zatrzymałem się przed jednym z licznych w tym rejonie stoisk z wyrobami regionalnym.
- Cego wcecie? - spytał sprzedawca świadom tego, że obsługa w języku regionalnym to połowa sukcesu sprzedaży.
- Szukam drewnianych kwiatków. Potrzebuje ze dwa, trzy takiej średniej wielkości. Macie?
- Pewnie że mamy - powiedział podtykając mi pod nos kolorowy kwiatek.
- Może i ja jestem za przeproszeniem ceper – powiedziałem dotykając płatków żółtego kwiatka, ale potrafię odróżnić filc od drewna.
- Te też pikne – próbował sprzedawca.
- Ale nie z drewna
- No to innych nimom powiedział zrezygnowanym głosem. Chyba, że te na łące, zwiędłe trochę.
- Za te też dziękuję, nie nadadzą mi się.
Po trzech kolejnych próbach odpuściłem sobie pytanie o kwiatki z drewna, bo wszędzie wywoływało do samo zdziwienie. Pozostaje mi Cepelia na Rynku Głównym, albo sobie sam wystrugam. Lepsze to niż struganie wariata z takimi potrzebami.
Białka Tatrzańska to teraz pensjonat na pensjonacie.
Ech gdzie te czasy jak prowadzałem tu z rączkę swoje małe pociechy?
Te nowe budowane są w tak zwanym góralskim stylu. Bale drewniane, Ozdoby wokół okien i drzwi wyrzeźbione w drewnie, blachodachówka z posypką co robi za gont, kute stalowe balkony i rzeczne kamienie w podmurówce. Wszystko, a nawet i więcej znaleźć można w takim domu. Słodka bardzo słodko i jakże nieprawdziwe. Willa na willi, dwór na dworze. A wystarczy obejrzeć stare zdjęcia z Podhala by mieć wyobraźnię jak góralskie gazdówki wyglądały kiedyś. Ba całkiem niedawno.
I mam nadzieję, że tego prawdziwego obrazu nikt ni z serca nie wydrze. Bo jeżdżę tam gdzie za możliwość oglądania piórka w góralskim kapeluszu płacić nie muszę.
Minęliśmy Białkę, Czerwone Skałki z których filmowy Janosik spoglądał dumnie na okolicę a potem jeszcze ze dwie czy trzy miejscowości by zameldować się na miejscu.
Dostaliśmy zaproszenie na ślub córki naszego byłego sąsiada.
Zaraz gdy tylko zmieniliśmy ubiór na ten bardziej oficjalny, przed domem byłego sąsiada pojawił się samochód Pana Młodego. Przyjechał po Młodą Pannę by powieść ją przed ołtarz. Niestety nie było to łatwe. Dom oddzielała prowizoryczna brama za którą część mieszkańców osiedla skryła się i nie zamierzała Panu Młodemu sprawy ułatwiać.
I chociaż wymachując ciupagą weselny wodzirej deklarował że „przywiedli to młodzieńca ze scyrego złota” to obrońcy pozostali niewzruszeni.
Kiedy argumenty nie trafiły do przekonania, zaczęły się targi.
W wiklinowym koszu pojawiały się butelki gorczańskiej okowity. Jedna, dwie, trzy. Tu nastąpiła próba wydania innej narzeczonej. Starej, brzydkiej i z tego co się zdążyłem zorientować wypełnionej po brzegi testosteronem.
Czwarta, piąta i szósta. Już sześć butelek stoi w koszyku podzwaniając szkłem w rytm zawadiackiej muzyki. Opór na bramie mięknie jak niechęć greckich polityków.
- Dorzućcie jeszcze co - zachęcali.
Osiem. Osiem butelek wypełniło koszyk i ta to szczęśliwa ósemka zdecydowała, że Panna Młoda pojawiła się przed domem.
Jeszcze tak każdy każdego ośpiewał na swój złośliwy sposób, bo to jedyna okazja by bezkarnie wytknąć coś upartemu sąsiadowi. PO wszystkim korowód samochodów ruszył w kierunku urokliwego drewnianego górskiego kościółka.
Rozpoczęła się ceremonia w kościele. Na chórze trzy młode dziewczyny i jeden chłopak ubrani w regionalne stroje brzdękali smętnie i nostalgicznie aby za chwilę wypełnić kościół radosną nutą wyczarowaną spod smyka.
Tylko ksiądz (pewnie) ściągnął z internetu zbyt długie kazanie, pogrążając w letarg zebranych gości. Wszak niejeden z nich coś tam już zaliczył.
A temat jaki ksiądz sobie wybrał był trudny. Opierając się na dramacie Karola Wojtyły – Przed sklepem jubilera – ruszył do wyjaśniania sensu małżeństwa.
Trudno i ja mam uraz do tej ambitnej sztuki. Być może zbyt ambitnej.
Młody kiedy był jeszcze w wieku szkolnym, dostał dwóję z religii za jak to powiedziała katechetka - zrzynanie z internetu.
Zdziwiłem się tej pałce bo przecież religia to nie polski a wypracowanie terminowo oddał. Cóż było robić, żeby nie ranić niczyich uczuć zadeklarowałem, że młody jeszcze raz podejdzie do tematu ale potem, wobec zdecydowanego oporu syna, sam napisałem wypracowanie.
I co ?
I dostał druga pałę bo Pani powiedziała, że znów zrzynał.
Na nic zdały się moje zapewnienia, że na pewno nie zrzynał. W końcu sam to pisałem bez ściągania z sieci chociaż parę tekstów na ten temat przeczytałem w celu przypomnienia.
Pani wiedziała lepiej, mnie pozostał wstyd przed Młodym który używał jeszcze nie raz argumentu pani od religii, oraz opinii, że sztuka jest zbyt elitarna jak na przeciętnie zmęczony dniem codziennym umysł.
Na twarzach zebranych odczytałem to samo uczucie, chyba że senność wyraża się tak samo.
Po mszy, Młodzi stanęli pod figurą i w tym miejscu przyjmowali gratulacje oraz koperty. W cieniu kamiennej bramy wiodącej do kościoła stały dziewczyny ze skrzypcami. Radosna muzyka wypełniała powietrze wokół weselników jak i tych ponad stuletnich lip ocieniających zabytkowy kościółek.
Wszystkim w jednakowy sposób ta stylistyka bardzo odpowiadała.
Goście udali się na na tańce i zawijańce z polędwicy i schabu, a wszyscy byli pewni, że danina złożona na „bramie” nie uszczupli gościnności rodziców Młodej Pary.
Przecież wiadomo nie od dziś, że gorzałki na góralskim weselu braknąć nie może.
Z przyczyn technicznych odmówiliśmy sobie podkręcenia nastrojów przy stole biesiadnym choć to bardzo miłe
Dla każdego jednak coś miłego się znalazło.
Dla Młodych ślub, dla gości wesele a nam niezwykłą radość przyniosła rozmowa z jednym z byłych sąsiadów.
- No jak tak Kazek, odwiedzasz nowych właścicieli Starej Chałupy?
- Nie byłem jeszcze i pewnie się nie wybiorę.
- A do nas zachodziłeś kiedy chciałeś. I na trzeźwo i na wódkę i po wódce.
- Bo wyście byli swoi – powiedział po chwili.
Chyba szukał dobrego słowa a „swoi” wydało mu się najlepszym.
Tośmy sobie zasłużyli po dwudziestu latach. Usłyszeć z ust górala, że jest się „swoim” będąc ceprem to nie takie fiu – bździu, to wyróżnienie bardzo rzadkie.
I jak wyróżnienie, przyjęliśmy je na piersi. To znaczy żona na piersi a ja na klatę.
Pozostało nam tylko wracać do domu. Puszyć mogliśmy się po drodze.
A w domu nawet suka pozostała na poziomie i nie pokazała tego to zwierzaki w takich sytuacjach mają w zwyczaju. Bez fochów i dystansu biegała wokół wózka, łasząc się do swojej pani.
Pani na Nowym Tarasie i przyległościach.
Taras podobał się. Obiekt odebrany, temat zamknięty.
Chociaż dodam jeszcze tylko, że w ramach cudowania dorobiłem zjazd dla żony a z resztek zbiłem skrzynki na pelargonie. Na tym moja fantazja skończyła się bo do dyspozycji pozostało mi tylko jakieś 15 cm deski. Chyba tylko na podstawkę pod gorący garnek.
Ooo, właśnie


03 lipca 2015

Z domu wyniosłem

Wychowano mnie w szacunku do chleba, gniazd bocianich i Boga.
Kolejność może i była inna, ale nie o kolejności spraw dzisiaj chciałem.
Wpojono we mnie norwidowskie tęsknoty, chociaż bocianie gniazda miałem na wyciągnięcie ręki. Tłum w kościele coraz wyraźniej śpiewał - Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie.
Ja z tym rosłem, wierząc, że tak być powinno, że inaczej być nie może. A przecież w tych czasach nieprzychylnych dla tradycyjnych wartości lansowano coś innego. Wtedy to ojciec uświadomił mi, że też mam serce po lewej stronie i ten element dołączył do swoistego domowego kodeksu.
Z szacunkiem całowałem chleb który przez nieuwagę spadł mi na podłogę. Wierzyłem, że dobry Pan Bóg to widzi i się gniewa. Czyściłem skórkę z kurzu zawiniętym końcem rękawa, bo jak to zrobię szybko to może Pan Bóg się nie zasmuci.
W czasie kiedy zachwyciłem się „Ciemną strona księżyca” Floydów już tego nie robiłem, ale nigdy nie żałowałem tego co pozostało we mnie z tamtego okresu.
Do dzisiaj nie wyrzucam czerstwego pieczywa, zapiekając do znudzenia to co zostało w chlebaku. W związku z tym zawsze dokonuję przemyślanych zakupów pieczywa.
W dalszym ciągu, z radością nasłuchuję bocianiego klekotu i zaraz gdy go usłyszę choć przez chwilę muszę  na nie spojrzeć. One odwzajemniają mi się tym, że przelatują nisko nad moim dachem jakby chciały powiedzieć – a popatrz sobie człowieku.
Ostatnio gapiłem się na nie wczoraj wieczorem.
Na koniec zostawiłem sobie Pana Boga. To zresztą typowe dla rodzaju ludzkiego, bo do kiedy sił wystarcza by można grzeszyć to robi się to z rozsmakowaniem. Kiedy jednak odejdą siły i zaczyna przyciskać nas do ziemi własny numer PESEL ( te dwie jego pierwsze cyfry są najcięższe) wyrzekamy się wszystkiego zajmując miejsce jak najbliżej Pańskiego stołu.
Zapominamy o wszelkich szaleństwach a nawet przekonujemy wszystkich, że nigdy ich nie uskutecznialiśmy.
Na co liczymy? Może na to samo co ja kiedy będąc smarkaczem ukradkiem podnosiłem upuszczona kromkę?
Na nieuwagę? Na słabą pamięć? W końcu Boga przedstawia się na zdjęciach jako siwobrodego starca.
A ja wierzę w to, że jeżeli Bóg istnieje to posiada doskonałą pamięć i taki sam zmysł orientacji, oraz podzielną uwagę. Liczę na Jego nieograniczone miłosierdzie, ale nie na sukces prób wciskania Mu ciemnoty, bo tego sam nie lubię najbardziej.
A jak jest? Jest tak jak każdy widzi. Kolorowe obrazki, różaniec wciśnięty w dłoń, elegancie religijne pustosłowie. Jeżeli ja widzę w tym fałsz, to co powiedzieć o Nim?
Nie piję teraz do polityków z tej czy tamtej opcji, bo w codziennym życiu znajdę wystarczająco dużo przykładów upychania symboli gdzie się tylko da.
Sam byłe świadkiem sytuacji kiedy jakiś ojciec kupował lampki przed cmentarzem
- To które wybrać ? - spytał synów
- Wszystko jedno, byle bez samolotu.
Tu młody puknął ręką w szklany pojemnik, udekorowany wizerunkiem Ukrzyżowanego.
Potem setki takich szkiełek wypełnia kosze na śmieci i w jakiś dziwny sposób nikomu nie rani tak zwanych uczuć religijnych.
Kiedyś tam w czasie budowy mojego kręgosłupa moralnego nie do pomyślenia było wyrzucić święty obrazek, bez względu na jego format. Te z babcinego pokoju wynosiło się do kościoła, a proboszcz chcąc czy nie chcąc, zagospodarował go w jakiś chrześcijański sposób.
Pamiętam opory babki przed wyrzuceniem święconych skorupek z wielkanocnych jajek.
Spalenie ich w piecu pozwalało jej na spokojne przyjęcie komunii w najbliższą po Wielkanocy niedzielę.
Wraz z rozwojem techniki a szczególnie poligrafii możliwości raczenia nas wizerunkiem Pana stały się nieograniczone.
Chrześcijańska prasa publikuje zdjęcia które podnoszą nakład, a potem te same zdjęcia wystają z kosza na śmieci.
- Przecież to tylko gazeta – odpowie ktoś gasząc moje obawy
- Ja się jednak dalej czuje z tym nieswojo. Taki atawizm
jakoś nie razi mnie tęcza na pewnym znanym placu, a razi mnie ochlapany fusami z kawy obrazek Miłosiernego.
Czy tylko ja jestem taki nadwrażliwy?
A tymczasem chrześcijańskie motywy wciska się we wszystkie możliwe sytuacje, jakby ktoś uważał, że zakryją one wszelkie obrosłe już w tradycję działania, nie mające żadnego uzasadnienia w religii.
W ostatnich dniach maja nasza młodziutka sąsiadka przystępowała do Pierwszej Komunii.
I było wszystko co przy takich okazjach być „powinno”
- Fryzura z długimi lokami
- sukienka której nie powstydziła by się i panna młoda,
- druga sukienka do przebrania na przyjęciu po
- oczywiście przyjęcie po, z ustalonym menu i listą gości
- imienne zaproszenia drukowane na śnieżnobiałych kartonikach
- tablet, rower i bliżej mi nie znana kwota w złotych.
Była też oczywiście pierwsza spowiedź i pierwsza komunia.
Każdy zaś wychodzący z przyjęcia, obdarowany został paczką ciast niczym na regularnym weselu. 



Tak oto paczka ciast stała się i naszym udziałem.
A mnie jak zwykle już się nie podoba i oczami wyobraźni widzę te wysmarowane kremem i jabłecznikiem pudełka wystające z kontenera.
Ja się nie czepiam jednej konkretnej rodziny. On byli przejęci i zestresowani swoją rolą i chcieli by wszystko było jak najlepiej. Niezmiernie było nam miło, że znaleźliśmy się na krótkiej liście gości.  Oni sami zaś są mili i uprzejmi.
Sąsiedzi skorzystali jedynie z obowiązującego obecnie szablonu i wybrali pakiet „absolutely must have”.
Bo przecież inne dzieci w klasie też tak mają, więc czemu nie dać tego  własnemu i kochanemu dziecku?
Pytam tylko o jedno, w jakim kierunku to zmierza i czy ten właśnie kierunek nie obraża przypadkiem moich uczuć.