Najważniejsze to mieć do wszystkiego
dystans. Kiedy trzy dni temu spotkała mnie historia opisana poniżej,
mocno się zbulwersowałem. Zamoczyłem pióro w jadzie, który wylał
się ze mnie i postanowiłem popełnić reportaż interwencyjny. Ze
względu jednak na późną porę i zaległe obowiązki, odłożyłem
sprawę do dnia następnego. Wczorajszy dzień również obfitował w
wydarzenia, a więc o realizacji planów wydawniczych nie było
mowy. Kiedy dzisiaj zasiadłem nad klawiaturą spojrzałem na całe
wydarzenie z innej, szerszej perspektywy. Dlatego tez kilkoma
kliknięciami klawisza Del wykasowałem dane owego szpitala. Wyszło
jak zawsze, poniżej kolejny post.
Stare powiedzenie o robieniu biznesu
mówi, że owieczki trzeba strzyc a nie zarzynać.
Zarżnięta daje bowiem radość na
jednym grillu, z wełny zrobisz sweter który potrafi służyć nawet
dekadę. Co tam jeden sweter. Co strzyżenie robisz nowy,
sprzedajesz i kupujesz kawałek jagnięciny na miły wieczór w
gronie przyjaciół.
Niby zasada prosta a jednak nie dla
wszystkich.
Gdyby przenieść to na na rynek,
codzienność obnaża niecierpliwych.
W poszukiwaniu zysku zwykle zapomina
się o kliencie, drenując ile się da. Bo grill już dawno
rozpalony a ruszt woła o porcję mięcha.
Szpital do którego skierowałem swe
kroki powstał kilka lat temu i miał udowodnić, że prywatna
placówka zdrowia może znaleźć swoje miejsce na rynku usług
medycznych.
Szerokim gestem wybudowano wyposażono
i pozyskano lekarzy z doświadczeniem. A potem z tego czy innego
powodu szpital zaczęły dręczyć problemy.
Ponoć z powodu niskich kontraktów z
NFZ, czytałem jednak, że to NFZ miał zabiegać o kontrakt z tym
nowoczesnym szpitalem.
Tak się złożyło, że na co dzień
żyje w permanentnym kontakcie z białymi fartuchami. Kierownik
osiedlowej apteki od drzwi mi się kłania, należę bowiem do grupy
lepszych klientów na tym osiedlu.
Potrzeba znalezienia specjalisty w
jednej z dolegliwości związanej z niepełnosprawnością
zaprowadziła mnie do ambulatorium owego szpitala.
Przestronne nowoczesne wnętrza, Na
korytarzach niewielu pacjentów, co wywołało miłą myśl o
doskonale zorganizowanej logistyce.
Trochę zbladła mi to pierwsze
skojarzenie po opłaceniu kwoty 150 złotych za wizytę.
- Pierwsza droższa - pomyślałem
Kolejne niestety nie były tańsze.
- Tłumu nie ma - stwierdziła,
rozglądając się wokół żona.
I to w zasadzie tyle na temat szpitala.
Ani dobrze ani źle, zwykłe odnotowanie faktu. W końcu cennik jest
znany i nie mam obowiązku pojawiać się tam na wizytach.
Tylko jak śpiewał kiedyś Jacek
Kaczmarski:
„Bo nie wybiera ten kto musi, kto
wybrać nie ma w czym.”
Kiedy wczoraj podjechaliśmy pod
szpital, złowieszczo przywitał nas szlaban i zachęta do
obowiązkowego pobrania biletu.
Nacisnąłem guzik, automat wypluł
bilet, a biało-czerwony szlaban uniósł się do góry.
Wjechałem, stanąłem na miejscu
wyznaczonym dla niepełnosprawnych w związku z posiadanym
uprawnieniem i wyciągnąłem z bagażnika wózek inwalidzki.
Szacunek do lekarza wymaga, aby pojawić
się w ambulatorium trochę wcześniej.
Tak też zrobiliśmy i spokojnie
czekaliśmy na spotkanie z miłym i nakierowanym na pacjenta
lekarzem.
Podzieliłem się z nim bulwersującą
dla mnie informacją na temat płatnego parkingu. Musiałem, bowiem
siedziało to we mnie od początku.
Metoda wyrywania pieniędzy od
pacjentów i ich rodzin w ten prosty chociaż mało oryginalny
sposób przynosi chyba efekty, bo płatne parkingi powstają
wszędzie gdzie jest kawałek miejsca przed placówką medyczną.
Dodatkową motywacją do płatnego wjazdu są lotne brygady Straży
Miejskiej, które z pasją godnej lepszej sprawy, zakładają
blokady na koła rodzin odwiedzających swoich bliskich w szpitalu i
korzystający z przywileju tak zwanej bezpłatnej służby zdrowia.
Że strzępię się o parę złotych?.
Uwierzcie mi a wiem to po sobie, że te parę złotych pomnożone
przez codzienną wizytę w szpitalu, daje całkiem konkretne
pieniądze.
Ordynatorzy mają zwyczaj opowiadać w
takich chwilach, że to nie szpital pobiera kasę, a prywatna firma.
Jeżeli to prywatna firma pobiera za wstęp, to tym bardziej dziwi
entuzjazm Straży Miejskiej w owym karaniu klientów którzy chcą
nieco zaoszczędzić, lub ganiają resztkami finansowych sił.
Codziennie przejeżdżam obok szpitala na Skarpie w Nowej Hucie i
nie ma dnia, abym nie widział tam samochodu strażników, lub
efektów ich pracy.
Naładowany negatywnymi emocjami
zapakowałem się do samochodu i ostrą drogą w górę ruszyłem w
kierunku budki parkingowego. Za szybą tkwiła legitymacja
inwalidy.
- Jeden złoty – tak powiedział a
przynajmniej tak usłyszałem wypowiedz parkingowego. Musiał mówić
niewyraźnie, bowiem żona usłyszała to samo.
Zmiękłem, no cóż jest zniżka dla
samochodów inwalidzkich, w porządku. Symboliczna złotówka, nawet
się uśmiechnąłem.
Parkingowy podniósł monetę na
wysokość oczu i obejrzał ją w świetle ulicznej lampy.
- Siedem złotych – powiedział do
mnie wyraźnie już cedząc słowa.
- A nie ma żadnej zniżki dla
samochodów inwalidzkich? – spytałem
- Niech Pan na mnie nie krzyczy, ja tu
tylko pracuje - wyrzucił z siebie młody człowiek.
Z owego wybuchu wnioskować mogłem,
że jestem kolejnym niezadowolonym klientem.
- Szanowny Panie, cały czas staram się
zachować spokój i kulturę w rozmowie z Panem, chociaż przyznam,
że mnie to wiele kosztuje.
Dołożyłem brakujące sześć złotych
i odjechałem po uniesieniu szlabanu.
Spojrzałem jeszcze wokół. Wąska
ulica i brak miejsca do zaparkowania na poboczu. Dodatkowo sam
podjazd do szpitala schodzi ostro w dół, co jest niebezpieczne dla
inwalidzkich wózków. Wyjazd w drugą stronę czyni się praktycznie
niemożliwym.
W wielu szpitalach wyjazd i wyjazd
inwalidów jest bezpłatny lub symboliczny.
Ale to nowoczesny i prywatny szpital. W
końcu to sam chciałem się tu pojawić.
Przed szpitalem znajduje się duży,
przestronny parking. Jeżeli z tego parkingu korzystali inni,
niezwiązani ze szpitalem ludzie, to ideę wprowadzenia płatnego
parkingu rozumiem. Wystarczyło by jednak udokumentować pobyt w
ambulatorium rachunkiem, bądź kwitem z kasy fiskalnej, by za pobyt
nie płacić.
Można by nie zabierać klientowi dwoma
rękami.
Można tez zabierać, wszak rynek usług
medycznych jest rozchwiany.
Przypomina mi się jednak pewna
wypowiedź mojego kuzyna.
Na zwróconą mu uwagę, że trochę
lekceważy kuzynów przybywających w odwiedziny i mogą oni z czasem
nie chcieć przyjeżdżać w odwiedziny, spojrzał na mnie i
stwierdził
- Kuzynów to ja mam tylu – tutaj
wykonał jakby gest podcinania gardła - nic się nie stanie, jak
się który pogniewa.
Kiedy ich próbował policzyć na
własnym weselu, okazało się, że zupełnie wystarczyło mu palców
u rąk.
Wtedy jednak było już za późno i na
poprawę własnego wizerunku.