28 stycznia 2011
| |
Lubię oglądać siatkówkę i piłkę ręczną.
W przeciwieństwie do pasjonatów piłki
nożnej, ci pierwsi i drudzy reprezentują
styl kibicowania, który mi odpowiada. Ja
po prostu lubię być za, a nie znaczy to, że koniecznie muszę być równocześnie przeciw.
Nawet w klubowych sklepach
z pamiątkami kibica próbują udowodnić, że się mylę. Trudno. Pozostanę przy swoim zdaniu
i zainteresowaniu piłką traktowaną ręką.
I cóż tam na boiskach?
Piłkarze ręczni, podopieczni trenera
Wenty, sprawili niespodziankę której się nie spodziewaliśmy. Kto nie luki
wygrywać? A jeżeli ktoś dodatkowo ma do tego moralne prawo?
Bo my naród Konradów i rodacy
Wkrótce Błogosławionego, tak źle znosimy upokorzenia losu, obwiniając
wszystkich dookoła, o wszystko, za wszystko.
Tytuł na Onecie kłuł w oczy - „Porażka na pożegnanie, Polacy nie zrealizowali nawet
planu minimum”. To smutne bo nasi znaleźli
się za burtą mistrzostw świata
Czy nie ma więc żadnej nadziei? Nerwowo
śledziłem tytuły wiadomości.
Jest. Tytuł mrugał do mnie zielonym oczkiem:
„Bezdomny miał 10,24 promila alkoholu.
Przeżył”
Informuję że według specjalistów śmiertelna dawka alkoholu dla człowieka
to ok. 4-5 promili. Zdarzają się jednak bardziej odporni. Stary dowcip mówił, że na zachodzie Europy, w książkach do
medycyny obok informacji o dawce
śmiertelnej widniała gwiazdka. Uzupełnienie
brzmiało: Nie dotyczy Polaków i Rosjan.
Tłumiąc rozpierającą mnie dumę,
zagłębiłem się w lekturze:
…10,24 promila alkoholu we krwi miał bezdomny, którego znaleźli śpiącego
na dworcu autobusowym w Cieszynie (Śląskie) strażnicy miejscy. W nocy
temperatura w Cieszynie wynosiła ok. -10…. Po udzieleniu pomocy medycznej nasz bohater przeżył.
Z tekstu dowiedziałem się jednak, że musiał ustąpić pierwsze miejsce na pudle ponieważ
kilka lat temu we krwi 45-letniego mieszkańca wsi pod Skierniewicami,
potrąconego przez samochód, stwierdzono 12,3 prom. alkoholu. Mężczyzna przeżył
zarówno wypadek, jak i ilość wypitego alkoholu.
Humor powrócił. A ja doszedłem do wniosku, że aby uniknąć zaburzeń depresyjnych powinno się czytać
artykuły parami. Coś na minus, coś na
plus i bilans wyjdzie na zero.
Że nie ma takich samoznoszących się wiadomości?. Ależ są.
Wystarczy tylko rozejrzeć się i nie trzeba daleko szukać.
W tymże samym Onecie znalazłem co
najmniej dwie pary takich wiadomości. Są to np:
·
"Milionerzy" znikają z małego ekranu
A zaraz poniżej
·
Nowy teleturniej w TVP 2: do wygrania milion
Mało? Proszę bardzo
·
Za cztery dni opieszali kierowcy poważnie się rozczarują
I ciut dalej
·
Dobre wiadomości dla kierowców - będzie taniej
I można poczuć się lepiej?. Ja się
poczułem
A jeżeli nie znajdziecie nic godnego do przeczytania, zawsze można zdać się
na słuchanie opowieści.
W takich
opowiadanych historiach, tkwi morał, ukryty sens, drugie dno i co tam jeszcze
potrzeba.
Literacki język
staje się balsamem na nasze uszy, a właściwa intonacja pobudza najczulsze
fragmenty naszej duszy. Pod warunkiem że znajdziemy właściwego człowieka.
Wczoraj drogą
mailową otrzymałem taki dowcip :
Wraca dres z Paryża i opowiada swojej
żonie, co tam widział:
> Wiesz, Zocha, idę, patrzę, a tu wielki plac! > Patrzę na lewo... O..ujałem! Patrzę przed siebie... k..wa mać! > Patrzę na prawo... ja pie..olę... Zocha zaczyna płakać... > Dres pyta: Zocha, co sie stało? > Ta odpowiada: Boże, jak tam musi być pięknie.
Jak to pisali
klasycy socjalizmu? Każdemu według jego
potrzeb?
|
23 stycznia 2011
| |
Za sprawą brata, a dokładnie Jego serca,
przypominałem sobie jak od środka wyglądają szpitale. Co prawda niewiele
czasu minęło, od czasu, gdy odwiedzałem
żonę. Pamięć jednak o tych chwilach
postanowiłem wyrzucić z użytecznej pamięci. Wpisałem do nawigacji adres śląskiej kliniki i ruszyłem
w kierunku płatnej autostrady. Przejechanie
czterdziestu ośmiu kilometrów tej drogi kosztuje już szesnaście złotych, w jedną stronę i uważam to za mocno wygórowaną kwotę . Na usta cisną się
inne bardziej dosadne określenia szczególnie, że pamiętam jeszcze te czasy, kiedy jako obywatelowi socjalistycznej
ojczyzny wbijano do głowy różne informacje. Przekonano mnie prawie, że oto jestem
współwłaścicielem i tej ekspresowej
drogi i tej huty, która stała z boku, o innych obiektach narodowej dumy nie
wspominając. Przypominam to sobie za każdym razem, gdy odliczam należną kwotę, w punkcie poboru opłat.
Nie jestem piewcą przeszłości i rozumiem sens zmian. Wkurzało
mnie jednak zawsze i wkurza dalej ta prymitywna
pazerność.
Już po zjeździe
nawigacja zgłupiała dwa razy, żądając zawrócenia, a po wykonaniu tego manewru dokładnie tego
samego. Po obróceniu się o 360 stopni, czyli powrotu do punktu wyjścia , oznajmiła mi
w końcu, że za dwa kilometry dojadę do celu.
Chyba powoli przestaję rozumieć technikę. Ze zgrozą zauważyłem, że chociaż mniej ją rozumiem, mocniej się od niej uzależniam.
Doprowadzi to kiedyś do sytuacji czczenia
procesorów i elektronicznych modułów, jak praprzodkowie czcili pioruny i zaćmienie słońca.
Szpital przywitał
mnie jak wszędzie, tradycyjnie płatnym parkingiem , do czego zdążyłem się już
przyzwyczaić. Wjechałem na Oddział Kardiologiczny.
Krótkie zapoznanie się z topografią piętra i poszukiwanie pokoju. Wyróżniałem
się na korytarzu zdecydowanym
energicznym krokiem, podczas gdy reszta
towarzystwa snuła się noga za noga, jak gdyby spacer był jakąś receptą
na zabicie czasu, który w szpitalu ciągnie się niemiłosiernie. Wszedłem do pokoju i
od razu poznałem tego faceta, który
odwrócony do mnie tyłem, szedł w
kierunku okna. Charakterystyczna przygięta od bólu figura, kark i krótka
fryzura, a przed wszystkim sposób chodzenia
cały czas tkwią jeszcze w mojej pamięci.
Tak wyglądał nasz Ojciec i pierwsze moje wrażenia było takie, że to właśnie On drepcze w kierunku okna. Za chwilę odwróci się i powita swoim
uśmiechem. Złudzenie trwało ułamek sekundy.
Świadomość wzięła górę nad wyobraźnią. To nie jest możliwe od prawie czterech lat.
- Wyglądasz
całkiem jak Ojciec – przywitałem brata.
- I tak jak On trzymam ręce z przodu, Wkładam dwa palce
lewej dłoni wskazujący i środkowy w
zaciśniętą dłoń prawej ręki. Kiedy tak idę do łazienki i mijam lustro w przedpokoju
rzucę czasem do mijanego odbicia - czołem Ojciec.
- To jak ja, przy czym ty jesteś wierniejszą kopią – oceniłem.
Wyszliśmy na korytarz i znaleźliśmy dla siebie wygodny
kącik obok stanowiska internetowego.
Widać że nowe idzie nawet w służbie zdrowia. Bardzo powoli
i opornie, ale jednak.
- Słuchaj mijałem tu ludzi, którzy chodzą z taką uprzężą na sobie, jak gdyby
przebywała tu ekipa alpinistów . Tylko zapiąć poręczówki i można się wspinać .
- A widziałeś jak kaszle człowiek z rozprutym mostkiem? .Ta
uprząż z uchwytami po bokach pozwala zakaszleć. Przed atakiem łapiesz prawą
ręką uchwyt z lewej strony , a drugą odwrotnie. ściskasz się w wyczuciem i już możesz zaryzykować kaszel.
Jest to jakieś wytłumaczenie. Zresztą na logikę, któż zakłada alpinistyczną uprząż na piżamę?
A potem już tradycyjnie . Niczym niewierny Tomasz (swoją
drogą, to moje drugie imię) obejrzałem ślad cięcia w miejscu gdzie instalowano bajpasy. A później
miejsce skąd pobierano na nie materiał.
Swoją drogą to całkiem pomysłowe. Technologia ratująca ludzkie życie i
przyprawiająca o zawał Zakład
Ubezpieczeń Społecznych.
Mój jedyny brat poddał się działaniom szpitala na psychikę i jak każdy
pacjent, ze szczegółami opowiedział mi przeżycia sprzed operacji, jak również
zakłócane podawaną morfiną wspomnienia z OIOM-u. Jest coś, że już w kilka dni od przybycia na
oddział , najważniejsze staje się regularne wypróżnienie, co odnotowywane jest
pionową kreską na karcie chorego.
Stolec był ? – pyta odzierając nas z intymności siostra
oddziałowa.
Jeśli wlazłeś między wrony musisz krakać jak i one.
Kiedy tak słuchałem tego opowiadania, być może dopiero
wtedy dotarło do mnie, że tylko chwile
mogły dzielić od sytuacji, w której o
posiadaniu brata musiałbym mówić w czasie przeszłym.
A kysz myśli złe !
Za chwilę
atmosferę szpitalnego korytarza wypełnił
zapach jedzenia i rozpoczęło się wydawanie posiłku.
Co dzisiaj dobrego? – zagadał jakiś sympatyczny facet o
budowie sugerującej zamiłowanie do jedzenia.
Fasolka po bretońsku – odpowiedziała jedna z
obsługujących nierdzewny bufet na
kólkach.
A u Was fasolka nazywa się fasolka? – spytałem
A jak się ma nazywać ? spytała podejrzliwie młodsza z kobiet
Jeżeli mielony nazywa się tu „karminadel” to
byłem pewien, że i na fasolkę macie regionalną nazwę.
Fakt. Kiedy żona leżała w Szpitalu na katowickiej Ligocie,
jedna z pacjentek regularnie zakradała się na korytarz, aby zwęszyć co jest na obiad. Wpadała potem
rozradowania do sali i informowała od progu
- Dziołchy, dzisiaj bydzie karminadel - a potem zwracając
się do mojej żony - A teraz specjalna informacja dla pani z Krakowa : ”mielony”.
Pytanie o fasolkę było z gatunku pytań „ dla podtrzymania
rozmowy” a nie regionalnej złośliwości,
ponieważ akurat na Śląsku zawsze spotykałem
wyjątkowe natężenie bezinteresownie życzliwych ludzi.
Słuchając opowiadania brata i obserwując jak z niesmakiem
spożywa dietetyczny ryż, popijając
wyjątkowo dietetyczną herbatą, podsumowałem :
- O dłuższego czasu chciałem się z Tobą napić. Migałeś
się ile wlezie, ale żeby uciekać do
szpitala?. Nie doceniłem Cię.
Na oddziale spędziłem prawie trzy godziny. Opuszczając szpital,
zapłaciłem prawie dychę za parking. Pracownik firmy ochroniarskiej wręczył mi
wydruk z kasy fiskalnej. Wcale nie uspokoiło to moich wątpliwości, że dzisiejszego dnia kolejna firma popisuje
się pazernością . Czekała mnie jeszcze powtórka z płatną autostradą.
A może by tak zacząć żyć ekologicznie?
Chrupki z mlekiem, oczywiście odtłuszczonym ?
Kotlety sojowe i fasolowe kiełki?
Może od poniedziałku. Właśnie przyleciał w odwiedziny
szwagier, który na co dzień pomnaża
produkt krajowy brutto w Irlandii.
Już w piątek przygotowałem kwaśnicę i smalec z cebulką. W sobotę od rana żona
lepiła ruskie pierogi. Swojski
chleb stygł na bukowej surowej desce.
Czy w takich okolicznościach przyrody, chrupki mają jakąś
szansę?
Oczywiście że nie. Zadbałem natomiast o to, aby cholesterol nie odkładał się z taką
łatwością w utrudzonych naczyniach . Użyłem
do tego celu dobrze schłodzonego rozpuszczalnika, który od dwóch tygodni leżał w zamrażarce.
Szwagier również zadbał o bezpieczeństwo. Jego rozpuszczalnik
, może nie był tak zmrożony, ale zdecydowaliśmy się również go zastosować.
Jeżeliby miały się spełnić życzenia zdrowia, jakie wznosiliśmy
pod adresem mojego brata, to On już
dzisiaj powinien wybiec z domu na poranny jogging.
Nie wszystkie jednak życzenia spełniają się od razu.
|
19 stycznia 2011
| |
„Sprzedawca” wskazał mnie jako kolejne ogniwo łańcuszka jak to określił „nomen omen św. Antoniego”. Zachęcając
tym pokrewieństwem imion do wypełnienia
ankiety personalnej - „Cała prawda czyli czego o mnie nie wiecie” .
Odpowiedź na to pytanie jest o tyle skomplikowana, że wiecie o mnie niewiele. Tak sobie założyłem
i tak staram się trzymać. Fikcja miesza
się z rzeczywistością, a traumatyczne doświadczenia z fantazjami. Anonimowość daje mi swobodę wypowiedzi, ponieważ nie zmusza do tak zwanej dworskiej satyry. Nawet żona świadoma mojej blogerskiej działalności, nie zna tego adresu . Nie wie nawet, że jest Panią Relską. I jest to kolejna rzecz z której nie muszę
się tłumaczyć . Nie chowam się za
kurtyną aminowości. Biorę odpowiedzialność za swoje słowa czego dowodem jest to,
że niektórzy z Was znają mnie trochę dokładniej.
Reasumując posłużę się
hasłem - nic nie jest tym czym się być wydaje.
Kiedy przed wojną spytano Makuszyńskiego o komentarz do
jakiejś sytuacji politycznej, odpowiedział niemal natychmiast : Polityka? Od polityki to ja mam
Piłsudskiego. Działo się to jeszcze wtedy, kiedy sztuka była sztuką. Pół wieku
później Kazik śpiewał, że wszyscy artyści to prostytutki.
Takie są znaki czasu. Wracając zaś do Makuszyńskiego i ja
pozwolę sobie, aby wysłużyć się kimś innym.
Niechaj za mnie przemówi poeta . Któż jak nie On, który
czytał w mej duszy, wie jaki jestem.
Jacek Kaczmarski do spółki z Włodzimierzem Wysockim wiedzieli doskonale
czego nie lubię:
Nie lubię gdy mi mówią po imieniu,
gdy w zdaniu jest co drugie słowo "brat" Nie lubię gdy mnie klepią po ramieniu z uśmiechem wykrzykując "kopę lat!" Nie lubię gdy czytają moje listy przez ramię odczytując treść ich kart Nie lubię tych co myślą, że na wszystko najlepszy jest cios w pochylony kark. Nie znoszę gdy do czegoś ktoś mnie musza nie znoszę gdy na litość brać mnie chce nie znoszę gdy z butami lezą w dusze Tym bardziej gdy mi napluć w nią starają się. Nie znoszę much, co żywią się krwią świeżą nie znoszę psów co szarpią mięsa strzęp Nie znoszę tych co tępo w siebie wierzą gdy nawet już ich dławi własny pęd! Nie cierpię poczucia bezradności z jakim zaszczute zwierze patrzy w lufy strzelb Nie cierpię zbiegów złych okoliczności co pojawiają się gdy ktoś osiąga cel Nie cierpię więc niewyjaśnionych przyczyn Nie cierpię niepowetowanych strat Nie cierpię liczyć nie spełnionych życzeń Nim mi ostatnie uprzejmy spełni kat. Ja nienawidzę gdy przerwie mi rozmowę w słuchawce suchy, metaliczny szczęk Ja nienawidzę strzałów w tył głowy Do salw w powietrze czuję tylko wstręt. Ja nienawidzę siebie kiedy tchórzę gdy wytłumaczeń dla łajdactw szukam swych. Kiedy uśmiecham się do tych, którym służę choć z całej duszy nienawidzę ich! Kiedy uśmiecham się do tych, którym służę choć z całej duszy nienawidzę ich! Patetyczne? Może i tak ponieważ napisanie trzydzieści pięć lat temu ( tekst polski - 1976)
Ale to co piękne, mówię słowami Bułata Okudżawy
Według jego nomenklatury kocham
drugą miłością, bo przecież :
„Pierwsza miłość z wiatrem gna, z niepokoju drży
Druga miłość życie zna i z tej pierwszej drwi A ta trzecia jak tchórz w drzwiach przekręca klucz I walizkę ma spakowaną już.”
I błagam Boga aby
nie poznać smaku tej trzeciej
Czy teraz wiecie o mnie więcej?
P.S. Nie wskazuję nikogo następnego w tym łańcuchu. Ale
jeżeli ktoś chce być kolejnym ogniwem, nie widzę przeciwwskazań.
|
15 stycznia 2011
| |
- Życie to nie teatr ja Ci na to odpowiadam, życie
to nie tylko kolorowa maskarada-
Tak Stachurą zaczął Jacek Różański. Właśnie płyta wczytała się
do odtwarzacza i popłynęły pierwsze dźwięki. Jedna z moich ulubionych
piosenek aktorskich, w porywającej interpretacji.
Tak, tak- pomyślałem - życie to nie je bajka, bo bajka
jest nierealna, a życie jest realne i potrafi być wspaniałe. Bywa także wredne
o czym mogłem się parokrotnie przekonać. W chwilach zwątpienia, kiedy i mnie
wydaje się, że cały zbudowany jestem z ran, zapodaję sobie tę płytę. Skłonny
jestem wtedy uwierzyć, że i w takich okolicznościach można „przecudowny
stworzyć wiersz”
Siedzę sobie rozwalony w dużym skórzanym fotelu. Lubię go
ale ze względu na staropolską gościnność zmuszony jestem od czasu do czasu komuś go
odstąpić. Ostatnio był to kolędujący duszpasterz.
Podniosłem do oczu
kieliszek czerwonego wina. Ten cudownej barwy rubinowy filtr ukazał mi
otoczenie, skąpane w jednej cudownej winnej brawie. Lubię tak patrzeć pod
światło na kieliszek wina, nim jeszcze
zachwycę się jego zapachem, a na końcu aromatem. Drażnię się z sobą oddalając tę chwilę, kiedy kubki
smakowe napełnią się płynem.
„Dzisiaj bankiet u artystów, ty się tam wybierasz
Gości będzie dużo, nieodstępna tyraliera” – wczuwam się w utwór i już wiem że jestem na progu czegoś niezwykłego. Póki co spojrzałem na obraz „Powstaniec 1863 roku z koniem ” , który ciągnąc wodze wlókł się pośród śnieżnej zamieci. Obraz, dzieło jednego profesora a ASP, który dość wcześnie zauważył, że motywy końskie sprzedają się najlepiej. Pejzaż zimowy poprzez ścianę wina wydawał się cały skąpany w czerwieni. Czy aby natura przepowiadała najbliższą przyszłość skulonego wędrowca? Łatwo gdybać gdy zna się przyszłość dla mnie będącą odległą przeszłością.
Cudny kolor i wspaniały aromat. I w kategorii średniej półki można znaleźć coś
co cieszy. Pierwszy łyk jak pocałunek dłoni nieznajomej jeszcze kobiety. Ten podświadomy
atawistyczny zwyczaj, podrzucający zmysłom nad którymi wiele lat temu
straciliśmy kontrolę, zapach i delikatny smak skóry. Kiedyś zapach mówił nam wszystko, teraz zatraciliśmy
tę umiejętność. Czytałem gdzieś, albo słyszałem że niemowlaki rozsmarowują swoje jedzenia na
usta, nie tylko z powodu nieumiejętności jedzenia, ale również z tego powodu że
wokół ust posiadają receptory smakowe, które zanikają w późniejszym
okresie życia. Czyż życie nie jest cudem.
„Dzisiaj bankiet u artystów, ty się tam wybierasz
Gości będzie dużo, nieodstępna tyraliera”
A ja posiedzę w domu tą chwilę między wejściem i wyjściem
ze szczerą ochotą na powtórkę degustacji ze swojego 180 cl.
Ach czyj ach czyj
to jest
Tak piękny hojny gest Kto mi tu przysłał ją Bym się wydostał stąd Białą Lokomotywę
No właśnie komu zawdzięczam białą lokomotywę, która
wywiozła mnie poza ramy mojego bloga? Jakiś czas temu zgłosił się do mnie przedstawiciel wydawnictwa
Legimi, z nietypową propozycją. Legimi przygotowuje książki i czasopisma jako e-booki . E-booki to ponoć przyszłość i szansa dla amazońskich lasów w związku z tym,
że publikuje się je w pliku elektronicznym. Sprzedawane są pierwsze
e-czytniki. Na razie jednak koszmarnie drogie, ale płyta RW CD też kosztowała
kiedyś prawie stówę. Wracając zaś do
tematu Na stronie www.legimi.com, oprócz książek i gazet typu Wprost, w dziale
czasopisma wybrano i udostępniono parę blogów. Znalazłem się w towarzystwie
Piotra Wereśniaka z jednej strony i Isabel,
nowej żony byłego premiera z drugiej. Co
prawda w chwili obecnej jest to dla mnie wyłącznie powód do satysfakcji, ponieważ kolejne wydania można pobrać za
friko. Dobra i satysfakcja chociaż mówią, że to określenie wymyślono na użytek biednych.
Mam nadzieję że nie chodzi tu o ubogich duchem. Boże aż mnie przeraża moja własna
nowoczesność. No. No Panie Relski.
Właśnie zadzwonił mój młodszy brat. Kardiolog stwierdził,
że w okresie świąt przeszedł przynajmniej jeden zawał. Brat jest zawiedziony,
ponieważ po wielokroć widział na filmach jak uderza zawał. Facet ma taki dziwny
wzrok, później rozluźnia krawat i łapie
powietrze jak ryba wyrzucona na brzeg. Potem
nerwowo szuka tabletki pod język i osuwa się za, albo na biurko. Może jeszcze
coś powiedzieć i nie dokończyć, aby podkreślić dramaturgię sceny. Mojego brata nie spotkało nic z tych rzeczy,
lekarz uświadomił go że to nic, to właśnie to. To jakby lekarz ginekolog powiedział
- to takie coś o czym Pani mówi droga moja to był
właśnie orgazm. A Ty nie jesteś pewna bo
widziałaś parę filmów i tyle czytałaś na temat.
Może to nic ale bez bajpasów się nie obejdzie. Póki co humor go nie opuszcza. Na
polecenie lekarza – Żadnego łażenia. Leżymy
a Pan dostaje kaczkę.
- O tak i proszę jeszcze mnóstwo frytek .
Zastanawiam się
jak często pacjenci powtarzają ten dowcip swoim lekarzom.
Bajpasy na sercu brata po niedzieli. Mój weekend skrócony
z powodu pracującej soboty. Młody odsypia imprezę , a żona wyszywa makatkę.
Granatowe litery na białym płótnie głoszą „Świeża woda zdrowia doda”. Co prawda
myślałem o „ Żono nie gniewaj męża”, ale nie chcę wyjść na szowinistę. Makatka
zawiśnie w gorczańskiej kuchni, obok ręcznie malowanych talerzy, do których hasło:
Dobra żona tak gotuje jak mężowi smakuje” byłoby najlepsze. Żona mówi jednak, że to za dużo liter.
No proszę , a ja
tam przy kolejnych wpisach na blogu liter nie skąpię.
|
13 stycznia 2011
| |
Niewielu mam tych
znajomych po prawej stronie mojego bloga. W okienku „Tam
często zaglądam” widnieje osiem czy dziewięć adresów. Kiedy patrzę na inne
blogi zazdrość puka gdzieś od środka. Z drugiej strony staram się nie popaść w
skrajność. Wyrywam gdzieś te wolne chwile, aby w miarę regularnie zamieszczać
kolejny wpis i uczciwie przeczytać wszystkie komentarze. I tak czuję, że kradnę
coś rodzinie. Wiecie, że jest ona dla mnie bardzo ważna.
Na więcej już niestety nie starcza czasu. Przyzwyczaiłem się do tych paru znajomych,
którzy dodatkowo od czasu do czasu wymienią się ze mną prywatnym mailem, z potrzeby serca, albo co najbardziej lubię,
ot tak sobie. Odpowiedzi na taką korespondencję zawsze pilnuję.
A więc co u moich blogowych znajomych ? Rozpoczął się
coroczny konkurs na Blog Roku 2010. Jury,
nagrody, prestiż i tym podobne klimaty. Kto na swe skonie włoży w tym roku
zwycięski wawrzyn? Do póki piłka w grze,
zamieszczam przegląd znajomych blogów, startujących
w tegorocznej edycji.
·
Blog „Bet” pogadajmy o PRL –u. Szereg historii o
absurdach, ale i uroku minionych lat. Lat realnego socjalizmu, ale również
młodości i pierwszych uniesień.
·
Blog „ Elli”
Opowieści przy kominku. Atmosferą przypomina mi takie zimowe bajania
zebranych wokół obdarzającego swoim ciepłem pieca. Jeszcze tylko kubek gorącej herbaty i
kieliszeczek nalewki. Oprócz tego dygresje na tematy aktualne.
·
Blog autora o pseudonimie „Koniecmira”. Jeżeli zainteresowała Was recenzja z dwóch
przeczytanych książek , zamieszczona ostatnio, oraz historia spotkania z
Mirkiem, a dodatkowo chcecie wiedzieć co dzieje się dzisiaj z „ Ostatnim Hippisem PRL-u” zapraszam na Jego blog : Wariacje na temat wariacji
Tylu zaangażowanych w rywalizację o miano Bloga Roku 2010
znalazłem mojej grupie odwiedzanych
blogów. Że to prywata ? Oczywiście że
tak.
Jeżeli spodoba Wam
się któryś z nich i chcielibyście oddać na niego swój głos,
numer znajdziecie na Ich stronach tytułowych. Głosuje się poprzez wysłanie SMS-a
Niby nic szczególnego, bo na finalistów „Tańca z gwiazdami” również głosowało się poprzez wysłanie SMS-a. A jednak ważne jest to, że dochód z SMS-ów przeznaczony jest na szlachetny
cel.
Jeżeli kogoś pominąłem przepraszam. Po zwróceniu uwagi - dopiszę.
To co? Poznajemy i
głosujemy?
|
10 stycznia 2011
| |
Gdzieś tak pod
koniec ubiegłego roku otrzymałem w prezencie kalendarz. Nie ma nic dziwnego w
tym oświadczeniu, ponieważ okres
świąteczny i noworoczny sprzyja tego typu prezentom. Od czasu gdy rozdawnictwo kalendarzy jest kosztem z punktu
widzenia przepisów fiskalnych, jesteśmy zarzucani różnego typu
publikacjami. Zdobią nasze pokoje biurowe, szatnie, a nawet sypialnie.
Poprzez dołączone widoczki, nastrajają nas na różne tonacje.
Są więc konie, fale morskie targające piaszczysty brzeg.
Zachód słońca nad mazurskimi jeziorami, czy najbardziej obfotografowane drzewo
w Polsce, sosna na Sokolicy. śrubki,
podkładki, kolumny koksownicze a nawet trumny dębowe stają się obiektem dekorującym zestaw 365 dni roku.
Oczywiście obowiązkowa w zestawie jest kolekcja gołych lasek. Piszę tu zarówno o artystycznym kalendarzu
Pirelli, jak i o tych wszystkich dziewczynach na firmowych
kalendarzach, różniących się od
siebie ilością silikonu i stopniem rozwarcia.
O przepraszam, otwarcia na użytkowników.
Potrzeba liczenia dni powstawała w
różnych społecznościach, w których zaczęto notować ważne wydarzenia.
Obowiązujący powszechnie kalendarz gregoriański był stopniowo
przyjmowany w całym świecie. Wynikało to z rozwoju światowego transportu i
wymiany korespondencji, gdzie trzeba było usuwać niejasności dat. Polska
przyjęła reformę kalendarza natychmiast, razem z Włochami, Hiszpanią i
Portugalią. Inne państwa wprowadzały obecny kalendarz stopniowo. Najpóźniej –
dopiero w XX wieku – tak duże i znaczące w świecie państwa jak Rosja (ZSRR),
Chiny, Grecja i Turcja.
Kalendarz
przesłany mi przez telewizję kablową UPC, był kalendarzem biurkowym. Zawierał dwanaście kartek, po jednej na każdy
miesiąc. Kwiatuszki, motylki, ptaszki i biedronki, jednym słowem Eden. Do każdego
miesiąca przyporządkowano maksymę, która miała potrącać artystyczne elementy
duszy.
Wszystko co doskonałe dojrzewa powoli - twierdzi Schopenhauer, a Marek Aureliusz
uważa że – Życie człowieka ma kolor jego
wyobraźni. Jednym słowem: cud, miód i malina.
Kiedy minęły echa
brzęku sylwestrowych kieliszków, postawiłem na kuchennej półce darowany kalendarz. Niechaj nasze życie w nowym roku, przyjmie
formę zorganizowaną. Jak co roku.
Mniej więcej po tygodniu żona powiedziała do mnie:
- Spójrz na ten kalendarz. Nie mogę się w nim
zorientować.
Potraktowałem to dość poważnie, bo kto jak kto, ale
kobiety chociaż uczulone są na
kalendarz, wprawione są w używaniu jego zdrobniałej
formy - kalendarzyka.
Wziąłem w dłonie zadrukowane
kredowe kartki, spięte cienką metalową sprężynką.
- Spójrz tutaj nie
ma podziału na tygodnie tylko na dekady
po 10 dni. Czyżby to jakiś powrót do czasów rewolucji francuskiej? Nie daj Boże październikowej?
Wiele państw
eksperymentowało z kalendarzem już po ustabilizowaniu liczenia dni i lat. Przez
kilkanaście lat we Francji używano kalendarza rewolucyjnego, który zaczynał się
22 września 1792 roku i dzielił się na dziesięciodniowe tygodnie. W Rosji (ZSRR) w latach trzydziestych
obowiązywał kalendarz liczony od dnia rewolucji z tygodniem pięciodniowym. Nie
było tam niedzieli, lecz dni odpoczynku były różne dla różnych pracowników, aby
utrzymać ciągłość pracy w całej gospodarce. Były natomiast wolne od pracy dni
Lenina, Rewolucji, Pracy itp. Nawet niedawno, dziesięć lat temu, Korea Północna
zaczęła liczyć kolejne lata od narodzin Kim Ir Sena.
- Kochanie spójrz,
tutaj nie ma niedziel i świąt
zaznaczonych innym kolorem. Wszystkie cyfry są czarne. Jedno po drugim, zaczęliśmy wymieniać słabe
strony kalendarza.
Wszystkie cyfry są
na czarno, a nie ma nazw tygodni.
Jedyna informacja to taka że styczeń ma 31 dni w następującej kolejności Pierwszy , drugi,
trzeci i tak dalej.
A może są jakieś pozytywy?
Jeżeli datom nie są przyporządkowane dni tygodnia, to może
to świadczyć o uniwersalności kalendarza, bowiem wiadomo, że styczeń ma 31 dni.
Luty … A właśnie jak poradzili sobie z lutym?
Tutaj luty ma 29 dni. Dla formalności sprawdziłem organizer. Nie, luty w tym roku ma 28 dni. Rok przestępny
był w 2008, a będzie dopiero w 2012. Czyli według Majów w ostatnim roku istnienia świata? Czy to może ma jakiś wpływ na tę edycję?
Spojrzałem na kartę tytułową. Nigdzie nie napisano
jakiego roku on dotyczy. A więc jest to
albo spóźniony prezent na 2008 rok, albo pierwszy kalendarz na Nowy 2012. Pragnę wierzyć że UPC w trosce o swoich klientów
chciała być najszybsza. To jej się udało.
Jako obdarowany nie chcę myśleć, że UPC użyła starych
kalendarzy do tzw. dociążenia przesyłki.
Jeżeli Majowie mylili się w swoich wyliczeniach, to kalendarz nadaje się na 2012, a później
2016 i 2020.
- A potem to go można zapisać w testamencie dzieciom. Nie?
-
zażartowała żona.
Daj każdemu dniu szansę stania się najpiękniejszym w
całym twoim życiu. - Mark Twain.
Taką sentencję odczytałem w lutym i wszystko stało się
jasne.
Otóż twórcy kalendarza UPC dają szansę każdemu dniu. Nie przydzielając mu koloru, ani tygodniowej
nazwy, nie nadają mu żadnych cech które mogłyby by być odczytane negatywnie. Bo
ktoś nie lubi piątku, lub poniedziałku. Dodatkowo nie przyporządkowują go w
żadnym roku, aby ułatwić wszystkim dniom
w całym roku, aby stały się najwspanialsze w całym życiu jak chciał klasyk.
I chociaż to takie mądre i sprawiedliwe, wrzuciłem
kalendarz do dolnej półki. Z jego pomocą
na pewno nie udałoby mi się dotrzeć do umówionego fryzjera, w trzeci
wtorek stycznia.
|
08 stycznia 2011
| |
Pamiętacie moją Wigilijną wyprawę do Mirka. W trakcie wizyty nabyłem dwie
książki jego autorstwa. O ile dedykacje
przeczytałem jeszcze w zeszłym roku, o tyle książki już w nowym. Jestem z
siebie dumny, ponieważ już w pierwszej dekadzie stycznia, przekroczyłem narodową roczną średnią czytelnictwa.
Chcąc się z Wami podzielić wrażeniami, napisałem recenzję
przeczytanych pozycji.
Oto i ona.
Jeden autor dwie książki
Pierwszy to przypadek w moim życiu, aby po egzemplarz
książki udać się bezpośrednio do autora. Bez względu na sposób, który jednak był
połączeniem przyjemnego z pożytecznym, zostałem właścicielem dwóch książek:
„Ostatni Hipis PRL czyli metafizyka pół makowych” i „Sen
o Victorii”, autor Mirosław
Konieczny.
Szczególnie ta pierwsza pozycja wywołała moje
zainteresowanie. Od niej zaczęła się bowiem moja znajomość z Mirkiem, a dyskusja o elementach filozofii
hippisowskiej stała się zrębem naszej blogowej (mam nadzieję że nie tylko)
przyjaźni.
Nie miałem doświadczeń z narkotykami, szczęśliwie
ominąłem rafy z tym związane. Co prawda kiedyś w ogólniaku zbliżyłem się do
nowego w naszej klasie ucznia. Przebywał na marginesie klasy, a ja nie
akceptowałem takich sytuacji. Gadka
szmatka, jakieś płyty, pierwsza połowa lat siedemdziesiątych. Zaskarbiłem sobie
jego zaufanie, ponieważ któregoś dnia wyprowadził mnie na stary cmentarz, gdzie
pomiędzy grobami powstańców z 1863r, dostałem pierwszą narkotyczną propozycję.
Przy całej szczeniackiej ciekawości, odmówiłem i jak doczytałem się w tekście „Ostatniego
hippisa” zrobiłem dobrze, ponieważ ten typ narkotyków uzależnia od pierwszego
wzięcia. Podtrzymywaliśmy dalej nasze relacje, ale ja byłem już świadomy
tajemnicy Piotrka , faceta z burzą długich włosów, spływających prawie na
ramiona, ubranego w skórzaną kurtkę typu ramoneska. Teraz przypominam sobie również opaskę, którą czasami
oplatała jego skronie. Nie jestem, a może lepiej nie byłem aż tak bardzo namawiany,
jak by się to mogło wydawać z tego
zwierzenia. Przypomniałem sobie to
zdarzenie ponieważ w książce Mirka
znalazłem taką samą kurtkę i podobne
sytuacje.
Ostatni hippis.. pokazał mi całą sytuację widzianą oczami drugiej
strony, oczami mojego szkolnego znajomego. Surowy opis przyjmowania narkotyków,
nie oszczędzający czytelnika nawet w
kwestiach fizjologicznych, ale w końcu
to jest życie, trafia do przekonania. Mnie przekonał, że wtedy podjąłem właściwą decyzję. Z drugiej
jednak strony opisom czynności wkłuwania towarzyszą piękne opisy przyrody,
która z reguły towarzyszyła tym celebracjom. Czytałem je z przyjemnością
chociaż kiedyś śledząc „Nad Niemnem”, a wcześniej „Przygody Tomka”, owe opisy skutecznie
opuszczałem. Do kompletu brakowało mi jakichś
relacji damsko męskich, a przecież robiło się miłość, zamiast wojny. Ileż to
nawypisywano w prasie na temat hippisowskich komun.
Autor po napisaniu pierwszej części doszedł chyba do
podobnych wniosków, ponieważ następna
książka „Sen o Victorii” w pełni to
rekompensuje.
Zdecydowałem, że podrzucę książkę młodszemu synowi.
Niechaj poczyta. Co prawda przy ogólnej dostępności wszelkiego rodzaju środków
nikt pewnie nie ściana już makówek , ale „the day after „ zawsze jest podobny.
I na koniec, jeszcze jedno odczucie wiążące się z
nieświadomością . Z lektury książki
wysnułem wniosek, że buddyzm w znacznym
stopniu wiąże się z narkotycznymi seansami. Ale może się mylę. Mam nadzieję że
się mylę.
Sen o Victorii. Kto wymyślił taki tytuł? Z treści dowiedziałem się, kto jest t y m tytułowym Victorią . Zaiste postać bardzo ważna , można powiedzieć
kultowa. Gdybym szukał po tytułach minął
bym ją ze względu na tę właśnie Victorię. Pierwsze skojarzenia błądziły gdzieś wokół
Solidarności, zwycięstwa nad komuną i w
końcu charakterystycznym zajączkowaniu, Owe dwa palce wystawione do góry, znak
średniowiecznych łuczników,
zdewaluowały się. Tak wkurza mnie wśród obecnych „bohaterów”
reportaży telewizyjnych, owe „V” w każdej sprawie. Szczęśliwie źle
skojarzyłem.
Po pierwszych stronach obawy minęły, bo książka była
kontynuacją , opisów zbioru maku (tym razem tureckiego) i dawania w żyłę. Ale
nie tylko.
Być może w chwili obecnej jeży mnie dewastacja pokoju
hotelowego w Opolu, ale za chwilę ganię się na zasadzie - zapomniał wół jak
cielęciem był. Wspomniałem imprezy na których po kilku Cabernetach , zalepiliśmy taśmą klejąca lodówkę, czy urządziliśmy wariackie pranie
wszystkiego ze wszystkim. Boże o czym myślała matka koleżanki po powrocie do domu?. Na swoje wygłupy patrzy
się z reguły pobłażliwie.
Sen o Victorii to mniej pirogenu, rzygania po ćpaniu. Tu nawet
niedojadanie ma w sobie coś z romantyzmu.
Poczucie więzi, brak przywiązania do pieniędzy, wolność i ciekawość
świata.
Główni bohaterowie filmu Easy Rider przypłacili tą
ciekawość życiem. Mirek miał więcej szczęścia.
W końcu spotkanie z tytułowym bohaterem Victorią i jego
szczere wyznanie o konieczności brania czyli o nałogu w którym tkwił po uszy.
Szczere. Nam wydaje się, że nad paleniem, piciem, czy innymi używkami panujemy
w zupełności. Prawda jest inna.
I na koniec wspomniany wyżej seks. Autor bez stresu
przyznaje się do bycia samcem alfa. Tłumaczy tym swoje powodzenie u kobiet. I
to jest ten fragment, który budzi błysk zazdrości w oku. Któż z nas facetów, szczególnie tych z długim
stażem zorganizowanego życia, nie chciały spróbować. Posmakować tej
nieskrępowanej atmosfery obyczajowej swobody. Bez fochów i humorów, a także
przysłowiowego już bólu głowy. Powracamy do marzeń z wczesnej młodości, snów
niespokojnych i wilgotnych, o których nie zdecydowaliśmy się nikomu nawet
wspomnieć.
Wypożyczenie partnerów, miłe jak trójkąty. Przytulanki,
wydawać by się mogło, że w tej atmosferze hirsuityzm jednej z bohaterek ,nie
byłby przeszkodą nie do pokonania. Ale
to pewnie rozważania czytelnika który żyje w czystym, ułożonym i przewidywalnym
domu. Gdzie przewidywalnie nie ma co liczyć na szalony dziki i niekonwencjonalny
stosunek, bo kto jeszcze nazywa to miłością?
Co tam zorganizowanego.
To marzenia każdego faceta!
A wracając do życia. Czytając Noty biograficzne czułem
się jakby za plecami śpiewał kolejne
zwrotki Jacek Kaczmarski. Jego „Nasza klasa” i Mirka krąg
znajomych.
Już nie chłopcy,
lecz mężczyźni. Już kobiety, nie dziewczyny
Młodość szybko się zabliźni, nie ma w tym niczyjej win
I dalej:
Własne pędy, własne
liście zapuszczamy każdy sobie
I korzenie oczywiście na wygnaniu, w kraju, w grobie W dół, na boki, wzwyż, ku słońcu, na stracenie, w prawo, w lewo Kto pamięta, że to w końcu jedno i to samo drzewo... Jedno i to samo drzewo...
Kaczmarski jednak pisze o beznadziei, Mirek o tym, że w
tamtym czasie można było żyć swobodnie i pełną piersią. Może wtedy bardziej niż
dzisiaj. Potwierdzam i to mi się w
książkach Mirka najbardziej podoba.
A oto odpowiedź Mirka w ramach konstytucyjnego prawa do
komentarza i z powodu naszej znajomości
Czołem Antoni,
Podoba mi się twoja
recenzja. Zwłaszcza to, że jesteś uczciwy w swojej relacji moich przygód. I w
tym, że gdybyś mógł przeżyć życie jeszcze raz to nie wiadomo czy nie wybrałbyś
mojego stylu życia. Jak to jednak miło usiąść sobie w fotelu, z kieliszkiem
Chianti pod ręką i czytać sobie o tym o czym tylko sobie coś wyobrażaliśmy.
A tytuł "Sen o
Victorii" - mi też radzono, żebym go zmienił, bo kojarzy sie z jakąś
lokomotywą, albo kopalnią. niestety dałem taki, bo chciałem nawiązać do
piosenki Dżemu -"Sen o Victorii" , która była hymnem nas
"Niewinnych" - odszczepieńców- wolnych mimo ucisku państwa opresji, w
którym jak się wiedziało w którą stronę się obrócić to można było poczuć na
twarzy wicher wolności...który porwał tylu młodych ludzi - na zawsze, na
śmierć....
Pozdrawiam Mirek
|
05 stycznia 2011
| |
Przybyli wczoraj jak trzej królowie.
Dwóch pierwszych zapukało z pytaniem, czy ich przyjmę?.
Kiedy akceptująco kiwnąłem głową, zaśpiewali dwie zwrotki tradycyjnej kolędy. Nigdy
nie wiem jak się wtedy zachować. Pewnie powinienem stać słuchać i cieszyć się,
że to dla mnie, ale co roku z okazji wizyty kolędników mam taki sam dylemat. Później
przyszedł ten trzeci, a zarazem najważniejszy. Odmówili modlitwę a najstarszy
pokropił mieszkanie. Później rozsiadł się wygodnie w dużym skórzanym fotelu, a
złocistą stułę rozłożył na boki. Fakt pokropienia wpisał do parafialnej kartoteki
osobowej. Zaliczyłem kolejną wizytę
duszpasterską w moim mieszkaniu. Dwudziestą ósmą w naszym domu wspólnym domu.
Zmienia się świat, zmieniają się
okoliczności, zmienia się również atmosfera.
Kiedyś moja niepracująca matka doprowadzała dom do stanu
błysku, a my nie mogliśmy nawet głębiej odetchnąć, bo przecież za chwilę może
przyjść ksiądz. Cały dzień dedykowany był tej wizycie.
Jedynie ojciec podchodził do tematu wizyty jakby
spokojniej.
- Mam w barku jarzębiak, to sobie mogą palnąć po bańce z
wielebnym.
Jako dziecku nie mieściła mi się w głowie taka poufałość,
bo ksiądz przecież był drogowskazem do mojego wiecznego życia.
Jakże to częstować wódką taki moralny drogowskaz. Minęło kilka lat i przeszedłem przyśpieszoną edukację, również w tej
kwestii. Wiedza i własna rodzina, a
także tempo codziennego życia wymusiły na nas swobodniejsze podejście do
tematu. Bo to przecież żona biegiem, po pracy via przedszkole pędziła do domu.
A tam szast -prast : biały obrus lichtarz, pismo święte i witajcie u nas. Modlitwa, kropienie i kartoteka. Ten sam kartonik
od wielu lat, gdzie spisuje się nasze
dobre i złe zachowania wobec parafii.
Powiem szczerze, że w trakcie tego ceremoniału czuję się jak przed
pracownikiem działu kadr. A jak napisał
Lenin – kadry decydują o wszystkim. Nie o dział kadr jednak szło.
Młody ten ksiądz, ale nie za młody. To dobrze. Czas
najbliższy pokaże jednak, o czym porozmawiamy.
No więc,.. Co tam u was słychać? – powiedział.
Dziękuję w porządku, a co u Was? - odwzajemniłem pytanie.
Ksiądz spojrzał na mnie uważnie
- U nas również w porządku. Dzięki Bogu.
Pytanie - odpowiedź , pytanie - odpowiedź , w zasadzie
wyczerpały temat.
Łapiąc się kołą ratunkowego,
ksiądz powrócił do kartoteki.
- Starszy syn. Gzie jest starszy?
- Mieszka u babci - tutaj krótki opis powodów.
- Ale młodszy jest.
- Jestem - odpowiedział tubalnym głosem dwudziestolatek.
- A do kościoła chodzisz?
- Bywam, ale nie chcę dalej dręczyć tego tematu.
- Ale - zaczynał właśnie pasterz, gdy wmieszałem się do
rozmowy
- Kto z nas nie był młodym, poszukującym buntownikiem?. To prawo wieku. Wątpić i zadawać pytania. Niestety,
coraz mniej chętnych do udzielania odpowiedzi. Polityka weszła w sferę sacrum. Tak wiele osób czuje do niej obrzydzenie.
- Bo najważniejsza jest prawda – podchwycił temat
- I ksiądz chce jej szukać w polityce?
- Wybory mogą być różne, a chodzi o to, aby nie dokonać
niewłaściwych, na przykład…
- Przepraszam.W moim domu
nie mówi się o polityce. Takie wprowadziłem zasady i zdecydowanie ich
przestrzegam.
- Ale, prawda wymaga…
- Zabroniłem nawet własnemu Ojcu i on się dostosował, myślę więc, że i ksiądz nie będzie miał z tym
problemu. W tym kraju nikt nikogo nie
przekonał do swoich poglądów. Częściej zniechęcił takim bredzeniem. A ja lubię
swoich znajomych, rodzinę i księdza też polubiłem.
Zostawmy to w sferze własnej prywatności.
- Oby to były wybory właściwe.
- Od tego mam sumienie.
Potem już było tylko o zdrowiu i tego zdrowia
pożyczyliśmy sobie w najbliższym roku.
Wzrokiem omiótł jeszcze mieszkanie rejestrując wiszący na
ścianie krzyż prawosławny, pamiątkę ze Lwowa.
Nie było pytania, nie musiało być odpowiedzi. Buddy, który stał na półce za jego plecami, z pewnością nie zauważył.
Wiem, pokój niczym Salon z Grześkowiaka:
„Od powietrza morowego, no i od wszelkiego złego
Salon nieźle jest chroniony,w rogu wiszą dwie ikony.
Budda się w czystości nurza. …”
Śpiewał świątek wyszarpany z wiejskiej kapliczki. Jak mój
krzyż, którego jakiś dureń dla kilku hrywien, wyszabrował w jakiejś cerkwi.
I właśnie o to mi chodzi o szacunek dla wszystkich
religii.
Tylko menory nie mam. Stała się tak popularnym elementem
wystroju w tym chrześcijańskim narodzie, że aż trąci kiczem. Może tu idzie również
o ten szacunek dla innych religii?
Z rozrzewnieniem wspominam wiejskie kolędy,na mojej górskiej
wsi. Ksiądz katecheta, ten sam od lat. Bez kartoteki pamiętał: kto, co i dlaczego?. Odśpiewywał ze dwanaście zwrotek kolędy. Na Boga! Słyszałem je pierwszy raz w życiu. Recenzował
postępy prac remontowych. Oglądał moje anioły na strychu, wychodząc po drabinie.
Wtedy tak śmiesznie zawijał sutannę między nogami. A potem była i metaxa i rozmowy o życiu. Tylko
te rozmowy były takie tischnerowskie. Może
dlatego, że Ksiądz Profesor bywał na pobliskiej parafii.
Nie namawiał mnie do
„właściwych wyborów” , ufając w moje tradycyjne sumienie. Deklarował gotowość
do pomocy, nie tylko przy Metaxie, Ja jednak tej pomocy miałbym najpierw
potrzebować. I zdarzało się.
On po prostu wierzył, że człowiek stworzony jest na obraz
i podobieństwo Boga, a więc i mądrości wyborów nie można mu odmówić.
Bo chodzi o to, aby dzierżąc opiekę nad owczarnią, nie
widzieć w niej samych baranów.
Za co jestem wdzięczny księdzu Markowi, a jemu podobnych
życzę Wam, w trakcie obecnych i przyszłych, tradycyjnych, kropionych wizyt.
|
04 stycznia 2011
| |
Tam zaglądam częściej lub rzadziej, czyli wykaz znajomych
Jeżeli masz ochotę dorzuć link do swojego bloga w komentarzu
|