Może i z Zakopanem na motocyklu się nie udało ostatnim razem, ale ostatnia sobota zapowiadała się znakomicie. Znajomy z poprzedniego wyjazdu do Myszkowa zameldował, że ma wolną sobotę. Niedziela nie była już niestety jego, ponieważ wraz z żoną i czwórką wnucząt wyjeżdżał do Rabki. Przy tych prognozach pogody, aż wstyd byłoby nie ruszyć tyłka z chałupy.
Plan był prosty: trochę Gorce, trochę Pieniny tak na styku. Główny cel był taki, że w Ochotnicy mieliśmy odwiedzić wspólną znajomą, też motocyklistkę. O umówionej godzinie kumpel podjechał w towarzystwie wspólnego znajomego. Z ( tak go nazwijmy) od pewnego czasu robi mi małego psikusa. Zarzeka się, że pojedziemy we dwójkę, a w praniu wychodzi, że to trójka. Trójka bez sternika, bo żony zostały w domu fundując sobie odrobinę spokoju. Mnie to specjalnie nie przeszkadza że jedziemy w takim składzie jeżeli tylko pozostali szanują moje podejście do bezpieczeństwa jazdy.
Wyjechaliśmy spod mojego domu równo o 9.30 kierując się na Wieliczkę, a potem Dobczyce, Mszanę Dolną, Mszanę Górną, Lubomierz, Szczawę i Kamienicę. Po półtorej godziny odpoczywaliśmy przy kawie na stacji benzynowej Zabrzeży. Kiedyś takie punkty gastronomiczne nazywano restauracją "U Obajtka", ale jak to w życiu, co już zauważyli starożytni - wszystko płynie. Teraz nie nazywamy już tak cafe na Orlenie. - Może zadzwonię do znajomej i powiem, że będziemy za chwilę - zakomunikował Z - To Ty tej wizyty nie uzgodniłeś z nią wcześniej? - spytałem zaskoczony - Jakoś tak wyszło - zgasił temat.- będzie spoko Po krótkiej rozmowie okazało się, że znajoma ma doła i nie nadaje się do przyjmowania gości. W sumie jej się nie dziwię. Facetowi do przyjmowania gości wystarczy wsadzić na tyłek jeansy potem koszulkę na barki i gotowe. Kobieta tak nie potrafi, co jest faktem powszechnie znanym, a poza tym nie wszyscy lubią hura niespodzianki. Nie był to dla nas problem( dla Z chyba tak), bo i tak planowaliśmy na to spotkanie góra pół godziny. Postanowiliśmy nie zmieniać trasy i wjechaliśmy do Ochotnicy jak paniska. Mam spory sentyment do tej wsi.
Najpierw Ochotnica Dolna z budowanym właśnie kościołem. Potężny kościół w stanie surowym pokryty jest już miedzią. Jeszcze ostro świeci w słońcu bo brak jej patyny. Słyszałem, że na tę miedź i roboty dekarskie zebrano wśród wiernych jakieś dwa miliony złotych. Może mam inne poczucie piękna, a przynajmniej estetyki ponieważ zachwycony jestem stojącym obok kościołem drewnianym. W 1566 roku miejscowi chłopi wraz z sołtysem Walentym Ochotnickim zbudowali drewniany kościół usytuowany obok cmentarza. Przy tym kościele od 1784 roku zamieszkał kapłan, aby prowadzić regularne duszpasterstwo, ale, ze względu na brak uposażenia, parafii tutaj nie utworzono Po pożarze 1 lutego 1813 roku, który zniszczył doszczętnie istniejąca świątynię w roku 1816, za czasów duszpasterzowania ks. Marcina Franakay, wybudowano nowy, obecny kościół, do którego miejscowy ochrzczony Izraelita Karol Ochotnicki zakupił za 1000 zł 4 barokowe ołtarze chrześcijańskie, rzeźby, obrazy, ambonę, dwa dzwony i inne przedmioty kultu z kościoła pofranciszkańskiego ze Starego Sącza. Zachwycam się sufitem. Znajduje się tam przepiękna scena Sądu Ostatecznego, a całości dopełnia granatowe niebo wypełnione złotymi gwiazdami. Taką mam estetykę i cóż na to poradzę. Poza tym jak mówił Święty Paweł na Areopagu - " Bóg, który stworzył świat i wszystko na nim, On, który jest Panem nieba i ziemi, nie mieszka w świątyniach zbudowanych ręką ludzką i nie odbiera posługi z rąk ludzkich, jak gdyby czegoś potrzebował, bo sam daje wszystkim życie i oddech, i wszystko." Jednak to wolny kraj i ponoć nie to jest ładne co jest ładne, tylko to co się komu podoba.
Minęliśmy Ochotnicę Górną, Ustrzyk i zameldowaliśmy się na Przełęczy Knurowskiej. Zjazd serpentynami doprowadził nas do bacówki gdzie kupiliśmy oscypki. Fajnie tak wejść do szałasu i wyjść za świeżo wędzonym serkiem mając od dymu z ogniska załzawione oczy. - Płaczesz nad ceną oscypka ? - zażartował Z.
Pod bacówką jest takie miejsce widokowe skąd widać Tatry, Pieniny i błyszczący u ich podnóża Zalew Czorsztyński.
Zjechaliśmy w dół kierując się do Zamku w Nidzicy. Tu natknęliśmy się na pierwsze tłumy turystów, a tłum ludzki od tego czasu towarzyszył nam cały czas. Przystanęliśmy na chwilę przy zaporze poniżej zamku.
Jakiś gość na wspaniałym motocyklu tłumaczył nam, że nie jest z Warszawy jak sugeruje rejestracja, a z Zakopanego.
Nie wiem po co? Już dawno wyrosłem z antagonizmów.
Jakaś starsza pani chciała mieć zdjęcie przy naszych motocyklach, na co przystaliśmy sprawiając jej widoczną radość.
Boże jak niewiele trzeba, by zrobić komuś frajdę.
Potem odpaliliśmy motory i objechawszy jezioro, dotarliśmy do Krościenka. Na Rynku w Krościenku jest budka z lodami. Działa ona tam ponad 30 lat i odkąd pamiętam za ladą stoi starszy Pan, który już w latach 90- tych wydawał mi się stary.
Teraz sam jestem stary. Budkę przeniesiono na drugą stronę ulicy, ale Pan dobiegający już pewnie setki dalej sprzedaje lody, uważnie nakładając gałki do kubka. Ubrany na biało w ochronnych rękawiczkach, a więc pełna higiena. Robi to może trochę wolniej, bowiem poświęca tej czynności całą swoją uwagę. Jest dla mnie dowodem na twierdzenie, że wiek to tylko cyfra.
Zjadłem dwie gałki lodów, czekoladę i czarną porzeczkę. Było warto.
Do dalszej jazdy w kierunku Szczawnicy podchodziliśmy z dystansem. Widzieliśmy tę kolejkę samochodów przed nami. Omijając stojące samochody, dotarliśmy tylko do centrum miejscowości i nie udało się dojechać do Muzycznej Owczarni w Jaworkach. W pewnym momencie wszystko się totalnie zakorkowało. Dobrze, że motocyklem można łatwiej manewrować. Wycofaliśmy się szybko, kierując się do Kamienicy. Tutaj skręciliśmy na Limanową. To piękna, pełna niesamowitych zakrętów trasa gdzie rozgrywa się zawody kolarskie typu Tour de Pologne jak i wyścigi samochodowe Wyścig Górski Limanowa - Przełęcz pod Ostrą to jeden z najbardziej rozpoznawalnych wyścigów samochodowych w Małopolsce. Impreza ta jest Rundą Mistrzostw Europy FIA w Wyścigach Górskich oraz Rundą Górskich Samochodowych Mistrzostw Polski. Na liczącej 5493 metry trasie ze startem w Starej Wsi zmierzyli się w lipcu tego roku liderzy klasyfikacji generalnej Goeffrey Schatz i Christian Merli, wielokrotny mistrz Europy, włoski rekordzista trasy. Trasa wymaga sporej uwagi ponieważ w motocyklach jedzie się tam gdzie się patrzy. Jak się człowieku zagapisz nie w tę stronę to można nie zamknąć zakrętu, lądując w rowie po drugiej stronie.
Pal licho jak nic nie jedzie z naprzeciwka.
Tak to dotarliśmy do Starej Wsi, a następnie do Limanowej. Mały postój na Rynku i niespodzianka. Spod kościoła wyjechała młoda para. Widać było, że są świeżo po ślubie. Siedzieli na podwójnej kanapie trojki czyli trzykołowego motocykla, rozdając na lewo i prawo uśmiechy dla pozdrawiających ich ludzi. Za nimi ze trzydzieści motocykli czyli słynna motocyklowa obstawa. Pełni entuzjazmu do przyszłego wspólnego życia młodzi dwukrotnie okrążyli runek nim udali się na miejsce imprezy.
Ciekaw jestem czy przyszłe wspólne życie planują na jeden czy na dwa motocykle? Klimatyczne wydarzenie, taki przejazd ze ślubu. Za moich czasów nie do pomyślenia. Choćby dlatego, że brałem ślub w grudniu.
Z Limanowej do Nowego Wiśnicza z przyjemnym zamkiem i przygotowaniami miejscowych do niedzielnej imprezy, potem przez Bochnię i do domu.
Przez cały czas trwania tej wyprawy towarzyszyło mi nie odparte poczucie wdzięczności.
- Boże jakże Ci dziękuję za to, że urodziłem się w tak pięknym miejscu. Inni wloką się kilometrami na tygodniowy urlop, by popatrzeć na góry przez chwilę, ja je mam praktycznie na wyciągnięcie ręki. Może ta euforia wynika z tego, że na motocyklu jest doskonała wentylacja i nałykałem się tlenu ponad normę. Zwał jak chciał.
Na miejscu byłem o 17.30 Spędziłem więc w siodle 8 godzin przejeżdżając prawie 280 kilometrów. Ledwo co ściągnąłem z siebie motocyklowe skóry, jak w odwiedziny wpadli nasz Starszy Syn z Małżonką, dzieląc się wrażeniami z wystały Leona Wyczółkowskiego w Muzeum Narodowym. - A co u Was ? - spytał protekcjonalnie. Nie chciałem mu psuć humoru wobec odrzekłem - Nic, nudy i gorąco. Gdyby wiedział....
Nie udało się z tym wyjazdem motocyklowym do Zakopanego w ostatnią niedzielę.
Pogoda byłą zmienna i choć świeciło słońce, a temperatura była przyjazna to co rusz kropiło, albo zwyczajnie lało.
Fakt że krótko, ale w deszczu i po deszczu białe oznaczenia jezdni stają się bardzo śliskie.
Dzwonił kolega mówiąc, że żałuje tej rezygnacji z wyjazdu, a był organizatorem i to on podjął strategiczna decyzję.
Powiedziałem mu - Podejmuj decyzje, a potem ich nie żałuj. W końcu bezpieczeństwo jest najważniejsze.
Trzeba poczekać na lepszą pogodę.
Kto czeka ten się doczeka. Nie chodzi mi oczywiście o realizację chińskiego przysłowia które brzmi : „Usiądź na brzegu rzeki i poczekaj, aż trupy twoich wrogów spłyną z prądem”. Chodzi mi o czekanie na chwile przyjemne, lub odkładanie tych przyjemnych chwil na później by lepiej smakowały.
A więc po pierwsze - czekanie na chwile przyjemne W moim ogródku warzywnym po okresie kopania, sadzenia, pielenia i obserwacji dojrzewania, nadszedł czas zbioru Skończyła się już rzodkiewka i cebula dymka. Wczoraj ostatni raz jedliśmy fasolkę szparagową. Posadziłem nową fasolkę. Mam nadzieję, że zdąży przed chłodami jesiennymi. Z pewnością wyrobi się sałata, która już rośnie na miejscu wspomnianej rzodkiewki. Na bieżąco zbieram ogórki i cukinię. Nie wiedziałem, że dwa krzaki cukinii potrafią tak obrodzić. Jestem nią dosłownie zasypany wczoraj zebrałem 6 sztuk Od dzisiaj zacząłem zbierać poważniejsze ilości pomidorów, chociaż początki trzy dni wcześniej też były udane
A już za kilka dni czekał mnie istny wysyp, jak to się mówi przy okazji grzybów
Pierwszy zbiór buraków . Wielkość poszczególnych sztuk mocno mnie zaskoczyła
Dla orientacji, szerokość takiej deski na których leży burak to 14,5 cm. Łatwo więc policzyć by zrozumieć moje zaskoczenie
Własne pomidory tak nas rozpuściły, że tracimy zainteresowanie tym warzywem w wersji sklepowej gdy kończy się sezon. Z tymi pomidorami to naprawdę ciekawa sprawa. Z punktu widzenia botaniki pomidor jest owocem, ponieważ rozwija się z kwiatu i zawiera nasiona. Jednak w kulinariach pomidor jest najczęściej traktowany jako warzywo, ze względu na wytrawny smak i sposób użycia w potrawach. Sałata, pomidory, ogórki, bazylia ( też własna), do tego trochę vinegretu i co nam bieda zrobi? Nic nam nie zrobi.
Niech na całym świecie wojna byle polska wieś spokojna. Aż chciałoby się w takich chwilach wydusić to z siebie, tylko poprawność tego zabrania.
Wracając zaś do ogródka... Tak prawdę powiedziawszy hodowla warzyw na małej przestrzeni nie jest działalnością która pozwoli oszczędzić domowy budżet. Nakład pracy, sił i środków jest dość spory. Czerpię jednak z mojego rolnictwa w skali mikro dwie przyjemności. Pierwsze, to kiedy w efekcie tej pracy zbieram plony i uśmiecham się do każdego pomidora czy ogórka z osobna i drugie, gdy część tych zbiorów mogę podarować dzieciom, wnuczce oraz bliskim znajomym odwiedzających nas w te letnie dni.
Czasami prowadzimy tez sąsiedzką wymianę plonów A teraz z innej beczki czyli po drugie - odkładanie tych przyjemnych chwil na później, by lepiej smakowały.
Kto je tak zdrowo jak w opisie powyżej z pewnością nie grzeszy. No chyba, że na tapetę wejdą grzechy ciężkiego kalibru czyli siedem grzechów głównych. Uważny czytelnik moich tekstów wie, że nie idzie tu o lenistwo czy nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu. Tak nazywa się amerykańskie czerwone wino ze szczepu Zinfandela, We Włoszech ten szczep nazywa się Primitivo i pod tą nazwą jest u nas bardziej popularny Pierwszy raz spotkałem się z nim w 2014 roku i wino to tak nam smakowało, że poświęciłem mu dwa posty
Pierwszy już w maju 2014 roku siedem grzechów a ile radości A kolejny w styczniu 2022 roku nowy rok zacząłem od siedmiu grzechów Obchodząc taką naszą małą rodzinną okazję, położyłem na stół to wino z rocznika 2010. Z zaciekawieniem jak i niepokojem otwierałem butelkę. Niepokój był nieuzasadniony, a wino wyborne. Nie za każdym razem pija się tak dobre i tak stare wino. Nasza cierpliwość została nagrodzona. Każdy z nas jest zaś Carringtonem ( tym z Dynastii) na miarę własnych możliwości.
Mogłem wychlać od razu, a przez 11 lat drażniłem się widokiem kolorowych etykiet. Mówią, że do robienia nalewek trzeba dojrzeć. Do odłożenia dobrego wina na leżakowanie myślę, że nawet bardziej. Kiedyś gdy krew była gorąca z pewnością nie grzeszyłem ( nomen omen) taką cierpliwością. Nie każde wino nadaje się niestety do przetrzymywania na odpowiednią okazję w przyszłości Popularne wina stołowe polecane są do bezpośredniej konsumpcji. Białym winom daje się z reguły 2 lata takiej "ważności" do spożycia Winom czerwonym 2-3 lat Wina słodkie mogą leżakować dłużej. Szlachetne wina potrafią wytrzymać wiele lat. Piętnaście to chyba wiele, Nie uważacie?
I jeszcze na koniec dodam, że ze da lub trzy lata temu w popularnym dyskoncie pojawiło się
to wino z innego już rocznika, bodajże 2018. Byłem zaskoczony dostępnością w w tym miejscu jak i ceną zdecydowanie niższą od poprzednika zakupionego w 2014 roku.
Wszystko okazało się jasne gdy otworzyłem butelkę. Smak nieporównywalny. Wiem, że poszczególne roczniki różnią się miedzy sobą ze względu na warunki w jakich w danym roku dojrzewała winorośl, ale żeby aż tak bardzo?
Nie znalazłem też informacji o producencie. Ta była sprytnie pominięta.
Do tego amerykańskiego wina z marketu jak ulał pasuje również amerykańskie przysłowie:
Nigdy nie oczekuje od towaru więcej niż za niego zapłaciłeś.
Motocykl jak mówią daje wolność. W motocyklach można się zakochać, a jak już kochać...
Jeżeli kochać to nie indywidualnie Jak się zakochać to tylko we dwóch Czy platonicznie pragniesz jej czy już sypialnie Niech w uczuciu wspiera wierny cię druh
Tak jak w Kabarecie Starszych Panów, dwa to doskonała cyfra. Cyfra określająca limit uczestników wyprawy.
Praktykowałem samotne wyjazdy, te we dwójkę i cała grupą siedmiu lub więcej motocykli.
Najbardziej lubię te dwuosobowe, bo łatwo w nich pogodzić sprzeczne interesy uczestników. Nie od dziś mówi się, że gdzie jest dwóch Polaków tam są trzy zdania. A jak jest nas siedmioro ?
Jeden więc chce jeść inny tankować. Ktoś nie chce nic zwiedzać, dla innego zwiedzanie to sens wyjazdu. Ktoś inny właśnie teraz musi sobie siknąć.
Z tego powodu rozleciała się grupa w której poprzednio jeździłem.
Poszło o prędkość i styl jazdy, oraz cel owych wyjazdów. Na przykład gdzie jadać?
W knajpie gdzie spędzisz ze dwie godziny, czy konsumując hot doga na stacji benzynowej i zaoszczędzone w ten sposób 1,5 godziny poświęcisz na jazdę czyli cel dnia.
Przyznam, że ten hot dog odpowiadał mi najbardziej. Jak chcę iść do knajpy to starannie ją wybieram jaki towarzystwo z którym idę . Biorę też ze sobą żonę a nie motocykl.
Jeżdżę z rozsądną prędkością ( tak mi się przynajmniej wydaje), a na zaczepki uczestnika grupy o zbyt małą prędkość na wąskiej drodze w obszarze zabudowanym odparłem, że nie po to pracowałem 42 lata na swoją emeryturę by z niej w głupi sposób zrezygnować. Zresztą grupa to nie małżeństwo i w każdej chwili można z niej zrezygnować.
Tak więc ja zrezygnowałem i od pewnego czasu jeżdżę sam, a sporadycznie w dwie osoby.
Z niekłamaną radością przyjąłem propozycję wspólnego wyjazdu do Myszkowa.
Powód wcale nie był taki istotny, ale był.
W Myszkowie odbywał się trzydniowy zlot motocyklowy organizowany przez Myszkowski Klub Motocyklowy. My chcieliśmy tam tylko zajrzeć, odbić kartę jak to mówią i wracać.
Wszak najważniejsze jest żeglowanie.
Z Krakowa pojechaliśmy na Skałę, Wolbrom, Pilicę, Zawiercie i do samego Myszkowa.
Według mapy to 120 kilometrów w jedną stronę czyli ponad dwie godziny jazdy.
Super.
Temperatura w okolicach 20 stopni, a z rana nawet mniej. Słońce lekko zachmurzone i minimalny wiatr. Lepiej nie mogliśmy sobie wymarzyć.
Kolega, chociaż z omawianej wcześniej większej grupy, dostosował się do uzgodnień, które w jednym zdania brzmiały - Nie przekraczamy dopuszczalnej prędkości o więcej niż 20 km, oczywiście tylko w ramach potrzeby.
Tak więc jechaliśmy spokojnie, a uśmiech zadowolenia wykrzywiał nam twarze w słusznym kierunku.
Gdzieś po drodze minęliśmy trzy motocykle na niemieckich numerach rejestracyjnych i towarzyszącą im karetkę pogotowia ratunkowego. Nie było śladów żadnego incydentu więc być może tylko jakieś zasłabnięcie. Przekaz dnia utkwił nam jednak w tyle głowy.
Nie wpłynęło to broń boże na zadowolenie, a jedynie zwiększyło ostrożność.
Lata robią swoje zwłaszcza w kwestii mądrości życiowej.
Do Myszkowa dotarliśmy przed 11.00. Zaparkowaliśmy z boku aby się rozejrzeć. Część uczestników szykowała się do parady, część wypoczywała na ogrodzonym terenie które spełniało funkcję pola namiotowego. Przed wejściem na pole na teren zlotu zatrzymał nasz szlaban i konieczność opłaty za wejście w kwocie 20 zł,- od głowy.
Niby nie jest to kwota wygórowana, ale zawsze.
Na nic zdały się nasze pytania, czy jeżeli nie wjeżdżamy motocyklem i chcemy wejść jedynie na pół godziny by obejrzeć stoiska to też mamy płacić tę stawkę?
Obsada punktu poboru opłat byłą nieubłagana.
Zapłaciliśmy i weszliśmy do środka ze stosownymi opaskami na ręce.
Rozumiem ich racje, ale i nasze nie są pozbawione sensu. Czułem się trochę tak jakby mi przyszło płacić za wejście do Lidia, bo chcę zrobić zakupu.
Obejrzeliśmy parę zbędnych gadżetów motocyklowych kwitując wszystko zdaniem:
- Za te pieniądze to niech sobie tu leży.
W efekcie nic nie kupiliśmy, wyszliśmy po kwadransie i zaczęliśmy się zastanawiać co robić z tak dobrze rozpoczętym dniem.
Nie czekaliśmy już na na zapowiadany na 17.30 koncert zespołu Cycki ani na gwiazdę wieczoru TSA.
To że nie znaleźliśmy tam nic co by nas porwało, nie zmienia faktu, że widzieliśmy wiele zadowolonych twarzy, a Klub Motocyklowy z Myszkowa działa prężnie.
Nas rozpierał entuzjazm i być może oczekiwaliśmy jakichś niesamowitych fajerwerków.
W końcu nie to jest ładne co jest ładne, ale to co się komu podoba.
Opaska jest, można wchodzić
.
W tym wielkim, sięgającym mi prawie do pasa kotle dochodziła pieczonka czyli ziemniaki w towarzystwie warzyw i wędlin. To takie danie regionalne
Akustycy stroili sprzęt nim Cycki pokażą się w pełnej krasie
Wróciliśmy do motocykli i nagle rozbłysła w mojej głowie wspaniała myśl.
- Czy ty wiesz, że na Pustyni Błędowskiej organizują rekonstrukcję historyczną bitwy o Tobruk i to ze sprzętem z epoki?
Tak, to są te fajerwerki których oczekiwaliśmy.
Z nową energią siedliśmy na siedzenia motocykli i ruszyliśmy w drogę.
Z Myszkowa do Zawiercia, a tam na Olkusz. Po drodze są Klucze, a przy drodze na Bolesław znajduje się obiekt zwany Różą Wiatrów. To tam prowadzili nas Ares z Hermesem czyli bóg wojny, a drugi podróży.
Kiedy zbliżaliśmy się do punktu Zero, oczom naszym ukazała się wielka ilość zaparkowanych na poboczu samochodów. Przy skręcie w drogę docelową panował już taki ścisk, że utworzył się korek którego nawet motocyklem nie można było ominąć.
- Chyba już wszystko widzieliśmy - rzucił kolega i błyskawicznie na ile pozwalała sytuacja, wycofaliśmy się rakiem.
Jedyna słuszna decyzja to kierować się na Olkusz.
W tym Srebrnym Mieście postanowiliśmy zatrzymać się na lody lub może na coś bardziej konkretnego. Dochodziła już 14.00, a więc chyba czas na konkrety.
Olkuski rynek rozkopany. W mieście lubiącym żyć historią i snem o wspaniałej przeszłości, co rusz wykonuje się gest wobec owej historii. A to wykopie się coś spod ziemi i na to historycznie coś się nadbuduje.
Kręci się wszystko, tak jak ja to postrzegam, wokół tych nowo starych zabytków.
Mieszane uczucia mam oglądając odbudowywany zamek w Rabsztynie. Dzieckiem będąc całe dnie spędzałem na jego murach ( że też rodzicie nie martwili się o to przesadnie )
Wychodzi na to, że urban exploration w odmianie castle exploration to nie wymysł ostatnich czasów, bo w moich młodych latach też się go uprawiało, nie dokładając do tego angielsko brzmiącej nazwy.
Trzeba przyznać że w tych wycieczkach i bieganiu po zrujnowanych murach mieliśmy kupę szczęścia.
Kiedy byłem ostatnio na zamku żądali ode mnie chyba z dychy za wejście.
Oczywiście nie zapłaciłem i nie wszedłem. Nie ze względu na wrodzone sknerstwo. W imię zasad....
Burger z boczkiem i zieleniną trafił nam się w odpowiedniej chwili, a był taki solidny, że na lody nie starczyło już miejsca.
Z Olkusza pojechaliśmy bardzo boczną drogą na Gorenice, Czerną ( klasztor Karmelitów Bosych) i dojechaliśmy do Krzeszowic.
Tutaj postanowiliśmy wracać i tak przez Rudawę dotarliśmy do Krakowa.
Wspólne podziękowania zakończyły naszą wycieczkę i rozjechaliśmy się pod swoje adresy zamieszkania.
W sumie nakręciliśmy jakieś 250 kilometrów a do domu wróciłem około 18.00
Radość niezmącona nawet niepowodzeniami pozornymi i prawdziwymi w Myszkowie i na Pustyni Błędowskiej towarzyszyła mi przez kilka kolejnych dni. Niestety nawet po najlepszym ziole euforia w końcu mija a ja spoglądam na kalendarz. Tam niedziela, 3 sierpnia jest oznaczona czerwonym kółkiem z napisem Zakopane. Tym razem w towarzystwie innego z moich motocyklowych kumpli.
Byle tylko pogoda dopisała, póki co cudów na niedzielę nie przewidują
P.S.
Właśnie wróciłem z miasta. Żona wysłała mnie po kurki do polędwiczek. Przed bramą stał wóz asenizacyjny czy jak kto woli szambiarka. Zgrabnie ominąłem ciężarówkę i zaparkowałem na posesji. Zza pojazdu wyszedł młody facet zaciekawieniem zaczął oglądać Yamahę - Pan też na czymś jeździ - spytałem - Tak na Harleyu, ale to ciężka maszyna. - Moja Yamaha, jak twierdzili japońscy twórcy, to taki hołd dla Harleya stąd pewne podobieństwa konstrukcyjne. - Zauważyłem. Silnik i układ ramy. I tak ze zwykłego opróżnienia szamba zrobiła się miła rozmowa na tematy motocyklowe. Czyż nie mają racji twórcy naklejki które często można zobaczyć na drodze: Uważaj, motocykle są wszędzie. Dodam od siebie - Motocykle lub ich pasjonaci.
O tym, że trafiały się w moim życiu chwile gdy Kalipoe z harfą brzdęknęła coś nad głową i wtedy spod pióra wychodził wiersz, albo prawie wiersz, to już kilka razy pisałem. Nie zawsze niestety ta harfa byłą dobrze nastrojona, albo przemęczona muza wracała z jakiejś imprezy i tylko na odczepnego podała ton, nierzadko fałszywy, a ja rzucałem się na niego jak wygłodniały owczarek. Wszystko stąd, że jak mówił Jonasz Kofta poetą się nie jest, poetą się bywa. Jak człowiek zdecydowanie autokrytyczny, nie jestem pewien czy w ogóle tym poetą bywałem. Coś tam jednak pozostało na papierze i jak tam czasem zajrzę to wychodzi na to, że to jednak to Euterpe częściej podawała mi ton, choć przecież ona bez harfy chodzi. Może po prostu wsadzając dwa palce do ust gwizdnęła tylko na mnie przeraźliwie, a ja to mylnie odczytałem? Może. Faktem jest, że na własny koszt szanowna moja małżonka wydała mi tomik poezji, organizując dodatkowo spotkanie autorskie w zaprzyjaźnionym antykwariacie. Był to prezent na moje 50 te urodziny, a w pakiecie otrzymałem kompletne zaskoczenie.
A potem?
Różnie bywało, dobrze i źle.
Coś się pisało, choć częściej nie
Kilka lat temu napisałem trochę zabawnych wierszyków na temat wina w związku z pracą w winnicy. Na Facebooku zamieściłem ich kilka, na stronie poświęconej i winie i strofom o nim. Skończyłem to gdy zakończyłem pracę w winnicy, ale głównym impulsem był fakt, że w pewnej chwili stałem się tam jedynym publikującym. O wszystkim tym wiecie, bowiem z każdego z tych wydarzeń zamieściłem na tych łamach sprawozdanie.
Kiedy podjąłem ostatnią pracę przed emeryturą, trafiłem do środowiska ludzi młodych, Ponoć byłem najstarszym pracownikiem we wszystkich firmach należących o mojego szefa. Po czasie okazało się, że byłą jedna pani starsza ode mnie o 3 lata, ale ona pracowała w księgowości, więc nie udzielała towarzysko na spotkaniach firmowych. Nie wiem dlaczego praca w księgowości powoduje, że otrzymuje się opinię człowieka nudnego.
Monty Pythoni stworzyli nawet na ten temat zabawny skecz
Doceniając pracę księgowych zyskałem ich wdzięczność co wiele razy pomogło mi w trudnych do rozwiązania kwestiach organizacyjnych. W nowej pracy nawiązałem więc od razu dobre relacje z księgowością .
Za wszelką cenę chciałem uniknąć naklejki leśnego dziadka. Jeździłem więc do pracy motocyklem i wyrażałem opinie którym daleko było od poziomu tego spleśniałego igliwia leśnego.
Nie żebym to robił na pokaz i dla poklasku. Ja taki jestem, czasem trzeba to jednak mocniej zaakcentować. To się chyba udało ponieważ tak się jakoś złożyło, że zostałem zaproszony na urodziny koleżanki do znacznie mniejszej już grupki.
Piszę "koleżanki" a przecież gdyby była moim dzieckiem, nie byłaby najstarsza. Jak prezent urodzinowy przyniosłem wiersz napisany na cześć Jubilatki.
Jak wiecie te jubileuszowe wierszyki to taka dworska satyra ( stąd tytuł dzisiejszego tekstu), ale dzięki bogu, umiejętność składania rymu dalej jednak wywołuje zaciekawienie i zadziwienie. Jak zauważyłem ostatnio nawet bardziej niż kiedyś.
Co prawda minął już czas gdy słuchacze gotowi byli się pobić z przeciwnikami swoich poglądów na poezję, ale zawsze to miłe. Udało się, ale zaraz też pojawił się mój nowy obowiązek.
Znacie to Prawo (Murphy`ego ?) które tak opisuje sytuacje w pracy :
"Pokaż że coś potrafisz, od jutra stanie się to twoim obowiązkiem"
Jubilaci oczekiwali wierszyków. Przez cały rok z okazji każdych urodzin w węższej grupie, pisałem wiersz o solenizancie. Drukowałem go na eleganckim papierze i podpisywałem. Okazuje się, że młodych ludzi można zadziwić taką umiejętnością, czasem bardziej niż sprawnym scrollowaniem telefonu. To drugie niestety też trzeba umieć, by nawiązać rozmowę na mniej więcej podobnym poziomie. Gdybym tak dostał taki temat do opracowania - Wpływ poezji na moje życie, było by o czym pisać. Niestety nikt nie daje mi już tematów na wypracowania. Ostatni mój maturalny temat brzmiał : "Uzasadnij, że spełniły się słowa poety - Ażeby z gruzów stolicy rósł żelbetonem socjalizm"
Po samym temacie widać że było to prawie w wiekach biblijnych. Pamiętam, że na tej maturze dwa razy dobierałem papier kancelaryjny, a gdy zabierali gotowe moje wypracowanie to wylewały się niego hektolitry wody. Dlaczego o tym piszę? Otóż na koniec miesiąca odchodzi z pracy młoda dziewczyna która nie załapała się na wiersz z okazji urodzin. Niestety zbyt krótko pracowała. Postanowiłem więc pożegnać ja w ten właśnie sposób. Imponuje mi to, że znowu nie zważając na mój wiek ( dzięki bogu) zostałem zaproszony na imprezę. Spod pióra wyszedł mi taki kawałek jaki zamieszczam poniżej. Mam nadzieję, że jest przeciętnie grafomański i podpierający się (co było zamierzonym efektem) Narodowym Wieszczem.
Wiersz o wierszach
czyli utwór inspirowany twórczością samego Juliusza Słowackiego (podobnie pewnie jak u niego, po winie napisany)
Niechaj mnie
Iza o wiersze nie prosi
Choćby o
krótkie, nawet wersów parę
No bo do
banku Iza się przenosi
Tam tej poezji będzie ponad miarę.
Szelest banknotów liczonych
jak trzeba
Brzęk
monet niczym jasny piorun z nieba
I poczet
królów co zdobi banknoty
I wielcy
ludzie co na euro siedzą
Będą Ci snuć
tej poezji ćwierkoty
Bo jak to
robić oni przecież wiedzą.
Nim koniec
pracy radość Ci rozświeci
Słuchaj, dziś to są najlepsi poeci
Jeszcze tylko subtelny podpis i jestem gotów na to pożegnanie.
A jest ono po pracy i bez samochodu. Pewnie będzie przy winie, a wtedy wyjdzie szydło z worka,
bo jak mawiali już starożytni - "In vino veritas, in aqua sanitas"
Ta łacińska sentencja znaczy - "w winie prawda, w wodzie zdrowie".
Zachowują się poniżej wszelkiej krytyki. Gęby zaś mają pełne frazesów i prostackiej moralności. Politycy. Nie jest to jednak znak naszych czasów. Sigmund Freud żyjący od połowy XIX wieku do początku Drugiej Wojny Światowej, specjalista od oceny zachowań ludzkich, tak powiedział :
Nie trzeba wcale wysiłku by podać przynajmniej tuzin przykładów na poparcie tej Freudowskiej tezy.
Powiem szczerze, że nie chce mi się kolekcjonować i komentować poszczególnych wypowiedzi lub zachowań. Najgorsze jest to, że przestało mnie to dziwić, a jak pisał poeta
- Kiedy się dziwić przestanę, będzie po mnie
Dla ostrzeżenia Jonasz Kofta dodał jeszcze dwa razy, że będzie po mnie.
Coś w tym musi więc być.
I tylko kiedy patrzę na teraźniejszość zaczynam rozumieć przeszłość. Coraz mniej dziwi mnie, że doszło kiedyś do zaborów. Jak długo można tolerować takie wszechobecne warcholstwo.
Tym którzy zbierają w sobie jad, by mnie opluć czyli prawdziwym patriotom pragnę podpowiedzieć, że nie wskazuję tu opcji która przegina bardziej. Z pełnym przekonaniem powiem, że nie ma w tej historii postaci jednoznacznie białych lub czarnych, a wszyscy są w kolorze szarym. Niektórzy są nawet nawet bardziej szarzy. Szaraki.
Spoglądam na termometr prawie 30 stopni na plusie.
A dajcie wy mi wszyscy spokój - jak powiedział Felicjan Dulski. Ja dodam - z tą polityką.
Cholera, to śmierdzi emigracją wewnętrzną.
*** Nie nacieszyłem się zbyt długo tą ciszą i spokojem związanym z brakiem nie moich psów w moim domu. Wspominana w poprzednich postach Ciotka, tak prowadziła się po wyjściu ze szpitala, że z powodu niejedzenie ( bo nie smakuje) i niedopicia ( jak to brzmi) doprowadziła do zatrzymania pracy nerek i trafiła na nefrologię. Zgadnijcie gdzie trafił pies? Jako zaznajomiony już z moim domem, labrador zaczął zdobywać pozycję, poprzez wymuszanie, wyszczekiwanie i udawanie głupiego. Jedyną metodą na niego jest konsekwencja której póki co mi nie brakuje. Parę razy jednak zwierzak boleśnie przeszedł mi przez rozum. Na pytanie - po co wziąłem go po raz kolejny, odpowiadam
- Życie nie jest zero jedynkowe. Pies nie był zaszczepiony i stało się to dopiero za naszą sprawą, podczas poprzedniego pobytu. Po takim szczepieniu obowiązuje 14 dni kwarantanny. Dopiero po tym czasie może trafić się jakiś opiekun na godziny czy dni. Kiedy wieczorem idę spać rozkładam różne elementy wyposażenia domu na skórzanych fotelach i kanapie. Mają one zniechęcić labradora do włażenia na meble, wylegiwania się i wycierania mordy w oparcia. Nie znalazłem jeszcze skutecznej metody na to, że jak zwierzak zapragnie nnie zobaczyć powiedzmy o 5.30 to tak długo drze ryja, aż chcący czy niechcący, posłusznie schodzę i zaczynam dzień. Jako emeryt mógłbym to robić przynajmniej o godzinę później. ***
Z tego wszystkiego częściej zdarzają mi się słowa powszechnie uznane za niecenzuralne na k.... Żona która zwraca mi uwagę na zbytnią częstotliwość choć też się w tym pogubiła. Kiedy dzisiaj oglądałem przesłane na Whats Upie video i rzuciłem panienkę pod nosem, powiedziała z wyrzutem - I po co to przekleństwo ? Ja jej zaś na to - To nie przekleństwo, to zachwyt. Zwracaj uwagę na intonację. Czym ja się właściwie denerwuję. W końcu pies to pies. No tak, ale pies to nie wnuczka, która może u dziadka robić wszystko ( oczywiście w granicach szeroko rozumianej i czasem naciąganej jak gumka do majtek normy) ***
Pewnie ktoś z was zadałby mi teraz pytanie - Czy mnie wszystko wku... ? Tu posłużę się cytatem z Ptaszka Staszka.
Tylko, że ze snem u mnie nieco gorzej. Minęły już te lata gdzie zasypiałem w pięć minut po przyłożeniu głowy do poduszki. Jakże tego zazdrościła mi żona.
Teraz ja mam podobne jak małżonka. Ją podziwiam jednak za to nocne czytanie. Ta moja bezsenność ma inny wymiar. Jestem zmęczony, chce m się spać i nie potrafię zasnąć. Kiedy biorę się za czytanie to, albo czytam jedną stronę trzy razy aby zrozumieć, albo zasypiam na chwilę i książka lub czytnik spadają mi na twarz wybudzając mnie natychmiast.
Spróbujcie zasnąć gdy przed chwilą ktoś dał wam w twarz. *** Jak jednak zachować spokój czytając lub przeglądając elektroniczne media kiedy widzi się takie potworki:
Aż nie chcę się domyślać co zwali ten dzisiejszy wygląd. Czyżby autorzy mieli limit samogłosek w tekście? I kiedy już wszystko dojdzie mi do poziomu gardła to siadam na motocyklowe siodełko. Wiatr w twarz przy prędkości 100km/h potrafi nie tylko rozprostować zmarszczki które nie są dla mnie powodem dla zmartwień, ale wyrzucają też z głowy złe myśli Bo przecież :
Boże jak ja kocham ludzi po powrocie z takiej przejażdżki.
P.s.
W rzeczywistości wyglądam nieco lepiej ( a przynajmniej tak mi się wydaje) niż gość na tym zdjęciu.
Pod ostatnim postem "Sentymenty i resentymenty" Pan Anonimowy czyli niezalogowany łaskaw był zamieścić taki oto komentarz:
Drodzy Nitagerze i Antoni Relski - czy jak tam się właściwie nazywasz. Już jakiś czas temu chciałem umieścić ten wpis ( na pewno znacie "Lalkę"). Ignacy Rzecki mówi do Stacha Wokulskiego : Stachu, Szuman mówi, że Tobie na gwałt potrzeba romansu..... Myślę, że dotyczy to Was obu. Może niekoniecznie gwałt, ale romans tak. Powodzenia. Z pozdrowieniem Asmodeusz
Pozwoliłem sobie odpowiedzieć w następujący sposób:
- Na Twoją propozycję nie da się odpowiedzieć jednym zdaniem. Myślę, że temat wart posta i taki obiecuję powstanie. Póki co pozdrawiam
Jeżeli ktoś pomyślał, że odłożyłem sprawę ad acta to się grubo myli. Prawie całą noc poświęciłem na rozważania związane z tematem. Nie z tego powodu, że komentarz mną wstrząsnął, ale dlatego, że w sąsiedniej miejscowości odbywało się święto wsi z koncertem do trzeciej nad ranem. Na koniec huknęły fajerwerki a więc było głośno. Teraz jak jest święto to musi być głośno, a nawet bardzo głośno w myśl zasady wyrażonej przez Wojciecha Młynarskiego : Ludzie to kupią , ludzie to kupią Byle na chama, byle dużo, byle głupio. Wbrew pozorom to bardzo uniwersalna zasada, stosowana obecnie nie tylko w przypadku wiejskich świąt. Wracajmy jednak do tematu.
Myśli moje biegły wokół następujących tematów:
- Czy zasługuję na taki romans ?
- Czy stać mnie na taki romans ? - Czy najbliższa mi osoba podzieliłaby opinię Asmodeusza gdyby o niej wiedziała? - I na koniec, jak pogodzić ewentualne zdarzenie z moją naturą?
Łabędzie to piękne, duże ptaki znane z elegancji i wdzięku. Nie o elegancję mi jednak chodzi ale o to że są one monogamiczne. Łączą się w pary na całe życie i są bardzo opiekuńcze wobec swojego potomstwa. Czy taki jestem ? Taka jest moja natura? Tak czuję, ale nie mnie oceniać. Przewalałem argumenty z lewa na prawo, a potem w odwrotnej kolejności. Przed oczami przewalały mi się obrazy, slajdy z przeszłości i słowa, zdania, utwory. Trzeba powiedzieć że solidnie popracowałem koncepcyjnie tej bezsennej nocy.
Trzeba przyznać, że Asmodeusz celnie trafił, bo bardzo lubię pozytywistów. Nagle wpadła mi do głowy taka myśl: - Zaraz, zaraz przecież Asmodeusz nie był pierwszy z taką diagnozą. Już w 2009 roku napisałem tekst związany z tematyka romansu. Przywołałem go z pamięci i odnalazłem w archiwum. Oto on napisany na podstawie prawdziwych wydarzeń z pewnymi skrótami dla przejrzystości.
Tytuł nomen omen - Diagnoza. Rzecz się dzieje w wakacje 2009 roku. Popołudniowe słońce w dalszym ciągu trzymało się mocno. Słupek termometru, pomimo cienia nadal wskazywał 28 C. Rozpieczony całodziennym upałem asfalt, nieprzyjemnie ustępował przed naporem butów. Miałem uczucie, iż za chwilę stracę równowagę i zwalę się w półpłynną czarną otchłań. Podświadomie przyjąłem postawę marynarską, zaraz po wyjściu z samochodu i w takiej przeszedłem do mojej klatki. Ani jednej chmurki, zero wiatru. Nawet kwiaty na osiedlowym kwietniku złożyły się w sobie, aby uchronić chociaż odrobinę wilgoci. Gorąco.
Niespiesznie wychodziłem po schodach, krok za krokiem. Zdążyłem nawet zmęczyć się tym wychodzeniem, więc na chwilę przystanąłem na drugim piętrze. Zwykle jak gimnazjalista wybiegam po dwa schody do góry, co w moim przekonaniu oszczędza czas i energię potrzebną na pokonanie tych kilku pięter. Tym razem nic nie ciągnęło mnie do domu. Żona od tygodnia przebywała na wypoczynku w Gorcach, a ja musiałem dociągnąć w pracy do piątku, aby na weekend do niej dołączyć.
- Dopiero środa - powiedziałem zniechęcony sam do siebie i natychmiast rozejrzałem się dokoła, czy nie słyszy mnie w tej chwili żaden z sąsiadów. Każdy był gotów natychmiast pospieszyć po sąsiadach z dobrą nowiną, że oto Relski zaczął mówić sam do siebie. Spoko - byłem sam. Sam z jednej jak i za chwilę z drugiej strony strony drzwi. Nawet nie zdejmowałem butów tylko rzuciłem się do lodówki, aby stwierdzić czy oprócz mrozu jest tam jeszcze coś do zjedzenia. Wyciągnąłem jakąś wędlinę, jarzyny i kubek kefiru. Kefir to taka moja słabość, szczególnie zimny, szczególnie w lecie. Praktykowałem go przez cały okres pracy poza domem. Kefir mogę wypić do wszystkiego i nie działa na mnie w sposób drastyczny. No może jeden raz jak popiłem nim surówkę z kiszonej kapusty. Efekt był piorunujący a żołądek wydawał się pytać
- Ileż ty masz lat człowieku?. Gapiąc się bezmyślnie w telewizor dostarczyłem organizmowi partię kalorii, a wobec braku czegokolwiek w telewizji na co można by było patrzeć bez wstrętu, wybrałem alternatywny program wieczoru. Osiedlowy pub z daleka kusił reklamą znanych browarów. Z okna widziałem duże kolorowe parasole, a w ustach poczułem ten smak goryczki, odpowiednio schłodzonej, podanej w wysokiej cienkiej szklance. A piana na dwa palce, jak głosiła reklama jednego z browarów. Resztą było to również moje ulubione zdanie wypowiadane nad pipą, gdy barmanka próbowała tylko odwalić swoje, wpuszczając płyn do szklanki. Trudno walczyć z tak nagle wyartykułowaną przez umysł pokusą. Byłem bez szans, ba nawet nie próbowałem z nią walczyć. Już jestem na dole i już minąłem lepki asfalt pod moimi nogami. Zadziwiające jak łatwo mi to poszło, w tę stronę. Z pierwszym piwem znalazłem się w zacienionej części pubu. Pośród winorośli wypiłem łapczywie trzy pierwsze łyki, a kiedy już tętno wróciło do równowagi, siadłem i rozejrzałem się szerokim spojrzeniem po pubie, jego sprzętach i lokatorach. Kiedy pierwsze piwo zaczęło robić się coraz jaśniejsze ze względu na zbliżające się dno i powoli nabrało barwy słomkowej, zebrało mi się na refleksję: słomiany wdowiec i to piwo takoż słomkowe. Z rozmyślań wyrwał mnie damski głos - Hej Antoni. I już straciłem wątek i zapomniałem do czego potrzebne mi było porównanie mojego obecnego chwilowego statusu do koloru piwa. Przede mną stała dawna znajoma. Kobieta w wieku około czterdziestu lat. Blondynka o niezłej figurze. Przyjaciel domu, jak to się kiedyś mówiło. Z czasem jej kontakty z nami stawały się coraz luźniejsze, potem prawie zanikły, być może z powodu problemów małżeńskich jakie miała. Nie wnikając w powody, można powiedzieć panna z odzysku. Po sprawie. Od pewnego czasu widywałem ją gdzieś w tle, czasem po drugiej stronie ulicy. Zdawkowe cześć i jak leci, załatwiały zwyczajową wymianę grzeczności. Ponoć pojawiła się też w paru zaprzyjaźnionych domach.
- Co ty taki smutny siedzisz ? – spytała.
- Cześć Marysiu - opowiedziałem wstając z krzesła. Co tutaj robisz ? Może usiądziesz ?
Przechodziła. Przystała na propozycje, przysiadła się do stołu i piwa, które niezwłocznie domówiłem. Wyrwany z zamyślenia i zaskoczony spotkaniem nie rwałem się do rozmowy. Zresztą nadmierna gadatliwość psuje smak piwa. Było jak w piosence Laskowika: na początku było miło, o rysunkach się mówiło … Oficjalnie, operując gotowymi schematami i sprawdzonymi odpowiedziami, przy czym dominującą w tym dialogu była moja stolikowa towarzyszka. Marii jakby to było na rękę i po kilku pytaniach o żonę dzieci i zdrowie wypaliła prosto z mostu :
- Wygląda na to, że dopadł Cię jakiś kryzys. Może to chwilowa depresja? To w Twoim małżeństwie?
- Skąd takie pytania? Co prawda w grudniu mija nam kolejna, a za dwa lata okrągła rocznica i jest jak jest w każdy dojrzałym małżeństwie, ale żeby zaraz kryzys ? - złagodziłem wyraz twarzy - Konfliktów nie unikniesz nawet w narzeczeństwie jeżeli ma być twórcze. A do tego żeby problemy topić w piwie? To najgorsze rozwiązanie - starałem się zatrzeć pierwsze wrażenie . - Odnoszę takie wrażenie. co prawda od dawna nie pokazywałam się w okolicy i jeszcze we wszystkim się nie orientuje. Kiedyś jednak byłam zachwycona Twoją energią, pogodą ducha. Odnosiłam wrażenie, że jesteś szczęśliwy. Może troszkę między wierszami jakaś tęsknota, nawet nie wiadomo za czym, ale ogólnie było sporo optymizmu. Mam spory staż małżeński, więc troszkę Cię rozumiem. Różnica charakterów, co ? Nie każda kobieta jest wstanie podołać. Nie każdej się chce po tylu latach. Nie każdej w ogóle się chce. - Ale o co jej chodzi ? O co chodzi dopytywał się mój umysł, gdzieś od dołu niespokojnie wyrzucać zaczęło sumienie. - Jestem kobietą nowoczesną powiedziała Maria i mam ochotę postawić ci rewanżowe piwo. Nie powinienem się zgodzić ponieważ .... Zgodziłem się jednak, wyłączając ostrzegawcze światełko gdzieś w głowie. - Rewanżowego ? czemu nie. Może dowiem się o co chodzi w tej knajpiarskiej psychoanalizie. - To pewnie dziwnie zabrzmi, ale znajdź sobie kogoś. To że tu siedzę i mówię to, sama nie wiem dlaczego, to jest też najlepszy dowód na to, że taki facet jak Ty może mieć większość kobiet i czasami odpowiednia kochanka pozwala wręcz na utrzymanie małżeństwa, które trudno strawić po tylu latach. Skąd o tym wiem? Bo mam w bliskiej rodzinie mężczyznę, który kiedyś w końcu postanowił mi powiedzieć co mu leży na sercu. Mówiąc w skrócie: on uważa, że zdrada nie zawsze jest zła i pociąga za sobą złe konsekwencje. - A jego słowa dosłownie brzmiały: Trzeba napić się wina, żeby wiedzieć, że do tej pory piło się wodę. No cóż, myślę, że czasami zdarza się i tak, że piło się w małżeństwie wino i nie zdawało z tego sprawy. A ktoś inny, znacznie mądrzejszy powiedział, że na starość żałuje się tylko tego, czego się nie zrobiło. Tak czy owak jestem pewna, że tego Ci potrzeba. Nowej kobiety, nowego spojrzenia na siebie, otoczenie, nowego doświadczenia. Nie zachęcam do niszczenia małżeństwa. Ale już samo to, że siedzisz taki samotny świadczy o tym, że nie masz z kim podzielić się swoimi myślami, że jesteś przeraźliwie samotny. Kochanka nie jest tylko do seksu, czasami daje to, co jest równie potrzebne - zrozumienie, czułość, zainteresowanie I całą masę innych rzeczy, które są potrzebne do tego, żeby być zwyczajnie szczęśliwym i spełnionym. Trudno to jakoś lapidarnie wytłumaczyć. Wierzę w Twoja inteligencje, więc zrozumiesz. Boże jak ja nie chciałem w tej chwili zrozumieć tego co mówiła do mnie Maria. Czułem się parszywie niezręcznie . W całej sytuacji starałem się zachować delikatnie. Tak delikatnie jak tylko to było możliwe bez naruszania mojego status quo. - Ciekawie opowiadasz - stwierdziłem wymijająco. Bardzo ciekawy problem międzyludzkich relacji. Dodałem też, że świat jest skomplikowany.
Telefon od kumpla przerwał wynurzenia w które brnąłem i w których tkwiłem już po pachy. - Tak , oczywiście . Już się zbieram. Tak, będę u Pana do pół godziny. - Kłaniam się powiedziałem - pomimo sprzeciwom kumpla, który nie zorientował się, że rozmowę tę traktuję jako bardzo wygodny pretekst. - Marysiu, bardzo Cię przepraszam, ale to życiowa sprawa. Za pół godziny muszę być z drugiej strony miasta. Nie mogę autem chyba wezmę taksówkę. -Musimy kiedyś skończyć te rozważania nad życiem - powiedziała na pożegnanie. Wypadłem z knajpy i gnałem do domu do sił w nogach. Kiedy zamknąłem za sobą drzwi i wyrównałam puls, wykręciłem numer do żony. - Cześć kochanie. Co robisz? Tak mnie zebrało żeby jeszcze raz zadzwonić do Ciebie przed snem. No więc Spij dobrze. Kocham Cię . W zamieszaniu zapomniałem spytać o numer telefonu do Marii. To chyba jednak dobrze? Po dłuższym namyśle postanowiłem jednak nie chować głowy w piasek. Nie odpowiedzieć ? To byłoby odrobinę nieuczciwe. Z braku innych możliwości robię to na blogu. Jest w końcu jakaś szansa, może jednana na tysiąc, może pięć tysięcy, że zerkasz czasem na moje teksty.
Droga Mario Czy wtedy byłem smutny? Być może miałem gorszy dzień. Może to ten upał, a zimne piwo jeszcze nie zadziałało? Nie dyskutuję z racjami które przedstawiłaś . Mają one swoje uzasadnienie. Ja nie jestem pruderyjny. Prawdą jest, że czasem ta trzecia osoba potrafi paradoksalnie scementować, a nie rozwalić to co kruche i zagrożone zawaleniem. Wybory podejmuje się jednak poprzez jakieś cechy własnego charakteru. Ja jestem jakiś taki przestarzały i tradycyjny w poglądach na małżeństwo. Być może życie nie miało okazji zmusić mnie do zmiany poglądów i mam też nadzieję, że tak pozostanie nadal. Dobiegam trzydziestki w małżeńskim stażu ( obecnie 44 jak u Mickiewicza) i chociaż jak w każdym małżeństwie są lepsze i gorsze chwile trwa ono dalej. pokusiłbym się nawet na określenie bardziej barwne niż "trwa". Nie jest chyba tak źle jeżeli potrafię jeszcze napisać dla żony wiersz, a nawet kilka wierszy. Potrafię powiedzieć głośno - Kocham Cię, jak dawniej, jak szczeniak. Hołduję uczciwości międzyludzkiej i tak już chyba zostanie. Jestem z gatunku tego samego co łabędzie które po stracie nie szukają nowego partnera. Co do samotności. Któż z nas nie jest samotny w ten czy w inny sposób . Z pewnymi rzeczami i sprawami pozostajemy sami sobie. To taki odprysk cywilizacyjny. I jeszcze jedno na podsumowanie. Kiedy z okazji mojej 50 -tki rodzina wydała mi młodzieńcze wiersze i zorganizowała wieczór autorski, miałem okazję wpisywać różne dedykacje swoim znajomym. Po roku żona stwierdziła: wszystkim wpisałeś dedykacji tylko ja nie mam żadnej. Powiedziałem jej wtedy: - Innym dedykowałem książkę, Tobie dedykuję całe swoje życie. To prawda bez względu na to ja zabrzmi patetycznie. Dziękuję za rozmowę i próbę znalezienia lekarstwa . Różnimy się jednak w diagnozie. Antoni
Marię znałem całe lata, Asmodeusza nie.
Jeśli jak ja przybrał pseudonim z tego samego powodu co ja, to daje mi to do myślenia.
W demonologii żydowskiej Asmodeusz to zły duch, który sieje niezgodę między mężczyzną a kobietą.
To by było jakieś wytłumaczenie. Przypadek? Nie sądzę.
I na koniec zdanie w kwestii romansu.
Nie jest on mi obcy, ani nie postrzegam go negatywnie. Kwestią jest tylko znaczenia słowa.
Ten poniżej wydaje mi się jednym z lepszych i jestem jego fanem:
Całkiem niedawno, bo w poprzednim poście opisałem swoją wycieczkę motocyklową w świąteczny czwartek czyli Boże Ciało. Wspominałem wtedy że przed ostatnimi 500 metrami zostałem zatrzymany przez sterujących ruchem Strażaków OSP. Trzeba było dać pierwszeństwo procesji. Po świątecznej wizycie, tak w poniedziałek miała miejsce taka oto wymiana SMS-ó z moim kumplem z ogólniaka, którego jak pamiętacie odwiedzałem po raz pierwszy na nowym miejscu.
Pewnie niezbyt wylewnie dziękowałem za przyjęcie skoro kolega postanowił powrócić do tematu.
Przyznacie, że z poczuciem humoru
Chipsy swoją nadaktywnością spowodowały, że już o tym wypadzie prawie zapomniałem.
Kiedy piszę te słowa dotarła do mnie wiadomość, że Ciotka wychodzi jutro ze szpitala.
Czka mnie więc złożony z dwóch połówek dzień i cała noc z soboty na niedzielę.
Zdążyłem jeszcze dzisiaj z samego rana zaliczyć weterynarkę która zrobiła psu zastrzyk. Potem dziewczę próbowało mi wytknąć niestaranność w obsłudze psa chociaż na samym wstępie wizyty wyjaśniłem sytuację psa.
- Szanowna Pani - zacząłem - przygarnąłem psa na kilka dni, aby nie trafił do schroniska. Wykąpałem i nakarmiłem. Pani pozwoli, że nie będę się wstydził za niedociągnięcia które mi Pani tutaj wylicza.
Wet spuściła z tonu i reszta wizyty przebiegła w dobrej atmosferze.
Potem pojechałem do domu wspomnianej Ciotki, by stwierdzić obecność kota.
Nie udało mi się przez kilka dni tego drania zobaczyć ani razu. Micha wyglądała na nieruszoną, wodę trudno określić, a w kuwecie były stare ślady obecności. Sprzątnąłem kuwetę i nasypałem świeżego żwirku. Wczoraj nie było żadnych zmian, a dzisiaj gdy tylko wszedłem do domu, zauważyłem efekty kociej przemiany materii na połyskującym żwirku. Jeszcze nigdy tak się nie ucieszyłem na widok kociego gówna. Druga kuweta w innym pomieszczeniu też używana. Okazało się, że kot esteta jednej używa do jedynki, a drugiej tylko do dwójki. Niby logiczne, ale porzućmy ją bowiem kota w dalszym ciągu nie udało mi się namierzyć.
Kamień jednak spadł mi z serca. Inaczej zamiast wdzięczności ( której naprawdę nie oczekuję) byłyby fochy i pretensje bez względu na to czy byłbym winny czy nie. Ja w sprawie kota czuję się całkowicie niewinny i pewien tego że nie wypuściłem sierściucha z domu.
Jak już wspomniałem w sobotę pojawiło się światełko w tunelu Ciotkę wypisują do domu. Wychodzi w niedzielę. W niedzielę zaś okazało się, że wypis został odwołany. Światełko w tunelu okazało się światłami lokomotywy. Nie możesz umrzeć zdrowy.
A że klątwy stale się modyfikują to z braku niskiej kobiety, trafił mi się duży pies. On równie skutecznie wyprowadza mnie z równowagi.
- Ale czy daleko jeszcze ? - pytam jak osioł ze Shreka.
I w tej ciszy tak ucho wytężam ciekawie
że słyszałbym głos z Liwy
Niestety nikt nie woła.
Zamiast ciotki pojawiły się starsze dzieci po swojego psa. Nagle zrobiło cicho i spokojnie.
Jak w tym opowiadaniu o małym mieszkaniu i kozie. Wystarczyło pozbyć się kozy by poczuć ulgę.
Labrador który poczuł, że nie jest już ograniczony ścianami pokoju zwyczajnie nabrał manier.
Przywiązanie do mnie nadal mu jednak pozostało i leży zawsze w jak najbliższej odległości ode mnie.
Bez względu na to czy jem czy może szlifuję lub spawam.
Nowy tydzień przyniósł rozwiązanie wielu spraw.
Ciotka we wtorek opuściła szpital i dotarła do domu za moim pośrednictwem. Kot objawił jej się po jednodniowym bojkocie. Teraz jego obecności w domu jestem absolutnie pewien.
Psa odstawiłem w środę po wizycie u weterynarza i zabiegach z tym związanych. Pies wrócił zadbany i zbadany.
I tylko atmosferę psuł fakt, że już u siebie w domu cały czas wodził za mną wzrokiem, zupełnie ignorując ciotkę.
Wywołało to u niej przynajmniej uczucie zazdrości.
Widać z tego, że pies potrzebował męskiej ręki i jednoznacznych sygnałów.
Pies który z natury swej jest zwierzęciem stadnym, źle czuje się z tym, że gdy opiekun którego traktuje jak przywódcę stada daje mu wolną łapę.
Ciotka próbowała, ale odmówiłem i nie wziąłem pieniędzy za opiekę nad psem z wyjątkiem uzgodnionych wydatków na weterynarza.
Czułem się z tym bardzo dobrze.
A dom nasz jaki teraz cichy i duży. A suka szanująca ustalenia jaka dobrze ułożona, aż chce się żyć pomimo tego że termometr wskazywał 32 stopnie na plusie. Jutro ma być cztery stopnie więcej. Zdychające hortensje chciały powiedzieć - to nie jest temperatura do życia.!
Dla purystów językowych: - Wiem jak się pisze chpisy, ale proszę jeszcze o odrobinę cierpliwości.
Skąd się wzięły owe tytułowe czipsy? W jednej z chińskich restauracji, pewien popularny krytyk kulinarny rozkoszował się wspaniałym daniem. Poprosił więc szefa kuchni, aby ten powiedział kilka słów o tym wspaniałym daniu. - Podstawą tego dania są czipsy - powiedział skromnie kucharz Chipsy? Ja tu czuję wyraźnie smak mięsa - odparł zaskoczony krytyk. - To ja przecież mówię, że czi psy Dlaczego właśnie teraz przypomniał mi się ten okrutny dowcip? Od wczoraj mam w domu czipsy, albo raczej trzy psy i jest z tego całkiem niezły bigos. Zacznijmy jednak od początku. Od ponad 10 lat jestem opiekunem bokserki, która jak na boksera trzyma się dobrze z wyjątkiem otoczki srebrnej sierści wokół kufy, oczu i uszu. Wzrok też już nie ten o wzroku nie wspominając. Boksery w ogóle nie są rekordzistami długowieczności. Kiedyś tam na początku historii, na informację o tym, że mam psa, mój starszy syn zareagował z dwuletnim opóźnieniem. Zafundował sobie i mnie setera irlandzkiego. W książeczce zdrowia jako opiekun figuruje syn, a że jest zapracowany podrzuca rudzielca na parę godzin lub cały dzień, bo sam jest bardzo zapracowany. Jako zapracowany człowiek korzysta razem z żoną z wakacji. Z reguły zagranicznych i wtedy pies wpada do nas na tydzień lub dłużej. Logistyka transportu lotniczego jest tutaj nieubłagana. Żeby było jasne, nie umawialiśmy się na to przed kupnem psa. Jedyne co było uzgodnione to, że wraz z żoną chcemy mieć dzieci. Było to jednak prawie czterdzieści pięć lat temu. Jak wiadomo wszystkim z praktyki bądź teorii - jak się człowiek dorobi dzieci to się tych dzieci nie pozbywa do końca życia.
Tak więc w ostatnią sobotę "rudy wnuk" jak z nutą złośliwości mówi moja żona, wylądował u nas na tygodniowy wikt i opierunek. Ponieważ od szczeniaka psy się znają nie było z tym problemu. Nakarmione i wyprowadzone dają czasem trochę luzy gdy zajmują się sobą.
Tak więc moglibyśmy z kieliszkiem wina w dłoni, świętować kolejny zachód słońca.
Czasem tylko przy ogrodzeniu seter szczerzył kły na psa sąsiadów, jakby chciał go natychmiast pożreć lub przynajmniej rozerwać na kawałki. Syn mówił, że ona tak ma.
W tę sielankę wdarła się jak burza z błyskawicami informacja, że rozchorowała się ciocia mojej synowej. Synowa jest dla niej jedyną rodziną, ale w tej chwili jak wspominałem przed chwilą wyjechała i to trochę daleko.
Ciocia, że pozwolę sobie ją tak nazywać w dalszej części tekstu, wylądowała w szpitalu, a ja jako jeden z nielicznych znajomych (bo jakaż ze mnie rodzina) otrzymałem do garści klucze od domu. W środku domu zamieszkiwali pies i kot. Kota nie udało mi się namierzyć, ale znam zwyczaje kotów, bo sam kiedyś nie potrafiłem odszukać swojego. Kot jest niewychodzący więc micha i kuweta powinny sprawę załatwić. Gorzej z psem. Pies to czekoladowy labrador również posiadający na karku z osiem lat.
O ile się nie mylę zakup labradora był reakcją rodziny na zakup setera. Taki to łańcuszek którego początkiem byłą nasza bokserka Dodatkowo labrador rozpieszczony jest do granic możliwości i cierpi przy okazji na parę schorzeń prawdziwych i urojonych przez właścicielkę ku zadowoleniu kilku gabinetów weterynaryjnych. Zabrałem labradora z domu cioci i przywiozłem go do domu. Najpierw musiałem go jednak wsadzić do bagażnika, bo upasiony pies był mało skoczny i ponoć jest cierpiący na kręgosłup.
Wszystko to sobie po drodze układałem w myślach, ale zaraz po powrocie do domu spotkała mnie pierwsza niemiła niespodzianka.
Nie zdążyłem nawet otworzyć dokładnie bagażnika, a pies się z niego wydostał gdy warcząc z kłami na wierzchu rzucił się na niego seter. Usłyszałem tylko skowyt i rzuciłem się na ratunek labradora. Szczęśliwie w tym wszystkim zachowałem niepogryzione dłonie. Psy udało się rozdzielić i już wiedziałem, że pomimo szczenięcej znajomości zwierzaki nie pałają do siebie sympatią. Prysły natychmiast jak ta bańka mydlana pomysły, że otworzy się okno na ogród i psy pobiegają bądź poleżą w cieniu. Seter przyzwyczajony do nieobecności właścicieli nie dramatyzuje, a jedynie leży wieczorami przed domem ze wzrokiem utkwionym w furtce. Labrador dla którego wizyta w innym domu jest nowością, bo w pewnym sensie jest też niewychodzącym psem, czuł się nieswojo ( boć to ani swojej pani ani swojego domku ) i skomlał na zmianę z piszczeniem przez cały czas. To piszczenie jest mocno wkurzające. Przypomina mi to pisk jaki wydaje styropian lekko zwilżony, pocierany o taflę szkła. I tak na zmianę i tak bez przerwy. Piszczenie i szczekanie. Najgorszy okazał się wieczór, a potem noc. Kiedy już miałem dość szczekania i piszczenia zlazłem do małego pokoiku. Położyłem się na łóżku i on wtedy obniżył głośność pisku, a potem tylko siedział przy mim łóżku dysząc ciężko prosto w moją twarz. Ja na przemian błogosławiłem małą podatność na brzydkie zapachy by za chwilę martwić się, że mogę jednak tego nie przetrzymać. Dzisiaj przed południem labrador został wykąpany, a potem wyczesany. Zapałał jednak do mnie takim mocnym uczuciem, że gdy tylko traci na chwilę kontakt wzrokowy ze mną piszczy jak ten styropian czy przysłowiowy zarzynany cielak
A to mi wygenerowała na moje życzenie AI Gemini
Na bazie negatywnych doświadczeń, wraz z żoną opracowaliśmy system przebywania w różnych pomieszczeniach każdego z psów tak, aby nie mijały się w przedpokoju, bo wtedy następuje zwarcie. Tak więc zamykamy jednego psa w wiatrołapie, by drugiego wypuścić do ogrodu. Potem odwracamy sytuację . Łamigłówka z dzieciństwa o tym jak przewieść łódką na drugi brzeg kozę wilka i kapustę w sytuacji gdy na pokład można zabrać tylko jedno z nich bardzo nam tu pomogła. Operację logistyczną wykonujemy mniej więcej co dwie godziny. Czyni nas to zajętym ludźmi przez cała dobę. Wieczorny kieliszek wina działa więć jak antydepresant, pod warunkiem że jest czas go wpić.
Suka zaś jak to kobieta zawsze chce być z drugiej strony szyby co nieco komplikuje sytuację. Ona niby nie jest tak bardzo negatywnie nastawiona do labradora, ale micha i inne własne rzeczy to dla niej świętość. Potrafi spowodować że labrador natychmiast przewraca się na grzbiet pokazując jajca. Poza tym w każdym trójkącie zwykle jest dwóch na jednego. Suka postawiła na znajomego setera, a nie na tego czekoladowego podrzutka. Gdzie jej jednak do setera którego uzębienie przypomina krokodyla.
Tak więc se żyjemy tak więc se mieszkamy - jak mówił Świrus w filmie "Anioł w Krakowie" Samolot dzieci ląduje w niedziele wieczorem. Doktor powiedział ciotce, że parę dni poleży. Dostała antybiotyk więc te parę to może być na przykład pięć. Kiedy piszę te słowa mamy środę po południu.
Kiedy robię korektę jest czwartek, tak koło południa. Pytanie tylko mnie dręczy, czy psychika wytrzyma?
No jak tam Psyche, wytrzymasz?
I kiedy tak z łopatką przemierzam ogród w poszukiwaniu psich gówien ( bo w końcu czipsy), a nowy sra w miejscach nieoczywistych, to dla równowagi wyobrażam sobie ową Psyche.
Ponoć to bogini pod postacią młodej dziewczyny ze skrzydełkami. Może tak jak Julia Roberts jako dzwoneczek w filmie Hook ?
Tak, to mi daje siłę, a siłą jest bardzo ważna. W końcu nasz Wieszcz w pieśni Filaretów napisał:
Cyrkla, wagi i miary Do martwych użyj brył; Mierz siłę na zamiary, Nie zamiar podług sił.
Jakby pasowało tylko, że zamiast cyrkla używam tej cholernej łopatki.
Ileż to razy dorosły facet słyszy o sobie, że jest jak duże dziecko? To nie komplement i samo określenie ma negatywny wydźwięk, a przecież same dzieci są przyszłością narodu. Może sprawa rozbija się o tę przyszłość, bo przecież skarżącej się partnerce idzie o teraźniejszość. Ja tam jednak uważam, że należy pielęgnować w sobie to wewnętrzne dziecko, bo dzięki niemu dorosłość, a nawet starość nie są takie monotonne. Czy jednak jazda na motocyklu należy do zabiegów pielęgnacyjnych wewnętrznego dzieciaka? Wszak dla uzyskania prawa jazdy na poważny motocykl należy przecież być pełnoletnim
Czwartek. Dla pracujących dzień wolny z powodu kościelnego święta Boże Ciało. Przygotowany dzień wcześniej motocykl błyszczał wypolerowanymi chromami, błotnikami wraz z bakiem. Z powodu planów na ten dzień gotowy byłem do wstawania już o 4.30 rano i tylko jakaś siła poprawności czy może przyzwoitości przytrzymała mnie w pościli do 6,30. Szybki prysznic, pożywne śniadanie z ogródkową zielenią , kawa i zaraz zacząłem wciągać na siebie motocyklowe skóry. Grube spodnie, koszulka zespołu Motorhead ( ta akurat z bawełny) i przytarta od używania ramoneska. O godzinie 8,30 ucałowałem ciepło żonę i uruchomiłem silnik. Miarowy hałas wydobywający się z tłumików w jednej chwili wprawił mnie w dobry nastrój. Tutaj informacja dla oburzonych głośnymi wydechami. Mój motocykl ma fabryczne tłumiki i spełnia normy hałasu określone przez producenta. Jeszcze tylko bak do pełna na najbliższej stacji i witaj przygodo. Wjechałem na obwodnicę Krakowa, a potem w kierunku Zakopanego. Potem skręta na Wadowice.
Potem już prosto: Andrychów, Kęty i Bielsko Biała. Tu wjazd na autostradę i po jakichś 25 kilometrach zjazd w boczne drogi powiatowej Polski. Od kilku lat umawiałem się z moim starym kumplem ze starej pracy, że odwiedzę go w jednej z wypoczynkowych miejscowości Śląska Cieszyńskiego, parę kilometrów w bok od Skoczowa. Kumpla poznałem gdy pracowałem w branży stalowej i poznałem paru ludzi ze Śląska. Ruda Śląska to przecież jego serce. Jedno mogę powiedzieć, że to bardzo sympatyczni ludzie i szczerzy ludzie. Oczywiście nie wszyscy i oczywiście jak wszędzie. Od kiedy kumpel z żoną kupili dom letni miałem tam stałe i corocznie powtarzane zaproszenie. W każdym też roku obiecywałem im i sobie, że przyjadę i za każdym razem nie udawał mi się tego planu zorganizować. Los jednak chciał abym odwiedził tamte regiony. Los wręcz popychał mnie do tej wizyty W tak zwanym międzyczasie mój blogowy przyjaciel z którym nawiązałem pozablogową korespondencję wyznał mi, że mieszka w pięknej miejscowości> W tej samej co mój kumpel z Rudy. Od blogowego kumpla dostałem szczere zaproszenie:
- Antoni o każdej porze dnia i nocy.
Powiedzcie, jak to nie skorzystać z tak sformułowanego zaproszenia? Póki co wymienialiśmy się wiadomościami e-mailowymi lub zamienialiśmy moje posty na jego komentarze.
Lubię czytać te wiadomości od niego. Nie jest to suchy współczesny wyprany ze słów SMS. To bardziej list z tych pisanych w XIX wieku w ramach szlachetnej sztuki epistolografii. Miłe ale nie pełne. Znamy się od około 15 lat i nigdy nie widzieliśmy się w realu. Do przyjemności wymiany myśli dochodzi wtedy również możliwość osobistego uściśnięcia sobie dłoni. Prawdziwe jednak apogeum nastąpiło gdy mój kolejny kumpel z ogólniaka, kupił dom w tej samej miejscowości. Z kumplem znamy się od ostatnich klas podstawówki, a w ogólniaku jako pierwsi poszliśmy razem na wagary.
Potem byłą przerwa gdy każdy z nas budował dom sadził drzewo i płodził syna, chociaż mój kumpel totalnie odwrócił kolejność i był to pierwszy ślub kumpla na którym byłem, niedługo po maturze.
Potem jakoś tak w jednej sali szpitala kardiologicznego leżał wspomniany kumpel z szefem firmy komputerowej która obsługiwała moją firmę. Tam jakimś cudem zgadali się, że oboje mnie znają
Przypadek? Nie sądzę.
Wrócił kontakt, tym razem trwały i do dzisiaj dzwonimy do siebie ze dwa razy w każdym tygodniu.
- To musi być jakiś znak - powiedziała żona- Jedź zanim sprowadzi Ci się tan cała Nasza Klasa. Decyzja zapadł, a wybór padł na wspomniany czwartek. Wszystkim pasowało, każdy obecny w tym czasie na swoich włościach . Ponieważ jechałem przez mniejsze miejscowości, bo to cały urok jazdy motocyklem, chciałem zdążyć przed procesjami. Potrafią one na ten czas zawładnąć całą miejscowością infrastrukturą z czterema ulicami na krzyż. Kiedy jechałem przez kolejne wsie widziałem strażaków z Ochotniczej Straży Pożarnej którzy w galowych mundurach obstawiali kolejne skrzyżowania. Skierowana do pomocy policja też czekała na procesję, a póki co z nudów kontrolowała stan techniczny pojazdów i trzeźwość prowadzących. Motocykliści mieli więc przechlapane. Widok motocykla działa na stróżów prawa jak przysłowiowa płachta na byka. Nie powiem, sami motocykliści mocno sobie na tę sytuację zapracowali.
Ponieważ sam jazdę traktuję jako relaks, nie mam problemów z trzeźwością, ani stanem technicznym pojazdu. Posiadam wszystkie uprawnienia i ubezpieczenia. Czasem może się zdarzyć, że przekroczę dopuszczalną prędkość o 10 -15 km bo się człowiek rozmarzy. Niestety, niektórzy nadgorliwcy w mundurach lubią znęcać się nad takim piratem drogowym, szczególnie jak on sam nie jest pyskaty. Na szczęście kontynuowałem spokojną jazdę, niezakłóconą kontrolami i kiedy już wydawało mi się, że umknąłem przez wszystkimi procesjami po drodze, zatrzymał mnie strażak z lizakiem. Dosłownie 500 metrów od domu kumpla z ogólniaka, Cóż było robić. Zaparkowałem w cieniu przydrożnej śliwy i przyglądałem się jak idzie procesja, przetykana górniczymi mundurami lub strojami góralskimi typowymi dla śląska Cieszyńskiego. stroje I szli tak i szli dobre dziesięć minut, z powodu liczby uczestników lub wyjątkowo w tym miejscu wąskiej drogi
Pierwsze spotkanie, kumpel z ogólniaka. i jego partnerka. Obejrzałem dom i psa. Pies to nie byle co, to Cane Corso. Sam wygląd powoduje, że miękniesz w nogach. Kawka ciasteczka i nie wiadomo kiedy minęły dwie godziny. Tak zaplanowałem sobie każdy z pobytów, na dwie godziny. Ruszyłem w dalszą drogę, odmawiając obiadu i tłumacząc, że dzisiejsza wizyta jest trochę na modłę księdza po kolędzie.
- Czekaj skoczę więc po kopertę - rzucił kumpel
- Nie trzeba przeznaczcie tę kasę na dopieszczenie i tak pięknego już domu.
Siadam na motocykl chwaląc nawigację w telefonie. Bez problemu kieruje mnie do każdej dziury w małej nawet miejscowości, pokazując przerywaną linią jak dojść tam gdzie już nie da się dojechać. Potęga.
Drugi w kolejce był blogowy kumpel. Bram otworzyła się zaraz jak tylko kumpel dojrzał mnie na podjeździe. Zaparkowałem
- Nareszcie - rzucił podając mi rękę . Odpowiedziałem tym samym, a zaraz potem potoczył się wartki strumień płynnej rozmowy tak jakbyśmy się widzieli tydzień wcześniej.
Po chwili do rozmowy dołączyła żona. Uprzedzona wcześniej, przygotowała żeberka, karkówkę ziemniaczki w mundurkach i kapustę. To z tego powodu zrezygnowałem z obiadu w pierwszym miejscu, ale o tym mówię tylko Wam. Ciasto i podwójne espresso zakończyły ucztę. Potem opowiadaliśmy sobie trochę o śmiesznych rzeczach jak i o tych mniej śmiesznych jak polityka czy tracąca kondycję prostata. Zaprosiłem kumpla z żoną do mnie, wytykając mu przy okazji, że i on obiecywał w zeszłym roku wizytę w Krakowie, Wieliczce z postojem u mnie Teraz to on się musiał trochę tłumaczyć, a ja byłem pewien że podtrzymuję to zaproszenie, bo świetnie nam się ze sobą rozmawiało. W tak zwanym międzyczasie spadł niewielki deszcz, ale w jego trakcie byliśmy pod dachem grillowej chaty. Bezlitośnie minęły dwie godziny. Wprowadziłem kolejny adres i pożegnałem miłych gospodarzy.
Wizyta trzecia i ostatnia Kumpel z Rudy Śląskiej uprzedził mnie, że nisko zawieszonym motocyklem ( 14 cm) nie dojadę do końca, gdzieś musze porzuć motocykl i dojść pieszo. Przy ostatnim adresie nawigacja nieco pobłądziła nie wąziutkich, szutrowym uliczkach i zażądała bym nawrócił.
- Dobrze Ci mówić cholero - warknąłem - Mam motocykl o wadze 250 kg bez wstecznego biegu na wąskiej żwirowej i w dodatku stromej uliczce.
Zaraz jednak zdałem sobie sprawę że przekomarzanie się ze sztuczna inteligencją nie ma sensu. Centymetr po centymetrze, uważając by nie wypieprzyć się koncertowo, obróciłem motocykl i wróciłem na właściwą drogę. Po tym incydencie dojechałem na polankę gdzie stało kilka samochodów jak uprzedzał kumpel. Sama nawigacja też pokazywała od tego miejsca linię przerywaną. 100 metrów to dam radę nawet w podkutych kowbojkach.
Jeszcze tylko odpowiedziałem na pytanie jednego turysty z Ukrainy, które podstawił mi pod nos znalezionego przed chwilą grzyba z pytanie czy można go zjeść.
- Każdy grzyb jest jadalny- odpowiedziałem, dodając - niektóry niestety tylko raz.
Wzbudziło to wesołość jego partnerki . Potem dodałem oczywiście, że zdecydowanie unikam grzybów blaszkowych
Miłe spotkanie i znowu powitanie jak kalka
- No nareszcie - powiedział On i powtórzyłem ja.
Potem powiedziałem o formule odwiedzin czyli cytat z księdzem. Kumpel też chciał lecieć po kopertę. Jaki ten naród wyuczony. Widzi księdza myśli o kopercie. Uprzedziłem, że jestem po solidnym obiedzie, a więc siedzieliśmy na balkonie przy tradycyjnych słodkościach, podziwiając panoramę . Coś pięknego.
I tym razem dwie godziny szybko minęły. Pożegnałem się, prosząc kumpla by pomógł mi wypchać motocykl z nierówności na których zaparkowałem. Wolniutko ruszyłem do domu. Z każdym z moich gospodarzy umówiłem się, że wpadnę kiedyś na dłużej i w drodze powrotnej myślałem już kiedy przyjdzie mi to zrealizować . Drogi zaś były w miarę niezatłoczone, jak zwykle w taki dzień z dużą ilością motocyklistów. Pomachałem sobie trochę lewą ręką w motocyklowym geście powitania . Po drodze nie było już strażaków i tylko jeden radiowóz ze dwa kilometry od domu oprawiał rowerzystę. Może nie bez powodu. Na tej drodze zginęła w czołowym zderzeniu rowerzystka o czym było dużo ostatnio w mediach. Zegar wskazywał dokładnie dwudziestą kiedy pilotem otwarłem bramę na posesję. Home sweet home jak mawiają Anglicy. Przejechałem samotnie 280 kilometrów. Bez radia, bez gadania z kimkolwiek. Wiecie ile rzeczy można wtedy sobie przemyśleć? Macie rację, całkiem sporo. Zmęczony, ale totalnie zrelaksowany nalałem kieliszek wina. W końcu koniec dnia czerwonym pachnie winem - śpiewał Andrzej Zaucha. A mnie do szczęścia wczoraj nie trzeba już było drugiego kieliszka.
Zaraz też zmrok otulił dom.
PS
W sposób celowy i przemyślany nie napisałem gdzie byłem, ani nie podałem szczegółów pozwalających na identyfikację moich gospodarzy. Nie zrobiłem tego ze względu na RODO, ale uważam że każdy ma prawo do odrobiny prywatności.
Antek z pogrzebaczem w dłoni A frajer z fajerą w drzwiach. A frajer frajera pompką od rowera Zaiwania, że aż strach
To słowa piosenki "Bal u Starego Joska" lub "Bal na Gnojnej" napisane przez Juliana Krzewińskiego i Leopolda Brodzińskiego ok. 1934 roku do walca skomponowanego prze Fany Gordon. Była to jedna z najpopularniejszych polskich piosenek z gatunku piosenek apaszowskich. Dlaczego akurat ten wstęp ?
Rok 2003. Polska ubiega się o członkostwo w Unii Europejskiej . Wtedy też Stany Zjednoczone szykują się do interwencji zbrojnej w Iraku. Polska popiera twardą politykę USA. To właśnie spotyka się z ostrą krytyką ze strony ówczesnego prezydenta Francji, Jacquesa Chiraca. Kandydatom do Wspólnoty, którzy wyrazili poparcie dla działań Waszyngtonu - w tym Polsce - Chirac zarzuca lekkomyślność i infantylizm, nieodpowiedzialność i brak dobrego wychowania, a także niezdolność do przewidzenia konsekwencji. Wtedy też, podczas rozmowy z dziennikarzami w Brukseli, wypowiada słowa, które mocno wryły się Polakom w pamięć. "Zmarnowali oni okazję, żeby siedzieć cicho" - twierdził Chirac.
Rzeczywiście popierając wtedy USA Polska wykazała się brakiem przewidywania , ponieważ dwadzieścia dwa lata później Wiceprezydent Stanów Zjednoczonych J.D. Vance stwierdził, że Polska zachowała się jak frajer, skoro nie sprzeciwiła się amerykańskiej inwazji na Irak w 2003 r. i wspierała USA . Podkreślę że słowa te powiedział Vice Prezydent Stanów Zjednoczonych. Zdaniem byłego szefa polskiego MSZ Jacka Czaputowicza podejście Vance’a jest ahistoryczne, ponieważ w 2003 r. administracja George’a W. Busha była zdecydowana na inwazję na Irak i usunięcie Saddama Husajna nawet bez wsparcia ze strony sojuszników. "Dopiero lata (które nastały) po inwazji na Irak ujawniły ogromne koszty ludzkie, finansowe oraz polityczne i zwróciły amerykańską opinię publiczną przeciwko całemu przedsięwzięciu" – zauważył. "Według wiceprezydenta (USA) błędem było stanie po stronie Stanów Zjednoczonych, gdy były one w szczególnej potrzebie. To ważny drogowskaz dla sojuszników USA na przyszłość" – ocenił były szef polskiej dyplomacji. Przypomnę tylko, że te słowa oceny wypowiedział były minister w rządzie który bezwarunkowo kochał Donalda Trampa
Mądry Polak po szkodzie można zacytować stare przysłowie, ale że nie jest ono prawdziwe pokazuje powyższy przykład. Bluzgano na nas przed i z perspektywy czasu po. Coś musi być na rzeczy w tym narodzie skoro już 500 lat temu Jan Kochanowski swoją "Pieśń o spustoszeniu Podola" kończy słowami: Cieszy mię ten rym: «Polak mądry po szkodzie»;
Lecz jeśli prawda i z tego nas zbodzie,
Nową przypowieść Polak sobie kupi,
Że i przed szkodą, i po szkodzie głupi.
Wracając do JD Vaneca, albo do współczesnego języka.
W dzisiejszym znaczeniu frajer to ‘człowiek naiwny, łatwowierny, nieumiejący sobie radzić, dający się łatwo oszukać’. Rzeczownik frajer występuje w polszczyźnie od początku XX wieku – w tym sensie język potoczny przyswoił to słowo z gwary przestępców, z języka złodziejskiego, w którym używano go w znaczeniu ‘początkujący złodziej, działający na własną rękę, nienależący do gangu’. Współczesne słowniki odnotowują nadal znaczenie, które nawiązuje do sensu tego słowa w dawnym języku złodziejskim – ‘nowicjusz, początkujący w jakiejś dziedzinie’, a także znaczenie ‘rzecz łatwa do zrobienia; głupstwo, bagatela, drobnostka’. Pytanie, w jakim znaczeniu Vice Prezydent użył tego słowa? "Frajer" na język angielski można przetłumaczyć na kilka sposobów, w zależności od kontekstu. Najczęstszymi tłumaczeniami są "sucker", "dupe" lub "loser". Wybór tłumaczenia zależy od kontekstu:
"Sucker": To dobre tłumaczenie, gdy "frajer" oznacza naiwniaka lub osobę, która łatwo da się oszukać. "Dupe": To bardziej potoczne tłumaczenie, również odnoszące się do osoby, która jest łatwowierna lub naiwna. "Loser": To tłumaczenie, gdy "frajer" oznacza osobę, która przegrywa lub nie osiąga sukcesu. "Pushover": To tłumaczenie, gdy "frajer" oznacza osobę, która łatwo da się przekonać lub wykorzystać. "Easy mark": To tłumaczenie, gdy "frajer" oznacza osobę, która łatwo da się oszukać lub wykorzystać finansowo.
Grafika z Internetu
Historycznie rzecz ujmując, pięknie umieraliśmy na frontach całego świata w imię waszej wolności licząc na wzajemność która z reguły nie następowała.
Do dzisiaj obchodzimy rocznice tych naszych największych porażek
Polacy nic się nie stało - od tych słów mógłby się zaczynać nasz hymn narodowy.
Kiedy liczyłem, że doczekam się jakiegoś pragmatyzmu, to wydarzenia każdego dnia przekonują mnie, że nie nastąpi to za mojego życia i w tym moim wyczekiwaniu też jestem swego rodzaju frajerem
A nasi sąsiedzi radzą sobie z tym wszystkim całkiem nieźle