Nie wiem dlaczego z tekstu Taty Kazika -" Inżynierowie z Petrobudowy" zapamiętałem akurat ten fragment, ale zapamiętałem. Cóż zrobić. Fragment ten brzmiał tak : A w zeszłe święto miałem kobitę Co miała obie nogi umyte. Musiała to być rzadkość na budowach socjalizmu w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego stulecia, a cóż dopiero myśleć o innych częściach ciała. Dlaczego o tym piszę ? Ponieważ żona postanowiła wybrać się na wystawę prac Józefa Chełmońskiego. Oczywiście w łaskawości swojej zaprosiła i mnie. Kiedy zamawiała bilety przez Internet, pozwoliłem sobie na odrobinę złośliwości.
- To będziesz mnie ciągnąć do Muzeum Narodowego, bym mógł obejrzeć kolekcję brudnych nóg ? W standardowej pamięci pozostają bowiem obrazy wyniesione ze szkoły, a w podręcznikach królowały wtedy przede wszystkim "Bociany" i "Babie Lato".
Chełmoński.
Malarz realista jak to zwykle bywa niezrozumiany w kraju. Rozgoryczony negatywnym stosunkiem krytyki artystycznej do prezentowanej przez niego formuły malarstwa realistycznego, wyjechał w 1875 do Paryża.
Tam też, jak to bywa z przybyszami ze wschodu, zdobył uznanie krytyki i publiczność.
Eksponując na Salonach rodzajowe obrazy z życia polskiej wsi i przedstawienia końskich zaprzęgów - słynnych "Trójek" i "Czwórek" - pędzących na tle stepowego krajobrazu lub przebijających się przez śniegi. Dzieła te były chętnie kupowane przez europejskich i amerykańskich kolekcjonerów.
Zamówienia spływały, a Pan Józef przebywał poza ojczyną.
W pewnym okresie swojej twórczości tak zapamiętał się w obrazowaniu ruchu koni i ludzi, że drugi plan i tło pozostawało jakby nie dokończone. Na to właśnie zwróciłem uwagę w tych dynamicznych obrazach. Początkowo było to dla mnie pójście artysty na łatwiznę wobec powodzenia jego obrazów. Doczytałem jednak potem, że to nie nadmiar zamówień, a właśnie celowe zamierzenie artysty który skupiał się na eksponowaniu ruchu.
W sumie byłem zadowolony z tego własnego spostrzeżenia, na które później otrzymałem odpowiedź.
Obrazy z czasem stały się tak dynamiczne w swojej wymowie, że przysporzyły artyście krytycznych uwag. Uważano, iż na jego obrazach jest za dużo ruchu i że jest to niepokojące.
Poza tym przebywający nadal poza krajem artysta malował dużo, korzystając ze starych szkicowników i wspomnień. Obrazy zaczęły się jakby powtarzać, a krytycy zarzucili mu w związku z tym manieryzm w uprawianej sztuce.
Tak, te końskie galopy luźno, czy przy saniach, przy całym szacunku dla kunsztu jakoś znudziły mi się dość szybko. Nie dlatego, że coś miałbym im do zarzucenia. Ot po prostu, podziwiając oryginał, odszukiwałem w pamięci te same ujęcia widziane gdzieś indziej. Sceny powielane przez studentów ASP, wieszane na murach Bramy Floriańskiej.
W wielu domach na honorowym miejscu wisiała taka trojka pędząca przez step, skopiowana z większą lub mniejszą gracją.
Kto jest bez winy... Sam mam w domu obraz z motywem końskim, ale to pamiątka po ojcu. Obraz pewnego profesora ASP przedstawia orkę. Świeżą skibę którą robi pług ciągnięty przez jednego kasztanowego konia. Pług prowadzi chłop, a nad polem krążą ptaki
Kiedy Ojciec otrzymał ten obraz, powiedział,- Szkoda, że to nie wół z którego takich sytuacjach korzystał dziadek na polach Beskidu Wyspowego.
Przypomniałem sobie o tym widząc ten obraz Chełmońskiego
Tak jak kiedyś w latach 60 -70 tych w każdym szanującym się domu wisiała kopia słoneczników Van Gogha, a potem zawisły konie.
Całości wystawy dopełniły krajobrazy czy bardzo ciekawe przedstawienia ptaków w warunkach naturalnych co rzeczywiście wtedy wymagało poświęcenia od malującego.
W sumie mogę powiedzieć, że bardzo miło i ciekawie spędziliśmy ten czas w Muzeum Narodowym.
Na koniec, ulegając masowym gustom kupiliśmy magnes na pamiątkę zwiedzenia wystawy.
Mamy już Van Gogha, Łempicką, Fridę, teraz doszedł Chełmoński. Wcześniej jakoś nie myśleliśmy o takich pamiątkach.
- To może kupimy Boznańską - zaproponowała żona - W przyszłym miesiącu ją zobaczymy.
- Nie, to by było nie honorowo - zaprotestowałem.
- Pani Olgo niech się Pani szykuje. Nadchodzimy lada dzień.
Korzystaliśmy w muzeum z ułatwień dla osób z niepełnosprawnościami, za co jestem wdzięczny odpowiedzialnym osobom. Wszystkie bowiem urządzenia wspomagające działały i były chętnie udostępniane potrzebującym
Wyszedłem z wystawy z myślą o tym jak bardzo zmieniła się wieś od czasów Chełmońskiego, o samym malarstwie już nawet nie wspominając.
Najlepszym przykładem na taką zmianę jest porównanie dwóch obrazów zatytułowanych "Babie lato"
Ten pierwszy Chełmońskiego z XIX wieku, ten dugi dedykowany Chełmońskiemu przez Jerzego Dudę Gracza sto lat później .'
Jeżeli nie zanudziłem Was na śmierć relacjami z wypadów motocyklowych, to zamieszam kolejną.
To już jesień. W sobotę z rana było chłodno. Temperatura w okolicy 14 stopni, ale przecież jak mawiali starożytni żeglowanie jest rzeczą konieczną. Zaplanowany więc został wypad motocyklowy w tak zwanym złotym składzie czyli we dwa motocykle. Dodatkowo koledze udało się wyrwać z domu na cały dzień, a więc chciał ten czas wykorzystać maksymalnie. Pamiętam, że kiedyś z okazji takiego jego "wolnego" pojechaliśmy pomimo kłębiących się nad nami deszczowych chmur i wracaliśmy w strugach ulewnego deszczu. No, ale są jakieś priorytety.
Wyruszyliśmy spod mojego domu o 9.30. profilaktycznie lepiej ubrani niż na zwykły przelot. Kiedy wjechaliśmy w lasy zaczęło się robić coraz chłodniej, a w okolicach Lubomierza letnie rękawice stanowiły już kiepskie zabezpieczenie przed chłodem. Zmarzły nam końcówki palców. Planowałem parę razy zatrzymać się w tym lesie, by rozetrzeć dłonie, ale wytrzymałem do Zabrzeży. Tam na stacji benzynowej jak zwykle piliśmy kawę. Ja zamieniłem rękawice na cieplejsze. Przezornie wrzuciłem je do kufra przed wyjazdem. Kumpel szukając czegoś cieplejszego założył pod kurtkę pas biodrowy który dawał mu odrobinę dodatkowego ciepła.
Że będzie zimniej przy jeździe w górach powinniśmy wiedzieć i ten fakt przynajmniej mnie nie zaskoczył. Nowy Targ - Białka Tatrzańska - Bukowina - Poronin, zamglone tak, że o żadnej ekspozycji Tatr nie było mowy. Nowy Targ- Ludźmierz- Czarny Dunajec - Jabłonka. Tu stanęliśmy na popas. Motocykle dostały benzynę, a my zjedliśmy po hot - dogu, popijając podwójnym espresso. Pogoda też zrobiła się taka optymistycznie jesienna i słoneczko zaczęło lekko przygrzewać. Dobra nasza. Przed nam Przełęcz Krowiarki. Krowiarki to przełęcz w Paśmie Babiogórskim, które jest częścią Beskidu Żywieckiego .Według różnych źródeł jej wysokość to od 986 m do 1012. Przełęcz Krowiarki oddziela masyw Babiej Góry od Pasma Policy. Spotykają się na niej granice trzech wsi: Zawoja w powiecie suskim oraz Zubrzyca Górna i Lipnica Mała w powiecie nowotarskim, wszystkie w województwie małopolskim Krowiarki są najwyższą dostępną komunikacyjnie przełęczą górską Beskidów Zachodnich. Dawniej prowadziła przez nie z Zawoi na Orawę gruntowa droga zwana Orawskim Chodnikiem. Przed II wojną światową rozpoczęto budowę szosy, zrealizowano jedynie odcinek tej trasy, kończąc ją dopiero po II wojnie Światowej
Nie ma już miejsc dla samotników. Przez cały czas gdy wspinaliśmy się motocyklami do góry, na poboczu stały w rzędach jeden za drugim samochody, samochody i jeszcze więcej samochodów.
Tak na wjeździe jak i zjeździe. Przejechaliśmy parę naprawdę wymagających zakrętów. Na koniec wjechaliśmy do Zawoi. To ponoć najdłuższa wieś w Polsce, z czym nie zgadzają się mieszkańcy Ochotnicy, dla potrzeb utworzenia nowej parafii podzieleni na Ochotnicę Dolna i Górną.
Gdzieś po drodze była druga Białka (ta tatrzańska była wcześniej) i Maków Podhalański, gdzie odpoczęliśmy chwilkę na miejscowym rynku z fontanną
Przy zjeździe z Przełęczy, pogoda wróciła do typowo jesiennej ze słońcem za chmurami i miejscowymi mgłami.
Spodobała mi się ta fontanna na rynku makowskim, przestawiająca kamienny krąg na którym siedzi młoda góralka z tamborkiem w ręku. Za nią trzy główki makowe z których wylewa się woda. W końcu to Maków do tego Podhalański.
Wokół fontanny na lince rozpiętej pomiędzy latarniami, rozwieszono kilkadziesiąt kapeluszy, Nie odkryłem idei tych kapeluszy, ale całość wydała mi się ciekawa.
Przejazd przez Harbutowice, miłe sercu mojego kolegi miejsce z przejazdem przez taką mniejszą przełęcz, ale za to z bardziej ostrymi zakrętami. Potem Sułkowice znane z produkcji narzędzi, dojazd do drogi szybkiego ruchu Kraków - Zakopane i powrót do domu.
Wróciłem do domu około 18.00. Pozostało tylko ucałować żonę na powitanie, wrzucić coś na ruszt i zacząć budować plany na poniedziałek.
W sumie przejechaliśmy ponad 300 kilometrów, trasą pełnych podjazdów zjazdów i zakrętów. Nie będę ściemniał, że nie byłem zmęczony. Szukałem sobie miejsca na rozprostowanie pleców i nie potrzebowałem do tego żadnych pretekstów. Ten wypad był wystarczającym powodem.
Sam sen tez przyszedł nadspodziewanie szybko.
Stwierdzam że od pewnego czasu jakbym bardziej przeżywał fizycznie te wyjazdy, ale przecież każdy z nas nie staje się młodszy z każdym kolejnym dniem.
Uprzejmie informuję, że zakupione we włoskich delikatesach wino Fiano którem poświęciłem nie tak dawno tekst, zostało otwarte i wypite. Tak jak napisałem w wierszu, wypiliśmy wspólnie z żoną kochaną. Pijąc to i nie tylko to wino, nie najgorszej w końcu jakości, wspominam czas sączenia podłego sikacza, ale i ciekawych przeżyć przy okazji. Młodość w końcu ma swoje prawa.
Czasem wydaje mi się, że zbyt późno dotarła do mnie ta oto prawda - Lepiej żałować, że się coś zrobiło, niż żałować, że się czegoś nie zrobiło. Tylko pytanie które sobie stawiam wtedy brzmi - czy ze swoim charakterem to moje życie przeżywałbym inaczej? Jakby dla uspokojenia emocji myślę sobie, to dobrze, że mądrości są jak przysłowia i cały urok w nich polega na tym, iż sobie przeczą. Dla zadręczających się jak ja w kwestii niewystarczających wariactw których nie zrobili w życiu, mam cytat ze Stanisława Lema. Nie żałuj, nigdy nie żałuj, że mogłeś coś zrobić w życiu, a tego nie zrobiłeś. Nie zrobiłeś, bo nie mogłeś. Od siebie dodam, że czasami tylko po prostu nie wypadało. Niby powinien na mnie spłynąć spokój wewnętrzny, ale trudno moje dotychczasowe życie zamknąć jednym nawet najbardziej krągłym zdaniem Odnajdując aromaty w kieliszku myślę więc nieraz nad upływem czasu którego nie da się zatrzymać, a co dopiero cofnąć. Parę dni temu znalazłem wiersz Adama Asnyka - Gdybym był młodszy. Odpowiada on na moje pytanie żałować czy nie żałować ? a to już jakby Szekspirowskie Być albo nie być ? Szczególnie spodobały mi się pierwsza i ostatnia zwrotka wiersza, który pozwalam sobie załączyć poniżej .
Gdybym był młodszy... Adam Asnyk
Gdybym był młodszy, dziewczyno, Gdybym był młodszy! Piłbym, ach, wtenczas nie wino, Lecz spojrzeń twoich najsłodszy Nektar, dziewczyno!
Ty byś mnie kochała, Jasny aniele... Na tę myśl pierś mi zadrżała, Bo widzę szczęścia za wiele, Gdybyś kochała!
Gwiazd bym nie szukał na niebie Ani miesiąca, Ale bym patrzał na ciebie, Boś więcej promieniejąca Od gwiazd na niebie!
Wzgardziłbym słońca jasnością I wiosny tchnieniem, A żyłbym twoją miłością, Boś ty jest moim natchnieniem I słońc jasnością.
Ale już jestem ze stary, Bym mógł, dzieweczko, Zażądać serca ofiary, Więc bawię tylko piosneczką, Bom już za stary!
Uciekam od ciebie z dala, Motylu złoty! Bo duma mi nie pozwala Cierpieć, więc pełen tęsknoty Uciekam z dala.
Śmieję się i piję wino Mieszane z łzami, I patrzę, piękna dziewczyno, W swą przeszłość pokrytą mgłami, I pije wino...
Dlaczego pierwsza i ostatnia zwrotka? Ze względu na swoją pewną ogólność.
Przy okazji uspokajam tych którzy pomyśleli, że dopadła mnie jakaś trzecia młodość. Nic z tych rzeczy, ale można przecież mieć różne przemyślenia, kiedy zrozumiesz, że na dzisiaj kobieta 50 letnia jest ode mnie ponad 15 lat młodsza, a pięćdziesiątka z całym szacunkiem dla kobiet, młódką już nie jest. Śmieję się i piję wino mieszane z łzami...
Chyba już parę razy zaczynałem swój tekst od tego odkrywczego stwierdzenia. Co innego jednak podkreślać to na blogu, a co innego doświadczać na co dzień. Z pewnością pisałem jakiś czas temu o tym jak to szyja dawała mi do wiwatu. Nie wiem dlaczego napisałem w czasie przeszłym, podczas gdy ona cały czas nie daje o sobie zapomnieć.
W którą by stronę nie zwrócić głowy to po pierwsze miałem ograniczony zasięg, a po drugie boli. Ja wiem, że w pewnym wieku ból jest dowodem życia, ale bez przesady. Nie muszę mieć tak silnych dowodów na własne życie.
Wylądowałem w październiku zeszłego roku u ortopedy, a ten skierował mnie na rehabilitację. Dostałem termin już za 10 miesięcy od rejestracji, a te miesiące minęły jak z bicza strzelił. Właśnie w poprzedni poniedziałek stawiłem się o 8.00 rano na komplet zabiegów. Komplet to znaczy pięć, bo za pięć płaci NFZ. Ponieważ miałem wybór, wybrałem technikę, bo ćwiczenia na wyginanie mogę sobie sam zrobić w domu. Oczywiście z ćwiczeniami jest tak, że oprócz miejsca potrzebna jest jeszcze ochota, ale to już inna sprawa. A więc mam wyznaczone: laser, jakieś pole magnetyczne przy którym musiałem pozbyć się elektroniki z kieszeni i przegubów, potem prądy i ultradźwięki na kark, a na koniec krio. To ostatnie to takie sobie głaskanie chłodem więc zaproponowałem, żeby do azotu którym schładza się miejsce rehabilitowane dokładać jakiś zapachowy olejek to będzie dodatkowo aromaterapia. Pani od tych maszyn pomysł się spodobał, ale sam zaraz doszedłem do wniosku, że to byłby szósty zabieg, a więc poza refundacją NFZ. Po tygodniu wpadłem już w rytm tych maszyn i czuję się już jak stary wyga, chociaż do tej pory rehabilitacja była dla mnie czymś obcym. No chyba, że ta w 1998 roku kiedy skręciłem nogę w kolanie na nartach. Było minęło. Najzabawniejsze było to, że na początku musiałem określić jaki mam ból w skali od 1 do 10. O ile wiem jak to jest mieć zero bólu o tyle nie doświadczyłem dziesiątki więc moja ocena nie będzie właściwa. Krakowskim targiem określiłem poziom bólu na 5.
Przypomniał mi się przy okazji taki dowcip o bólu:
Na zajęciach w Akademii Medycznej, profesor pyta studentki jaki jest największy bół.
Ona nieco stremowana mówi- Według mnie największy ból jest przy porodzie.
Na to student z drugiego końca sali - To chyba jeszcze nikt cię w jaja nie kopnął.
No właśnie wszystko jest względne Obliczyłem i sprawdziłem, że przy dobrej organizacji zajmuje mi to godzinę i dziesięć minut. Jest okazja poczytać wiadomości w necie przy wszystkim z wyjątkiem tego pola magnetycznego, które popularnie nazywają dużym kółkiem. ( małe jest na nogę)
Tutaj muszę odłożyć elektronikę na bok, a jakby na przekór to duże kółko niestety jest czasowo najdłuższe. Staram się więc przez te 15 minut myśleć o czymś ambitnym, ale do głowy przychodzą mi sam głupoty
Mija wspomniana godzina z lekkim okładem i mogę odfajkować zabiegi. Szybko wskakuję w swoje codzienne życie i albo wracam do domu, albo coś niecoś popracować dla zdrowia tym razem psychicznego.
Minął rok od czasu gdy starszy syn podarował mi trzy t-shirty. Podkoszulki są tematyczne, a całość jest z serii "death can talk" co można by chyba tłumaczyć " umarli mówią" , albo wprost "śmierć potrafi mówić". Byłbym jednak za tym pierwszym tłumaczeniem. Jakoś tak jest ze mną, że nowe ubrania jakiś czas leżą w szafie, a kiedy dojrzeję do nich psychicznie, zaczynam je nosić. Tak miałem na przykład z jasno czerwonym polarem do którego nie mogłem się przyzwyczaić, a potem nie potrafiłem go odłożyć wieszak.
Wczoraj na pierwszy rzut poszedł ten t-shirt.
Poznajecie?
Z pewnością tak. W końcu większość z Was pamięta PRL w którym przyszło nam żyć.
Dla młodszych lub rozkojarzonych informacja: Na koszulce widnieje portret Jana Himilsbacha aktora, pisarza i kamieniarza przy okazji niezłego pijaka i żartownisia. On to na pytanie dziennikarki, co ze swoich zajęć bardziej ceni: pisarstwo czy kamieniarstwo? Himilsbach odpowiedział, że kamieniarstwo. Na pytanie dlaczego? odparł, bo efektem mojej pracy jako kamieniarza nie da się wytrzeć sobie dupy. Mam zresztą na półce książkę z masą podobnych historyjek, co wpisuje się w moje zainteresowanie biografiami, które wyszło już poza ramy dwudziestolecia międzywojennego. Muszę ze smutkiem przyznać, że wszystkie młode osoby takie do 45 lat, spoglądały na koszulkę ze zdziwieniem i zaciekawieniem, próbując znaleźć jakieś choćby minimalne podobieństwo z noszącym ów ubiór. Pudło.
Przy pytaniu poznajesz ? w oczach pytanego widziałem jedynie pustkę. Nazwisko Jan Himilsbach nie ułatwiało rozmówcy niczego. Jak więc mówić o tym, że ten portret Himilsbacha jest stworzony jakby w klimacie polskiego filmu Monidło. Kiedy wróciłem do domu i podzieliłem się spostrzeżeniem na temat wiedzy ogólnej młodych ludzi, naszło mnie pewne spostrzeżenie.
My też byliśmy pokoleniem buntu, ale oprócz Jimiego Hendrixa czy Janis Joplin, wiedziałem kto to był Foog, Sempoliński, Bodo czy Smosarska, czyli miałem przynajmniej podstawową wiedzę o dorobku ojców. Teraz też znam parę kapel metalowych wiem coś niecoś o muzyce klubowej, czy raperach.
Doszukałem się nawet tego co mogę słuchać bez bólu czyli "house symfoniczny" to ukłon w stronę młodszego syna. Określenie wykształcenie ogólne miało chyba wtedy inny wymiar. Teraz wszystko jest w necie, trzeba jednak znaleźć motywację by poszukać.
Ze wspomnianej serii mam jeszcze koszulki z cytatem z Witkacego i tę trzecią która wzbudza we mnie niejakie wątpliwości.
To biały t-shirt, na którym z frontu widnieje duży profil dojrzałego mężczyzny, z pod spodem napis "Boy"
Wiem, że wiecie, iż to Tadeusz Żeleński Boy. Jednak tak przygotowane młode pokolenie, szczególnie z nurtu patriotyczno - ojczyźnianego może uważać koszulkę z facetem i angielskim napisem "Boy" za promocję nurtu LGBT. W obecnej sytuacji nie wiadomo kiedy można za to dostać w ryj.
Jak wspomniałem na wstępie, wiem, że ból jest oznaką życia. Nie koniecznie byle młokos musi o tym przypominać mi w ten sposób.
Jakiś czas temu, w okresie pracy na winnicy zacząłem udzielać się na pewnym portalu winiarskim. Moja aktywność tam spowodowana była pochlebstwami skierowanym pod moim adresem od właścicieli winnicy. Okazałem się łasy na pochlebstwa jak nie przymierzając Prezydent Trump.
Różnica między nam polega między innymi na tym, że u niego co drugie słowo to good deal, biznes, czyli ogólnie mówiąc muchos pesos, a ja swoją działalność literacką traktowałem od początku na zasadach non profit. Powstało wiec kilka utworów o winach które piłem i tych których nie piłem. Na potrzeby rymu pasował czasem jakiś szczep winogron i ja te winogrona jak winiarz wyciskałem tylko, że literacko.
Tal powstał między innymi wiersz o winie ze szczepu Fiano i do końca nie jestem pewien czy nie podzieliłem się nim już z Wami. Trudno, tak przychodzi z wiekiem. Mówiąc innymi słowy - znacie to przeczytajcie.
Pijamy wino Fianko z aktualną kochanką Po figlach w szkarłatnej pościeli każdej szalonej niedzieli Fianko? Toż nie ma takiego wina Jakaż jest tego łgarstwa przyczyna ? Chcecie znać prawdę prześmiewcy Fianki ? Nie mam również kochanki Degustowałem dziś wino Fiano Do spółki z moją żoną kochaną Mogę więc wczuć się w te błogie stany Szkarłatną pościel też bowiem mamy
Jak widać wymyślone na potrzeby wiersza "Fianko" świetnie rymuje się "kochanką", zaś "Fiano" odrobinę trudniej z żoną, ale za to rewelacyjnie z "żoną kochaną" Napisałem o tym co mi głowie siedziało i zapomniałem o temacie. Prawdą jest, że tego wina w gębie nie miałem. O zawartości szkarłatnej pościeli też się nie wypowiem z powodu męskiej elegancji. I tak było do wczoraj. Wczoraj na tarasie przy zachodzie słońca (bo przecież tak śpiewał Andrzej Zaucha) degustowałem wino ze szczepu "Negroamaro" które bardzo bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło. Wino otrzymałem od syna w podziękowaniu za opiekę nad psem w trakcie ich wycieczko do Włoch.
Nawet powstał z tego post o trzech psach. Przyznał się gdzie kupił wino. To takie małe włoskie delikatesy. Kiedy dzisiaj pojawiłem się tam w celu kupna butelki w oczy wpadła mi ona. Butelka białego wina z nazwą szczepu na etykiecie - Fiano. A więc słowo, nieskromnie ujmując, nie najgorzej zrymowane stało się ciałem. Według ekspertów ta odmiana winorośli należy do najlepszych szczepów o jasnej skórce w południowych Włoszech. Fiano daje winom stonowany i jednocześnie orzeźwiający smak. Wyczuwalne są mocne aromaty brzoskwiń, miodu, orzechów, gorzkich migdałów, a czasami nawet popiołu. W starszych winach Fiano można wyczuć ponadto aromaty kwiatowe, przyprawowe, które stają się coraz bardziej wyraziste wraz z wiekiem trunku. Ta butelka wina ma 3 lata, a więc takie najmłodsze nie jest. Jak wspominałem już na tych łamach, preferuję wina czerwone, a z włoskich lubię Primitivo choć w życiu nie przepadam za kontaktami z prymitywami.
Żona woli delikatne białe wina. To jest więc jakby skierowane wprost w jej winny gust. Myślę tak sobie, że na czas degustacji tej butelki odłożę swoje preferencje na półkę, degustując trunek na koniec dnia i nie gubiąc myśli o szkarłatnej pościeli.
Może i z Zakopanem na motocyklu się nie udało ostatnim razem, ale ostatnia sobota zapowiadała się znakomicie. Znajomy z poprzedniego wyjazdu do Myszkowa zameldował, że ma wolną sobotę. Niedziela nie była już niestety jego, ponieważ wraz z żoną i czwórką wnucząt wyjeżdżał do Rabki. Przy tych prognozach pogody, aż wstyd byłoby nie ruszyć tyłka z chałupy.
Plan był prosty: trochę Gorce, trochę Pieniny tak na styku. Główny cel był taki, że w Ochotnicy mieliśmy odwiedzić wspólną znajomą, też motocyklistkę. O umówionej godzinie kumpel podjechał w towarzystwie wspólnego znajomego. Z ( tak go nazwijmy) od pewnego czasu robi mi małego psikusa. Zarzeka się, że pojedziemy we dwójkę, a w praniu wychodzi, że to trójka. Trójka bez sternika, bo żony zostały w domu fundując sobie odrobinę spokoju. Mnie to specjalnie nie przeszkadza że jedziemy w takim składzie jeżeli tylko pozostali szanują moje podejście do bezpieczeństwa jazdy.
Wyjechaliśmy spod mojego domu równo o 9.30 kierując się na Wieliczkę, a potem Dobczyce, Mszanę Dolną, Mszanę Górną, Lubomierz, Szczawę i Kamienicę. Po półtorej godziny odpoczywaliśmy przy kawie na stacji benzynowej Zabrzeży. Kiedyś takie punkty gastronomiczne nazywano restauracją "U Obajtka", ale jak to w życiu, co już zauważyli starożytni - wszystko płynie. Teraz nie nazywamy już tak cafe na Orlenie. - Może zadzwonię do znajomej i powiem, że będziemy za chwilę - zakomunikował Z - To Ty tej wizyty nie uzgodniłeś z nią wcześniej? - spytałem zaskoczony - Jakoś tak wyszło - zgasił temat.- będzie spoko Po krótkiej rozmowie okazało się, że znajoma ma doła i nie nadaje się do przyjmowania gości. W sumie jej się nie dziwię. Facetowi do przyjmowania gości wystarczy wsadzić na tyłek jeansy potem koszulkę na barki i gotowe. Kobieta tak nie potrafi, co jest faktem powszechnie znanym, a poza tym nie wszyscy lubią hura niespodzianki. Nie był to dla nas problem( dla Z chyba tak), bo i tak planowaliśmy na to spotkanie góra pół godziny. Postanowiliśmy nie zmieniać trasy i wjechaliśmy do Ochotnicy jak paniska. Mam spory sentyment do tej wsi.
Najpierw Ochotnica Dolna z budowanym właśnie kościołem. Potężny kościół w stanie surowym pokryty jest już miedzią. Jeszcze ostro świeci w słońcu bo brak jej patyny. Słyszałem, że na tę miedź i roboty dekarskie zebrano wśród wiernych jakieś dwa miliony złotych. Może mam inne poczucie piękna, a przynajmniej estetyki ponieważ zachwycony jestem stojącym obok kościołem drewnianym. W 1566 roku miejscowi chłopi wraz z sołtysem Walentym Ochotnickim zbudowali drewniany kościół usytuowany obok cmentarza. Przy tym kościele od 1784 roku zamieszkał kapłan, aby prowadzić regularne duszpasterstwo, ale, ze względu na brak uposażenia, parafii tutaj nie utworzono Po pożarze 1 lutego 1813 roku, który zniszczył doszczętnie istniejąca świątynię w roku 1816, za czasów duszpasterzowania ks. Marcina Franakay, wybudowano nowy, obecny kościół, do którego miejscowy ochrzczony Izraelita Karol Ochotnicki zakupił za 1000 zł 4 barokowe ołtarze chrześcijańskie, rzeźby, obrazy, ambonę, dwa dzwony i inne przedmioty kultu z kościoła pofranciszkańskiego ze Starego Sącza. Zachwycam się sufitem. Znajduje się tam przepiękna scena Sądu Ostatecznego, a całości dopełnia granatowe niebo wypełnione złotymi gwiazdami. Taką mam estetykę i cóż na to poradzę. Poza tym jak mówił Święty Paweł na Areopagu - " Bóg, który stworzył świat i wszystko na nim, On, który jest Panem nieba i ziemi, nie mieszka w świątyniach zbudowanych ręką ludzką i nie odbiera posługi z rąk ludzkich, jak gdyby czegoś potrzebował, bo sam daje wszystkim życie i oddech, i wszystko." Jednak to wolny kraj i ponoć nie to jest ładne co jest ładne, tylko to co się komu podoba.
Minęliśmy Ochotnicę Górną, Ustrzyk i zameldowaliśmy się na Przełęczy Knurowskiej. Zjazd serpentynami doprowadził nas do bacówki gdzie kupiliśmy oscypki. Fajnie tak wejść do szałasu i wyjść za świeżo wędzonym serkiem mając od dymu z ogniska załzawione oczy. - Płaczesz nad ceną oscypka ? - zażartował Z.
Pod bacówką jest takie miejsce widokowe skąd widać Tatry, Pieniny i błyszczący u ich podnóża Zalew Czorsztyński.
Zjechaliśmy w dół kierując się do Zamku w Nidzicy. Tu natknęliśmy się na pierwsze tłumy turystów, a tłum ludzki od tego czasu towarzyszył nam cały czas. Przystanęliśmy na chwilę przy zaporze poniżej zamku.
Jakiś gość na wspaniałym motocyklu tłumaczył nam, że nie jest z Warszawy jak sugeruje rejestracja, a z Zakopanego.
Nie wiem po co? Już dawno wyrosłem z antagonizmów.
Jakaś starsza pani chciała mieć zdjęcie przy naszych motocyklach, na co przystaliśmy sprawiając jej widoczną radość.
Boże jak niewiele trzeba, by zrobić komuś frajdę.
Potem odpaliliśmy motory i objechawszy jezioro, dotarliśmy do Krościenka. Na Rynku w Krościenku jest budka z lodami. Działa ona tam ponad 30 lat i odkąd pamiętam za ladą stoi starszy Pan, który już w latach 90- tych wydawał mi się stary.
Teraz sam jestem stary. Budkę przeniesiono na drugą stronę ulicy, ale Pan dobiegający już pewnie setki dalej sprzedaje lody, uważnie nakładając gałki do kubka. Ubrany na biało w ochronnych rękawiczkach, a więc pełna higiena. Robi to może trochę wolniej, bowiem poświęca tej czynności całą swoją uwagę. Jest dla mnie dowodem na twierdzenie, że wiek to tylko cyfra.
Zjadłem dwie gałki lodów, czekoladę i czarną porzeczkę. Było warto.
Do dalszej jazdy w kierunku Szczawnicy podchodziliśmy z dystansem. Widzieliśmy tę kolejkę samochodów przed nami. Omijając stojące samochody, dotarliśmy tylko do centrum miejscowości i nie udało się dojechać do Muzycznej Owczarni w Jaworkach. W pewnym momencie wszystko się totalnie zakorkowało. Dobrze, że motocyklem można łatwiej manewrować. Wycofaliśmy się szybko, kierując się do Kamienicy. Tutaj skręciliśmy na Limanową. To piękna, pełna niesamowitych zakrętów trasa gdzie rozgrywa się zawody kolarskie typu Tour de Pologne jak i wyścigi samochodowe Wyścig Górski Limanowa - Przełęcz pod Ostrą to jeden z najbardziej rozpoznawalnych wyścigów samochodowych w Małopolsce. Impreza ta jest Rundą Mistrzostw Europy FIA w Wyścigach Górskich oraz Rundą Górskich Samochodowych Mistrzostw Polski. Na liczącej 5493 metry trasie ze startem w Starej Wsi zmierzyli się w lipcu tego roku liderzy klasyfikacji generalnej Goeffrey Schatz i Christian Merli, wielokrotny mistrz Europy, włoski rekordzista trasy. Trasa wymaga sporej uwagi ponieważ w motocyklach jedzie się tam gdzie się patrzy. Jak się człowieku zagapisz nie w tę stronę to można nie zamknąć zakrętu, lądując w rowie po drugiej stronie.
Pal licho jak nic nie jedzie z naprzeciwka.
Tak to dotarliśmy do Starej Wsi, a następnie do Limanowej. Mały postój na Rynku i niespodzianka. Spod kościoła wyjechała młoda para. Widać było, że są świeżo po ślubie. Siedzieli na podwójnej kanapie trojki czyli trzykołowego motocykla, rozdając na lewo i prawo uśmiechy dla pozdrawiających ich ludzi. Za nimi ze trzydzieści motocykli czyli słynna motocyklowa obstawa. Pełni entuzjazmu do przyszłego wspólnego życia młodzi dwukrotnie okrążyli runek nim udali się na miejsce imprezy.
Ciekaw jestem czy przyszłe wspólne życie planują na jeden czy na dwa motocykle? Klimatyczne wydarzenie, taki przejazd ze ślubu. Za moich czasów nie do pomyślenia. Choćby dlatego, że brałem ślub w grudniu.
Z Limanowej do Nowego Wiśnicza z przyjemnym zamkiem i przygotowaniami miejscowych do niedzielnej imprezy, potem przez Bochnię i do domu.
Przez cały czas trwania tej wyprawy towarzyszyło mi nie odparte poczucie wdzięczności.
- Boże jakże Ci dziękuję za to, że urodziłem się w tak pięknym miejscu. Inni wloką się kilometrami na tygodniowy urlop, by popatrzeć na góry przez chwilę, ja je mam praktycznie na wyciągnięcie ręki. Może ta euforia wynika z tego, że na motocyklu jest doskonała wentylacja i nałykałem się tlenu ponad normę. Zwał jak chciał.
Na miejscu byłem o 17.30 Spędziłem więc w siodle 8 godzin przejeżdżając prawie 280 kilometrów. Ledwo co ściągnąłem z siebie motocyklowe skóry, jak w odwiedziny wpadli nasz Starszy Syn z Małżonką, dzieląc się wrażeniami z wystały Leona Wyczółkowskiego w Muzeum Narodowym. - A co u Was ? - spytał protekcjonalnie. Nie chciałem mu psuć humoru wobec odrzekłem - Nic, nudy i gorąco. Gdyby wiedział....
Nie udało się z tym wyjazdem motocyklowym do Zakopanego w ostatnią niedzielę.
Pogoda byłą zmienna i choć świeciło słońce, a temperatura była przyjazna to co rusz kropiło, albo zwyczajnie lało.
Fakt że krótko, ale w deszczu i po deszczu białe oznaczenia jezdni stają się bardzo śliskie.
Dzwonił kolega mówiąc, że żałuje tej rezygnacji z wyjazdu, a był organizatorem i to on podjął strategiczna decyzję.
Powiedziałem mu - Podejmuj decyzje, a potem ich nie żałuj. W końcu bezpieczeństwo jest najważniejsze.
Trzeba poczekać na lepszą pogodę.
Kto czeka ten się doczeka. Nie chodzi mi oczywiście o realizację chińskiego przysłowia które brzmi : „Usiądź na brzegu rzeki i poczekaj, aż trupy twoich wrogów spłyną z prądem”. Chodzi mi o czekanie na chwile przyjemne, lub odkładanie tych przyjemnych chwil na później by lepiej smakowały.
A więc po pierwsze - czekanie na chwile przyjemne W moim ogródku warzywnym po okresie kopania, sadzenia, pielenia i obserwacji dojrzewania, nadszedł czas zbioru Skończyła się już rzodkiewka i cebula dymka. Wczoraj ostatni raz jedliśmy fasolkę szparagową. Posadziłem nową fasolkę. Mam nadzieję, że zdąży przed chłodami jesiennymi. Z pewnością wyrobi się sałata, która już rośnie na miejscu wspomnianej rzodkiewki. Na bieżąco zbieram ogórki i cukinię. Nie wiedziałem, że dwa krzaki cukinii potrafią tak obrodzić. Jestem nią dosłownie zasypany wczoraj zebrałem 6 sztuk Od dzisiaj zacząłem zbierać poważniejsze ilości pomidorów, chociaż początki trzy dni wcześniej też były udane
A już za kilka dni czekał mnie istny wysyp, jak to się mówi przy okazji grzybów
Pierwszy zbiór buraków . Wielkość poszczególnych sztuk mocno mnie zaskoczyła
Dla orientacji, szerokość takiej deski na których leży burak to 14,5 cm. Łatwo więc policzyć by zrozumieć moje zaskoczenie
Własne pomidory tak nas rozpuściły, że tracimy zainteresowanie tym warzywem w wersji sklepowej gdy kończy się sezon. Z tymi pomidorami to naprawdę ciekawa sprawa. Z punktu widzenia botaniki pomidor jest owocem, ponieważ rozwija się z kwiatu i zawiera nasiona. Jednak w kulinariach pomidor jest najczęściej traktowany jako warzywo, ze względu na wytrawny smak i sposób użycia w potrawach. Sałata, pomidory, ogórki, bazylia ( też własna), do tego trochę vinegretu i co nam bieda zrobi? Nic nam nie zrobi.
Niech na całym świecie wojna byle polska wieś spokojna. Aż chciałoby się w takich chwilach wydusić to z siebie, tylko poprawność tego zabrania.
Wracając zaś do ogródka... Tak prawdę powiedziawszy hodowla warzyw na małej przestrzeni nie jest działalnością która pozwoli oszczędzić domowy budżet. Nakład pracy, sił i środków jest dość spory. Czerpię jednak z mojego rolnictwa w skali mikro dwie przyjemności. Pierwsze, to kiedy w efekcie tej pracy zbieram plony i uśmiecham się do każdego pomidora czy ogórka z osobna i drugie, gdy część tych zbiorów mogę podarować dzieciom, wnuczce oraz bliskim znajomym odwiedzających nas w te letnie dni.
Czasami prowadzimy tez sąsiedzką wymianę plonów A teraz z innej beczki czyli po drugie - odkładanie tych przyjemnych chwil na później, by lepiej smakowały.
Kto je tak zdrowo jak w opisie powyżej z pewnością nie grzeszy. No chyba, że na tapetę wejdą grzechy ciężkiego kalibru czyli siedem grzechów głównych. Uważny czytelnik moich tekstów wie, że nie idzie tu o lenistwo czy nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu. Tak nazywa się amerykańskie czerwone wino ze szczepu Zinfandela, We Włoszech ten szczep nazywa się Primitivo i pod tą nazwą jest u nas bardziej popularny Pierwszy raz spotkałem się z nim w 2014 roku i wino to tak nam smakowało, że poświęciłem mu dwa posty
Pierwszy już w maju 2014 roku siedem grzechów a ile radości A kolejny w styczniu 2022 roku nowy rok zacząłem od siedmiu grzechów Obchodząc taką naszą małą rodzinną okazję, położyłem na stół to wino z rocznika 2010. Z zaciekawieniem jak i niepokojem otwierałem butelkę. Niepokój był nieuzasadniony, a wino wyborne. Nie za każdym razem pija się tak dobre i tak stare wino. Nasza cierpliwość została nagrodzona. Każdy z nas jest zaś Carringtonem ( tym z Dynastii) na miarę własnych możliwości.
Mogłem wychlać od razu, a przez 11 lat drażniłem się widokiem kolorowych etykiet. Mówią, że do robienia nalewek trzeba dojrzeć. Do odłożenia dobrego wina na leżakowanie myślę, że nawet bardziej. Kiedyś gdy krew była gorąca z pewnością nie grzeszyłem ( nomen omen) taką cierpliwością. Nie każde wino nadaje się niestety do przetrzymywania na odpowiednią okazję w przyszłości Popularne wina stołowe polecane są do bezpośredniej konsumpcji. Białym winom daje się z reguły 2 lata takiej "ważności" do spożycia Winom czerwonym 2-3 lat Wina słodkie mogą leżakować dłużej. Szlachetne wina potrafią wytrzymać wiele lat. Piętnaście to chyba wiele, Nie uważacie?
I jeszcze na koniec dodam, że ze da lub trzy lata temu w popularnym dyskoncie pojawiło się
to wino z innego już rocznika, bodajże 2018. Byłem zaskoczony dostępnością w w tym miejscu jak i ceną zdecydowanie niższą od poprzednika zakupionego w 2014 roku.
Wszystko okazało się jasne gdy otworzyłem butelkę. Smak nieporównywalny. Wiem, że poszczególne roczniki różnią się miedzy sobą ze względu na warunki w jakich w danym roku dojrzewała winorośl, ale żeby aż tak bardzo?
Nie znalazłem też informacji o producencie. Ta była sprytnie pominięta.
Do tego amerykańskiego wina z marketu jak ulał pasuje również amerykańskie przysłowie:
Nigdy nie oczekuje od towaru więcej niż za niego zapłaciłeś.
Motocykl jak mówią daje wolność. W motocyklach można się zakochać, a jak już kochać...
Jeżeli kochać to nie indywidualnie Jak się zakochać to tylko we dwóch Czy platonicznie pragniesz jej czy już sypialnie Niech w uczuciu wspiera wierny cię druh
Tak jak w Kabarecie Starszych Panów, dwa to doskonała cyfra. Cyfra określająca limit uczestników wyprawy.
Praktykowałem samotne wyjazdy, te we dwójkę i cała grupą siedmiu lub więcej motocykli.
Najbardziej lubię te dwuosobowe, bo łatwo w nich pogodzić sprzeczne interesy uczestników. Nie od dziś mówi się, że gdzie jest dwóch Polaków tam są trzy zdania. A jak jest nas siedmioro ?
Jeden więc chce jeść inny tankować. Ktoś nie chce nic zwiedzać, dla innego zwiedzanie to sens wyjazdu. Ktoś inny właśnie teraz musi sobie siknąć.
Z tego powodu rozleciała się grupa w której poprzednio jeździłem.
Poszło o prędkość i styl jazdy, oraz cel owych wyjazdów. Na przykład gdzie jadać?
W knajpie gdzie spędzisz ze dwie godziny, czy konsumując hot doga na stacji benzynowej i zaoszczędzone w ten sposób 1,5 godziny poświęcisz na jazdę czyli cel dnia.
Przyznam, że ten hot dog odpowiadał mi najbardziej. Jak chcę iść do knajpy to starannie ją wybieram jaki towarzystwo z którym idę . Biorę też ze sobą żonę a nie motocykl.
Jeżdżę z rozsądną prędkością ( tak mi się przynajmniej wydaje), a na zaczepki uczestnika grupy o zbyt małą prędkość na wąskiej drodze w obszarze zabudowanym odparłem, że nie po to pracowałem 42 lata na swoją emeryturę by z niej w głupi sposób zrezygnować. Zresztą grupa to nie małżeństwo i w każdej chwili można z niej zrezygnować.
Tak więc ja zrezygnowałem i od pewnego czasu jeżdżę sam, a sporadycznie w dwie osoby.
Z niekłamaną radością przyjąłem propozycję wspólnego wyjazdu do Myszkowa.
Powód wcale nie był taki istotny, ale był.
W Myszkowie odbywał się trzydniowy zlot motocyklowy organizowany przez Myszkowski Klub Motocyklowy. My chcieliśmy tam tylko zajrzeć, odbić kartę jak to mówią i wracać.
Wszak najważniejsze jest żeglowanie.
Z Krakowa pojechaliśmy na Skałę, Wolbrom, Pilicę, Zawiercie i do samego Myszkowa.
Według mapy to 120 kilometrów w jedną stronę czyli ponad dwie godziny jazdy.
Super.
Temperatura w okolicach 20 stopni, a z rana nawet mniej. Słońce lekko zachmurzone i minimalny wiatr. Lepiej nie mogliśmy sobie wymarzyć.
Kolega, chociaż z omawianej wcześniej większej grupy, dostosował się do uzgodnień, które w jednym zdania brzmiały - Nie przekraczamy dopuszczalnej prędkości o więcej niż 20 km, oczywiście tylko w ramach potrzeby.
Tak więc jechaliśmy spokojnie, a uśmiech zadowolenia wykrzywiał nam twarze w słusznym kierunku.
Gdzieś po drodze minęliśmy trzy motocykle na niemieckich numerach rejestracyjnych i towarzyszącą im karetkę pogotowia ratunkowego. Nie było śladów żadnego incydentu więc być może tylko jakieś zasłabnięcie. Przekaz dnia utkwił nam jednak w tyle głowy.
Nie wpłynęło to broń boże na zadowolenie, a jedynie zwiększyło ostrożność.
Lata robią swoje zwłaszcza w kwestii mądrości życiowej.
Do Myszkowa dotarliśmy przed 11.00. Zaparkowaliśmy z boku aby się rozejrzeć. Część uczestników szykowała się do parady, część wypoczywała na ogrodzonym terenie które spełniało funkcję pola namiotowego. Przed wejściem na pole na teren zlotu zatrzymał nasz szlaban i konieczność opłaty za wejście w kwocie 20 zł,- od głowy.
Niby nie jest to kwota wygórowana, ale zawsze.
Na nic zdały się nasze pytania, czy jeżeli nie wjeżdżamy motocyklem i chcemy wejść jedynie na pół godziny by obejrzeć stoiska to też mamy płacić tę stawkę?
Obsada punktu poboru opłat byłą nieubłagana.
Zapłaciliśmy i weszliśmy do środka ze stosownymi opaskami na ręce.
Rozumiem ich racje, ale i nasze nie są pozbawione sensu. Czułem się trochę tak jakby mi przyszło płacić za wejście do Lidia, bo chcę zrobić zakupu.
Obejrzeliśmy parę zbędnych gadżetów motocyklowych kwitując wszystko zdaniem:
- Za te pieniądze to niech sobie tu leży.
W efekcie nic nie kupiliśmy, wyszliśmy po kwadransie i zaczęliśmy się zastanawiać co robić z tak dobrze rozpoczętym dniem.
Nie czekaliśmy już na na zapowiadany na 17.30 koncert zespołu Cycki ani na gwiazdę wieczoru TSA.
To że nie znaleźliśmy tam nic co by nas porwało, nie zmienia faktu, że widzieliśmy wiele zadowolonych twarzy, a Klub Motocyklowy z Myszkowa działa prężnie.
Nas rozpierał entuzjazm i być może oczekiwaliśmy jakichś niesamowitych fajerwerków.
W końcu nie to jest ładne co jest ładne, ale to co się komu podoba.
Opaska jest, można wchodzić
.
W tym wielkim, sięgającym mi prawie do pasa kotle dochodziła pieczonka czyli ziemniaki w towarzystwie warzyw i wędlin. To takie danie regionalne
Akustycy stroili sprzęt nim Cycki pokażą się w pełnej krasie
Wróciliśmy do motocykli i nagle rozbłysła w mojej głowie wspaniała myśl.
- Czy ty wiesz, że na Pustyni Błędowskiej organizują rekonstrukcję historyczną bitwy o Tobruk i to ze sprzętem z epoki?
Tak, to są te fajerwerki których oczekiwaliśmy.
Z nową energią siedliśmy na siedzenia motocykli i ruszyliśmy w drogę.
Z Myszkowa do Zawiercia, a tam na Olkusz. Po drodze są Klucze, a przy drodze na Bolesław znajduje się obiekt zwany Różą Wiatrów. To tam prowadzili nas Ares z Hermesem czyli bóg wojny, a drugi podróży.
Kiedy zbliżaliśmy się do punktu Zero, oczom naszym ukazała się wielka ilość zaparkowanych na poboczu samochodów. Przy skręcie w drogę docelową panował już taki ścisk, że utworzył się korek którego nawet motocyklem nie można było ominąć.
- Chyba już wszystko widzieliśmy - rzucił kolega i błyskawicznie na ile pozwalała sytuacja, wycofaliśmy się rakiem.
Jedyna słuszna decyzja to kierować się na Olkusz.
W tym Srebrnym Mieście postanowiliśmy zatrzymać się na lody lub może na coś bardziej konkretnego. Dochodziła już 14.00, a więc chyba czas na konkrety.
Olkuski rynek rozkopany. W mieście lubiącym żyć historią i snem o wspaniałej przeszłości, co rusz wykonuje się gest wobec owej historii. A to wykopie się coś spod ziemi i na to historycznie coś się nadbuduje.
Kręci się wszystko, tak jak ja to postrzegam, wokół tych nowo starych zabytków.
Mieszane uczucia mam oglądając odbudowywany zamek w Rabsztynie. Dzieckiem będąc całe dnie spędzałem na jego murach ( że też rodzicie nie martwili się o to przesadnie )
Wychodzi na to, że urban exploration w odmianie castle exploration to nie wymysł ostatnich czasów, bo w moich młodych latach też się go uprawiało, nie dokładając do tego angielsko brzmiącej nazwy.
Trzeba przyznać że w tych wycieczkach i bieganiu po zrujnowanych murach mieliśmy kupę szczęścia.
Kiedy byłem ostatnio na zamku żądali ode mnie chyba z dychy za wejście.
Oczywiście nie zapłaciłem i nie wszedłem. Nie ze względu na wrodzone sknerstwo. W imię zasad....
Burger z boczkiem i zieleniną trafił nam się w odpowiedniej chwili, a był taki solidny, że na lody nie starczyło już miejsca.
Z Olkusza pojechaliśmy bardzo boczną drogą na Gorenice, Czerną ( klasztor Karmelitów Bosych) i dojechaliśmy do Krzeszowic.
Tutaj postanowiliśmy wracać i tak przez Rudawę dotarliśmy do Krakowa.
Wspólne podziękowania zakończyły naszą wycieczkę i rozjechaliśmy się pod swoje adresy zamieszkania.
W sumie nakręciliśmy jakieś 250 kilometrów a do domu wróciłem około 18.00
Radość niezmącona nawet niepowodzeniami pozornymi i prawdziwymi w Myszkowie i na Pustyni Błędowskiej towarzyszyła mi przez kilka kolejnych dni. Niestety nawet po najlepszym ziole euforia w końcu mija a ja spoglądam na kalendarz. Tam niedziela, 3 sierpnia jest oznaczona czerwonym kółkiem z napisem Zakopane. Tym razem w towarzystwie innego z moich motocyklowych kumpli.
Byle tylko pogoda dopisała, póki co cudów na niedzielę nie przewidują
P.S.
Właśnie wróciłem z miasta. Żona wysłała mnie po kurki do polędwiczek. Przed bramą stał wóz asenizacyjny czy jak kto woli szambiarka. Zgrabnie ominąłem ciężarówkę i zaparkowałem na posesji. Zza pojazdu wyszedł młody facet zaciekawieniem zaczął oglądać Yamahę - Pan też na czymś jeździ - spytałem - Tak na Harleyu, ale to ciężka maszyna. - Moja Yamaha, jak twierdzili japońscy twórcy, to taki hołd dla Harleya stąd pewne podobieństwa konstrukcyjne. - Zauważyłem. Silnik i układ ramy. I tak ze zwykłego opróżnienia szamba zrobiła się miła rozmowa na tematy motocyklowe. Czyż nie mają racji twórcy naklejki które często można zobaczyć na drodze: Uważaj, motocykle są wszędzie. Dodam od siebie - Motocykle lub ich pasjonaci.
O tym, że trafiały się w moim życiu chwile gdy Kalipoe z harfą brzdęknęła coś nad głową i wtedy spod pióra wychodził wiersz, albo prawie wiersz, to już kilka razy pisałem. Nie zawsze niestety ta harfa byłą dobrze nastrojona, albo przemęczona muza wracała z jakiejś imprezy i tylko na odczepnego podała ton, nierzadko fałszywy, a ja rzucałem się na niego jak wygłodniały owczarek. Wszystko stąd, że jak mówił Jonasz Kofta poetą się nie jest, poetą się bywa. Jak człowiek zdecydowanie autokrytyczny, nie jestem pewien czy w ogóle tym poetą bywałem. Coś tam jednak pozostało na papierze i jak tam czasem zajrzę to wychodzi na to, że to jednak to Euterpe częściej podawała mi ton, choć przecież ona bez harfy chodzi. Może po prostu wsadzając dwa palce do ust gwizdnęła tylko na mnie przeraźliwie, a ja to mylnie odczytałem? Może. Faktem jest, że na własny koszt szanowna moja małżonka wydała mi tomik poezji, organizując dodatkowo spotkanie autorskie w zaprzyjaźnionym antykwariacie. Był to prezent na moje 50 te urodziny, a w pakiecie otrzymałem kompletne zaskoczenie.
A potem?
Różnie bywało, dobrze i źle.
Coś się pisało, choć częściej nie
Kilka lat temu napisałem trochę zabawnych wierszyków na temat wina w związku z pracą w winnicy. Na Facebooku zamieściłem ich kilka, na stronie poświęconej i winie i strofom o nim. Skończyłem to gdy zakończyłem pracę w winnicy, ale głównym impulsem był fakt, że w pewnej chwili stałem się tam jedynym publikującym. O wszystkim tym wiecie, bowiem z każdego z tych wydarzeń zamieściłem na tych łamach sprawozdanie.
Kiedy podjąłem ostatnią pracę przed emeryturą, trafiłem do środowiska ludzi młodych, Ponoć byłem najstarszym pracownikiem we wszystkich firmach należących o mojego szefa. Po czasie okazało się, że byłą jedna pani starsza ode mnie o 3 lata, ale ona pracowała w księgowości, więc nie udzielała towarzysko na spotkaniach firmowych. Nie wiem dlaczego praca w księgowości powoduje, że otrzymuje się opinię człowieka nudnego.
Monty Pythoni stworzyli nawet na ten temat zabawny skecz
Doceniając pracę księgowych zyskałem ich wdzięczność co wiele razy pomogło mi w trudnych do rozwiązania kwestiach organizacyjnych. W nowej pracy nawiązałem więc od razu dobre relacje z księgowością .
Za wszelką cenę chciałem uniknąć naklejki leśnego dziadka. Jeździłem więc do pracy motocyklem i wyrażałem opinie którym daleko było od poziomu tego spleśniałego igliwia leśnego.
Nie żebym to robił na pokaz i dla poklasku. Ja taki jestem, czasem trzeba to jednak mocniej zaakcentować. To się chyba udało ponieważ tak się jakoś złożyło, że zostałem zaproszony na urodziny koleżanki do znacznie mniejszej już grupki.
Piszę "koleżanki" a przecież gdyby była moim dzieckiem, nie byłaby najstarsza. Jak prezent urodzinowy przyniosłem wiersz napisany na cześć Jubilatki.
Jak wiecie te jubileuszowe wierszyki to taka dworska satyra ( stąd tytuł dzisiejszego tekstu), ale dzięki bogu, umiejętność składania rymu dalej jednak wywołuje zaciekawienie i zadziwienie. Jak zauważyłem ostatnio nawet bardziej niż kiedyś.
Co prawda minął już czas gdy słuchacze gotowi byli się pobić z przeciwnikami swoich poglądów na poezję, ale zawsze to miłe. Udało się, ale zaraz też pojawił się mój nowy obowiązek.
Znacie to Prawo (Murphy`ego ?) które tak opisuje sytuacje w pracy :
"Pokaż że coś potrafisz, od jutra stanie się to twoim obowiązkiem"
Jubilaci oczekiwali wierszyków. Przez cały rok z okazji każdych urodzin w węższej grupie, pisałem wiersz o solenizancie. Drukowałem go na eleganckim papierze i podpisywałem. Okazuje się, że młodych ludzi można zadziwić taką umiejętnością, czasem bardziej niż sprawnym scrollowaniem telefonu. To drugie niestety też trzeba umieć, by nawiązać rozmowę na mniej więcej podobnym poziomie. Gdybym tak dostał taki temat do opracowania - Wpływ poezji na moje życie, było by o czym pisać. Niestety nikt nie daje mi już tematów na wypracowania. Ostatni mój maturalny temat brzmiał : "Uzasadnij, że spełniły się słowa poety - Ażeby z gruzów stolicy rósł żelbetonem socjalizm"
Po samym temacie widać że było to prawie w wiekach biblijnych. Pamiętam, że na tej maturze dwa razy dobierałem papier kancelaryjny, a gdy zabierali gotowe moje wypracowanie to wylewały się niego hektolitry wody. Dlaczego o tym piszę? Otóż na koniec miesiąca odchodzi z pracy młoda dziewczyna która nie załapała się na wiersz z okazji urodzin. Niestety zbyt krótko pracowała. Postanowiłem więc pożegnać ja w ten właśnie sposób. Imponuje mi to, że znowu nie zważając na mój wiek ( dzięki bogu) zostałem zaproszony na imprezę. Spod pióra wyszedł mi taki kawałek jaki zamieszczam poniżej. Mam nadzieję, że jest przeciętnie grafomański i podpierający się (co było zamierzonym efektem) Narodowym Wieszczem.
Wiersz o wierszach
czyli utwór inspirowany twórczością samego Juliusza Słowackiego (podobnie pewnie jak u niego, po winie napisany)
Niechaj mnie
Iza o wiersze nie prosi
Choćby o
krótkie, nawet wersów parę
No bo do
banku Iza się przenosi
Tam tej poezji będzie ponad miarę.
Szelest banknotów liczonych
jak trzeba
Brzęk
monet niczym jasny piorun z nieba
I poczet
królów co zdobi banknoty
I wielcy
ludzie co na euro siedzą
Będą Ci snuć
tej poezji ćwierkoty
Bo jak to
robić oni przecież wiedzą.
Nim koniec
pracy radość Ci rozświeci
Słuchaj, dziś to są najlepsi poeci
Jeszcze tylko subtelny podpis i jestem gotów na to pożegnanie.
A jest ono po pracy i bez samochodu. Pewnie będzie przy winie, a wtedy wyjdzie szydło z worka,
bo jak mawiali już starożytni - "In vino veritas, in aqua sanitas"
Ta łacińska sentencja znaczy - "w winie prawda, w wodzie zdrowie".
Zachowują się poniżej wszelkiej krytyki. Gęby zaś mają pełne frazesów i prostackiej moralności. Politycy. Nie jest to jednak znak naszych czasów. Sigmund Freud żyjący od połowy XIX wieku do początku Drugiej Wojny Światowej, specjalista od oceny zachowań ludzkich, tak powiedział :
Nie trzeba wcale wysiłku by podać przynajmniej tuzin przykładów na poparcie tej Freudowskiej tezy.
Powiem szczerze, że nie chce mi się kolekcjonować i komentować poszczególnych wypowiedzi lub zachowań. Najgorsze jest to, że przestało mnie to dziwić, a jak pisał poeta
- Kiedy się dziwić przestanę, będzie po mnie
Dla ostrzeżenia Jonasz Kofta dodał jeszcze dwa razy, że będzie po mnie.
Coś w tym musi więc być.
I tylko kiedy patrzę na teraźniejszość zaczynam rozumieć przeszłość. Coraz mniej dziwi mnie, że doszło kiedyś do zaborów. Jak długo można tolerować takie wszechobecne warcholstwo.
Tym którzy zbierają w sobie jad, by mnie opluć czyli prawdziwym patriotom pragnę podpowiedzieć, że nie wskazuję tu opcji która przegina bardziej. Z pełnym przekonaniem powiem, że nie ma w tej historii postaci jednoznacznie białych lub czarnych, a wszyscy są w kolorze szarym. Niektórzy są nawet nawet bardziej szarzy. Szaraki.
Spoglądam na termometr prawie 30 stopni na plusie.
A dajcie wy mi wszyscy spokój - jak powiedział Felicjan Dulski. Ja dodam - z tą polityką.
Cholera, to śmierdzi emigracją wewnętrzną.
*** Nie nacieszyłem się zbyt długo tą ciszą i spokojem związanym z brakiem nie moich psów w moim domu. Wspominana w poprzednich postach Ciotka, tak prowadziła się po wyjściu ze szpitala, że z powodu niejedzenie ( bo nie smakuje) i niedopicia ( jak to brzmi) doprowadziła do zatrzymania pracy nerek i trafiła na nefrologię. Zgadnijcie gdzie trafił pies? Jako zaznajomiony już z moim domem, labrador zaczął zdobywać pozycję, poprzez wymuszanie, wyszczekiwanie i udawanie głupiego. Jedyną metodą na niego jest konsekwencja której póki co mi nie brakuje. Parę razy jednak zwierzak boleśnie przeszedł mi przez rozum. Na pytanie - po co wziąłem go po raz kolejny, odpowiadam
- Życie nie jest zero jedynkowe. Pies nie był zaszczepiony i stało się to dopiero za naszą sprawą, podczas poprzedniego pobytu. Po takim szczepieniu obowiązuje 14 dni kwarantanny. Dopiero po tym czasie może trafić się jakiś opiekun na godziny czy dni. Kiedy wieczorem idę spać rozkładam różne elementy wyposażenia domu na skórzanych fotelach i kanapie. Mają one zniechęcić labradora do włażenia na meble, wylegiwania się i wycierania mordy w oparcia. Nie znalazłem jeszcze skutecznej metody na to, że jak zwierzak zapragnie nnie zobaczyć powiedzmy o 5.30 to tak długo drze ryja, aż chcący czy niechcący, posłusznie schodzę i zaczynam dzień. Jako emeryt mógłbym to robić przynajmniej o godzinę później. ***
Z tego wszystkiego częściej zdarzają mi się słowa powszechnie uznane za niecenzuralne na k.... Żona która zwraca mi uwagę na zbytnią częstotliwość choć też się w tym pogubiła. Kiedy dzisiaj oglądałem przesłane na Whats Upie video i rzuciłem panienkę pod nosem, powiedziała z wyrzutem - I po co to przekleństwo ? Ja jej zaś na to - To nie przekleństwo, to zachwyt. Zwracaj uwagę na intonację. Czym ja się właściwie denerwuję. W końcu pies to pies. No tak, ale pies to nie wnuczka, która może u dziadka robić wszystko ( oczywiście w granicach szeroko rozumianej i czasem naciąganej jak gumka do majtek normy) ***
Pewnie ktoś z was zadałby mi teraz pytanie - Czy mnie wszystko wku... ? Tu posłużę się cytatem z Ptaszka Staszka.
Tylko, że ze snem u mnie nieco gorzej. Minęły już te lata gdzie zasypiałem w pięć minut po przyłożeniu głowy do poduszki. Jakże tego zazdrościła mi żona.
Teraz ja mam podobne jak małżonka. Ją podziwiam jednak za to nocne czytanie. Ta moja bezsenność ma inny wymiar. Jestem zmęczony, chce m się spać i nie potrafię zasnąć. Kiedy biorę się za czytanie to, albo czytam jedną stronę trzy razy aby zrozumieć, albo zasypiam na chwilę i książka lub czytnik spadają mi na twarz wybudzając mnie natychmiast.
Spróbujcie zasnąć gdy przed chwilą ktoś dał wam w twarz. *** Jak jednak zachować spokój czytając lub przeglądając elektroniczne media kiedy widzi się takie potworki:
Aż nie chcę się domyślać co zwali ten dzisiejszy wygląd. Czyżby autorzy mieli limit samogłosek w tekście? I kiedy już wszystko dojdzie mi do poziomu gardła to siadam na motocyklowe siodełko. Wiatr w twarz przy prędkości 100km/h potrafi nie tylko rozprostować zmarszczki które nie są dla mnie powodem dla zmartwień, ale wyrzucają też z głowy złe myśli Bo przecież :
Boże jak ja kocham ludzi po powrocie z takiej przejażdżki.
P.s.
W rzeczywistości wyglądam nieco lepiej ( a przynajmniej tak mi się wydaje) niż gość na tym zdjęciu.
Pod ostatnim postem "Sentymenty i resentymenty" Pan Anonimowy czyli niezalogowany łaskaw był zamieścić taki oto komentarz:
Drodzy Nitagerze i Antoni Relski - czy jak tam się właściwie nazywasz. Już jakiś czas temu chciałem umieścić ten wpis ( na pewno znacie "Lalkę"). Ignacy Rzecki mówi do Stacha Wokulskiego : Stachu, Szuman mówi, że Tobie na gwałt potrzeba romansu..... Myślę, że dotyczy to Was obu. Może niekoniecznie gwałt, ale romans tak. Powodzenia. Z pozdrowieniem Asmodeusz
Pozwoliłem sobie odpowiedzieć w następujący sposób:
- Na Twoją propozycję nie da się odpowiedzieć jednym zdaniem. Myślę, że temat wart posta i taki obiecuję powstanie. Póki co pozdrawiam
Jeżeli ktoś pomyślał, że odłożyłem sprawę ad acta to się grubo myli. Prawie całą noc poświęciłem na rozważania związane z tematem. Nie z tego powodu, że komentarz mną wstrząsnął, ale dlatego, że w sąsiedniej miejscowości odbywało się święto wsi z koncertem do trzeciej nad ranem. Na koniec huknęły fajerwerki a więc było głośno. Teraz jak jest święto to musi być głośno, a nawet bardzo głośno w myśl zasady wyrażonej przez Wojciecha Młynarskiego : Ludzie to kupią , ludzie to kupią Byle na chama, byle dużo, byle głupio. Wbrew pozorom to bardzo uniwersalna zasada, stosowana obecnie nie tylko w przypadku wiejskich świąt. Wracajmy jednak do tematu.
Myśli moje biegły wokół następujących tematów:
- Czy zasługuję na taki romans ?
- Czy stać mnie na taki romans ? - Czy najbliższa mi osoba podzieliłaby opinię Asmodeusza gdyby o niej wiedziała? - I na koniec, jak pogodzić ewentualne zdarzenie z moją naturą?
Łabędzie to piękne, duże ptaki znane z elegancji i wdzięku. Nie o elegancję mi jednak chodzi ale o to że są one monogamiczne. Łączą się w pary na całe życie i są bardzo opiekuńcze wobec swojego potomstwa. Czy taki jestem ? Taka jest moja natura? Tak czuję, ale nie mnie oceniać. Przewalałem argumenty z lewa na prawo, a potem w odwrotnej kolejności. Przed oczami przewalały mi się obrazy, slajdy z przeszłości i słowa, zdania, utwory. Trzeba powiedzieć że solidnie popracowałem koncepcyjnie tej bezsennej nocy.
Trzeba przyznać, że Asmodeusz celnie trafił, bo bardzo lubię pozytywistów. Nagle wpadła mi do głowy taka myśl: - Zaraz, zaraz przecież Asmodeusz nie był pierwszy z taką diagnozą. Już w 2009 roku napisałem tekst związany z tematyka romansu. Przywołałem go z pamięci i odnalazłem w archiwum. Oto on napisany na podstawie prawdziwych wydarzeń z pewnymi skrótami dla przejrzystości.
Tytuł nomen omen - Diagnoza. Rzecz się dzieje w wakacje 2009 roku. Popołudniowe słońce w dalszym ciągu trzymało się mocno. Słupek termometru, pomimo cienia nadal wskazywał 28 C. Rozpieczony całodziennym upałem asfalt, nieprzyjemnie ustępował przed naporem butów. Miałem uczucie, iż za chwilę stracę równowagę i zwalę się w półpłynną czarną otchłań. Podświadomie przyjąłem postawę marynarską, zaraz po wyjściu z samochodu i w takiej przeszedłem do mojej klatki. Ani jednej chmurki, zero wiatru. Nawet kwiaty na osiedlowym kwietniku złożyły się w sobie, aby uchronić chociaż odrobinę wilgoci. Gorąco.
Niespiesznie wychodziłem po schodach, krok za krokiem. Zdążyłem nawet zmęczyć się tym wychodzeniem, więc na chwilę przystanąłem na drugim piętrze. Zwykle jak gimnazjalista wybiegam po dwa schody do góry, co w moim przekonaniu oszczędza czas i energię potrzebną na pokonanie tych kilku pięter. Tym razem nic nie ciągnęło mnie do domu. Żona od tygodnia przebywała na wypoczynku w Gorcach, a ja musiałem dociągnąć w pracy do piątku, aby na weekend do niej dołączyć.
- Dopiero środa - powiedziałem zniechęcony sam do siebie i natychmiast rozejrzałem się dokoła, czy nie słyszy mnie w tej chwili żaden z sąsiadów. Każdy był gotów natychmiast pospieszyć po sąsiadach z dobrą nowiną, że oto Relski zaczął mówić sam do siebie. Spoko - byłem sam. Sam z jednej jak i za chwilę z drugiej strony strony drzwi. Nawet nie zdejmowałem butów tylko rzuciłem się do lodówki, aby stwierdzić czy oprócz mrozu jest tam jeszcze coś do zjedzenia. Wyciągnąłem jakąś wędlinę, jarzyny i kubek kefiru. Kefir to taka moja słabość, szczególnie zimny, szczególnie w lecie. Praktykowałem go przez cały okres pracy poza domem. Kefir mogę wypić do wszystkiego i nie działa na mnie w sposób drastyczny. No może jeden raz jak popiłem nim surówkę z kiszonej kapusty. Efekt był piorunujący a żołądek wydawał się pytać
- Ileż ty masz lat człowieku?. Gapiąc się bezmyślnie w telewizor dostarczyłem organizmowi partię kalorii, a wobec braku czegokolwiek w telewizji na co można by było patrzeć bez wstrętu, wybrałem alternatywny program wieczoru. Osiedlowy pub z daleka kusił reklamą znanych browarów. Z okna widziałem duże kolorowe parasole, a w ustach poczułem ten smak goryczki, odpowiednio schłodzonej, podanej w wysokiej cienkiej szklance. A piana na dwa palce, jak głosiła reklama jednego z browarów. Resztą było to również moje ulubione zdanie wypowiadane nad pipą, gdy barmanka próbowała tylko odwalić swoje, wpuszczając płyn do szklanki. Trudno walczyć z tak nagle wyartykułowaną przez umysł pokusą. Byłem bez szans, ba nawet nie próbowałem z nią walczyć. Już jestem na dole i już minąłem lepki asfalt pod moimi nogami. Zadziwiające jak łatwo mi to poszło, w tę stronę. Z pierwszym piwem znalazłem się w zacienionej części pubu. Pośród winorośli wypiłem łapczywie trzy pierwsze łyki, a kiedy już tętno wróciło do równowagi, siadłem i rozejrzałem się szerokim spojrzeniem po pubie, jego sprzętach i lokatorach. Kiedy pierwsze piwo zaczęło robić się coraz jaśniejsze ze względu na zbliżające się dno i powoli nabrało barwy słomkowej, zebrało mi się na refleksję: słomiany wdowiec i to piwo takoż słomkowe. Z rozmyślań wyrwał mnie damski głos - Hej Antoni. I już straciłem wątek i zapomniałem do czego potrzebne mi było porównanie mojego obecnego chwilowego statusu do koloru piwa. Przede mną stała dawna znajoma. Kobieta w wieku około czterdziestu lat. Blondynka o niezłej figurze. Przyjaciel domu, jak to się kiedyś mówiło. Z czasem jej kontakty z nami stawały się coraz luźniejsze, potem prawie zanikły, być może z powodu problemów małżeńskich jakie miała. Nie wnikając w powody, można powiedzieć panna z odzysku. Po sprawie. Od pewnego czasu widywałem ją gdzieś w tle, czasem po drugiej stronie ulicy. Zdawkowe cześć i jak leci, załatwiały zwyczajową wymianę grzeczności. Ponoć pojawiła się też w paru zaprzyjaźnionych domach.
- Co ty taki smutny siedzisz ? – spytała.
- Cześć Marysiu - opowiedziałem wstając z krzesła. Co tutaj robisz ? Może usiądziesz ?
Przechodziła. Przystała na propozycje, przysiadła się do stołu i piwa, które niezwłocznie domówiłem. Wyrwany z zamyślenia i zaskoczony spotkaniem nie rwałem się do rozmowy. Zresztą nadmierna gadatliwość psuje smak piwa. Było jak w piosence Laskowika: na początku było miło, o rysunkach się mówiło … Oficjalnie, operując gotowymi schematami i sprawdzonymi odpowiedziami, przy czym dominującą w tym dialogu była moja stolikowa towarzyszka. Marii jakby to było na rękę i po kilku pytaniach o żonę dzieci i zdrowie wypaliła prosto z mostu :
- Wygląda na to, że dopadł Cię jakiś kryzys. Może to chwilowa depresja? To w Twoim małżeństwie?
- Skąd takie pytania? Co prawda w grudniu mija nam kolejna, a za dwa lata okrągła rocznica i jest jak jest w każdy dojrzałym małżeństwie, ale żeby zaraz kryzys ? - złagodziłem wyraz twarzy - Konfliktów nie unikniesz nawet w narzeczeństwie jeżeli ma być twórcze. A do tego żeby problemy topić w piwie? To najgorsze rozwiązanie - starałem się zatrzeć pierwsze wrażenie . - Odnoszę takie wrażenie. co prawda od dawna nie pokazywałam się w okolicy i jeszcze we wszystkim się nie orientuje. Kiedyś jednak byłam zachwycona Twoją energią, pogodą ducha. Odnosiłam wrażenie, że jesteś szczęśliwy. Może troszkę między wierszami jakaś tęsknota, nawet nie wiadomo za czym, ale ogólnie było sporo optymizmu. Mam spory staż małżeński, więc troszkę Cię rozumiem. Różnica charakterów, co ? Nie każda kobieta jest wstanie podołać. Nie każdej się chce po tylu latach. Nie każdej w ogóle się chce. - Ale o co jej chodzi ? O co chodzi dopytywał się mój umysł, gdzieś od dołu niespokojnie wyrzucać zaczęło sumienie. - Jestem kobietą nowoczesną powiedziała Maria i mam ochotę postawić ci rewanżowe piwo. Nie powinienem się zgodzić ponieważ .... Zgodziłem się jednak, wyłączając ostrzegawcze światełko gdzieś w głowie. - Rewanżowego ? czemu nie. Może dowiem się o co chodzi w tej knajpiarskiej psychoanalizie. - To pewnie dziwnie zabrzmi, ale znajdź sobie kogoś. To że tu siedzę i mówię to, sama nie wiem dlaczego, to jest też najlepszy dowód na to, że taki facet jak Ty może mieć większość kobiet i czasami odpowiednia kochanka pozwala wręcz na utrzymanie małżeństwa, które trudno strawić po tylu latach. Skąd o tym wiem? Bo mam w bliskiej rodzinie mężczyznę, który kiedyś w końcu postanowił mi powiedzieć co mu leży na sercu. Mówiąc w skrócie: on uważa, że zdrada nie zawsze jest zła i pociąga za sobą złe konsekwencje. - A jego słowa dosłownie brzmiały: Trzeba napić się wina, żeby wiedzieć, że do tej pory piło się wodę. No cóż, myślę, że czasami zdarza się i tak, że piło się w małżeństwie wino i nie zdawało z tego sprawy. A ktoś inny, znacznie mądrzejszy powiedział, że na starość żałuje się tylko tego, czego się nie zrobiło. Tak czy owak jestem pewna, że tego Ci potrzeba. Nowej kobiety, nowego spojrzenia na siebie, otoczenie, nowego doświadczenia. Nie zachęcam do niszczenia małżeństwa. Ale już samo to, że siedzisz taki samotny świadczy o tym, że nie masz z kim podzielić się swoimi myślami, że jesteś przeraźliwie samotny. Kochanka nie jest tylko do seksu, czasami daje to, co jest równie potrzebne - zrozumienie, czułość, zainteresowanie I całą masę innych rzeczy, które są potrzebne do tego, żeby być zwyczajnie szczęśliwym i spełnionym. Trudno to jakoś lapidarnie wytłumaczyć. Wierzę w Twoja inteligencje, więc zrozumiesz. Boże jak ja nie chciałem w tej chwili zrozumieć tego co mówiła do mnie Maria. Czułem się parszywie niezręcznie . W całej sytuacji starałem się zachować delikatnie. Tak delikatnie jak tylko to było możliwe bez naruszania mojego status quo. - Ciekawie opowiadasz - stwierdziłem wymijająco. Bardzo ciekawy problem międzyludzkich relacji. Dodałem też, że świat jest skomplikowany.
Telefon od kumpla przerwał wynurzenia w które brnąłem i w których tkwiłem już po pachy. - Tak , oczywiście . Już się zbieram. Tak, będę u Pana do pół godziny. - Kłaniam się powiedziałem - pomimo sprzeciwom kumpla, który nie zorientował się, że rozmowę tę traktuję jako bardzo wygodny pretekst. - Marysiu, bardzo Cię przepraszam, ale to życiowa sprawa. Za pół godziny muszę być z drugiej strony miasta. Nie mogę autem chyba wezmę taksówkę. -Musimy kiedyś skończyć te rozważania nad życiem - powiedziała na pożegnanie. Wypadłem z knajpy i gnałem do domu do sił w nogach. Kiedy zamknąłem za sobą drzwi i wyrównałam puls, wykręciłem numer do żony. - Cześć kochanie. Co robisz? Tak mnie zebrało żeby jeszcze raz zadzwonić do Ciebie przed snem. No więc Spij dobrze. Kocham Cię . W zamieszaniu zapomniałem spytać o numer telefonu do Marii. To chyba jednak dobrze? Po dłuższym namyśle postanowiłem jednak nie chować głowy w piasek. Nie odpowiedzieć ? To byłoby odrobinę nieuczciwe. Z braku innych możliwości robię to na blogu. Jest w końcu jakaś szansa, może jednana na tysiąc, może pięć tysięcy, że zerkasz czasem na moje teksty.
Droga Mario Czy wtedy byłem smutny? Być może miałem gorszy dzień. Może to ten upał, a zimne piwo jeszcze nie zadziałało? Nie dyskutuję z racjami które przedstawiłaś . Mają one swoje uzasadnienie. Ja nie jestem pruderyjny. Prawdą jest, że czasem ta trzecia osoba potrafi paradoksalnie scementować, a nie rozwalić to co kruche i zagrożone zawaleniem. Wybory podejmuje się jednak poprzez jakieś cechy własnego charakteru. Ja jestem jakiś taki przestarzały i tradycyjny w poglądach na małżeństwo. Być może życie nie miało okazji zmusić mnie do zmiany poglądów i mam też nadzieję, że tak pozostanie nadal. Dobiegam trzydziestki w małżeńskim stażu ( obecnie 44 jak u Mickiewicza) i chociaż jak w każdym małżeństwie są lepsze i gorsze chwile trwa ono dalej. pokusiłbym się nawet na określenie bardziej barwne niż "trwa". Nie jest chyba tak źle jeżeli potrafię jeszcze napisać dla żony wiersz, a nawet kilka wierszy. Potrafię powiedzieć głośno - Kocham Cię, jak dawniej, jak szczeniak. Hołduję uczciwości międzyludzkiej i tak już chyba zostanie. Jestem z gatunku tego samego co łabędzie które po stracie nie szukają nowego partnera. Co do samotności. Któż z nas nie jest samotny w ten czy w inny sposób . Z pewnymi rzeczami i sprawami pozostajemy sami sobie. To taki odprysk cywilizacyjny. I jeszcze jedno na podsumowanie. Kiedy z okazji mojej 50 -tki rodzina wydała mi młodzieńcze wiersze i zorganizowała wieczór autorski, miałem okazję wpisywać różne dedykacje swoim znajomym. Po roku żona stwierdziła: wszystkim wpisałeś dedykacji tylko ja nie mam żadnej. Powiedziałem jej wtedy: - Innym dedykowałem książkę, Tobie dedykuję całe swoje życie. To prawda bez względu na to ja zabrzmi patetycznie. Dziękuję za rozmowę i próbę znalezienia lekarstwa . Różnimy się jednak w diagnozie. Antoni
Marię znałem całe lata, Asmodeusza nie.
Jeśli jak ja przybrał pseudonim z tego samego powodu co ja, to daje mi to do myślenia.
W demonologii żydowskiej Asmodeusz to zły duch, który sieje niezgodę między mężczyzną a kobietą.
To by było jakieś wytłumaczenie. Przypadek? Nie sądzę.
I na koniec zdanie w kwestii romansu.
Nie jest on mi obcy, ani nie postrzegam go negatywnie. Kwestią jest tylko znaczenia słowa.
Ten poniżej wydaje mi się jednym z lepszych i jestem jego fanem: