W
ostatni weekend byłem na wsi. Zaraz tam weekend, piątek po pracy i
sobota.
Nie
brałem ze sobą żony. Nie było nas tam całą zimę, nie
wiedziałem więc czy woda nie zamarzła.
Pierwsze
przyjemne doświadczenie. Woda jest.
Zabrałem
się za rozpalanie kominka, a Młody za rozładunek auta.
Nie
było tych rzeczy wiele, ot coś do jedzenia na dzisiaj i kiełbasa
na sobotniego grilla.
Kiedy
ogień rozszalał się w palenisku, delikatne ciepło popłynęło na
pokój. Nie dalej jednak niż metr od szyby. Wygląda na to, że cała
zima z okolicy schowała się w moim domu.
Po
obiadokolacji próbowaliśmy włączyć telewizor. Wypowiedziałem
umowę na platformę satelitarną i sygnał bez ociągania się
natychmiast wyłączono. Kanałów bezpłatnych nie odbiera. Dekoder
pomimo tego, że jest moją własnością, jest zakodowany. Ponoć
trzeba prosić dostawce usług o takie odblokowanie.
- Włącz coś – prosił syn – Niech coś buczy. Ta cisza mnie
zabija!
-
Odzwyczaiłeś się synu od brzmienia ciszy – stwierdziłem
Ja
chyba też. Poddałem się w starciu z odbiornikiem satelitarnym i
włączyłem film Quentina Tarantino - Jackie Brown.
Niech
coś buczy.
Otworzyłem
butelkę wina z Biedronki. Widziałem w sieci pozytywną ocenę tego
wina. Zgodziłem się z oceną. To dobre połączenie jakości z
ceną. A że cena była niewysoka... Wypiłem kieliszek i zawróciło
mi się w głowie. Potem dołączyły się inne efekty więc podjąłem
podejrzenie, że to z powodu braku cukru. Mógłbym to sprawdzić
przy pomocy glukometru, ale oczywiście ten został w Krakowie.
Na
podstawie przeczucia, zażyłem łyżeczkę cukru. Przeszło. Zawroty
minęły, serce wróciło do normy, a ja do wina, ponieważ
odwiedzili mnie sąsiedzi zza potoku.
Czy
ty wiesz że Staszek nie żyje? Miał raptem sześćdziesiąt cztery
lata.
Umarł
we śnie. Odszedł najspokojniejszą z możliwych śmiercią.
Na
swoje odejście Staszek pracował latami. Kiedyś tam pracujący
zarobkowo, kiedyś tam budujący swój dom. A potem nastąpiła
rewizja jego poglądów i doszedł do wniosku, że najbardziej
interesuje go życie towarzyskie. O towarzystwo łatwo, zwłaszcza
gdy ma się pieniądze. Staszek był honorowym gościem w miejscowym
klubie kawalerów. Po wyczerpaniu gotówki, został zwykłym
członkiem. To prawda Staszek nadużywał, chociaż tutaj tę
skłonność określa się innym słowami;
-
No lubi chłop wypić. Jak chłop.
Często
też można było zauważyć Staszka, gdy bezgłośnie pojawiał się
na okolicznych imieninach, rocznicach, grillach. Stał się elementem
trwałym, z czasem może nawet niezbędnym.
-
Jak to nie ma Staszka? - pytano przy drinku.
-
Szedł po krowy, ale się pewnie pojawi – uspokajał ktoś.
Myli
się jednak ten kto uważa, że jego obecność była kłopotliwa.
To
chyba jedyny z członków tej społeczności, który nie miał z
nikim konfliktów.
Zawsze
pogodny, zawsze uśmiechnięty.
Nie
narzekał na swój los, a dodatkowo potrafił cieszyć się cudzym
sukcesem.
Nie
zdarzyło się aby prosił o piwo. Zdarzało się, że przynosił
świeżo zebrane grzyby, maliny, czy jeżyny. Zostawiał je
bezgłośnie na tarasie i znikał. Trzeba go było szukać, żeby mu
podziękować i zapłacić. Nigdy nie chciał pieniędzy i trzeba go
było do tego namawiać.
Zawsze
też można było liczyć na pomoc w rąbaniu drewna czy kopaniu w
skalistym terenie.
Zdarzało
się, że wracając nad ranem, z posiedzenia klubu, targał za
pazuchą kota, lub szczenię. Znajdywał je porzucone pośród łąk,
ratując przed niechybną śmiercią. Podrzucał takie biedne
stworzenie na próg domu i naciskał dzwonek. Znikał potem jak cień,
a na pytanie
-
Czy to ty Stasiu przyniosłeś tego kota? - tylko uśmiechał się
pod nosem, jednocześnie głośno zaprzeczając.
Potem
pozostały mu już tylko prace interwencyjne na rzecz gminy, ale i
ta zarobiona kasa znikała wśród zaprzyjaźnionych kawalerów.
Teraz
już nie ma takich ludzi, bezinteresownych i żyjących troską
drugiego człowieka.
Osiedle
bez Staszka już nie będzie takie jak kiedyś.
Może
to i truizm, powtarzany w ślad za kimś kto odszedł. W tym jednak
przypadku brzmi nad wyraz prawdziwie.
W
sobotę od samego rana grabiliśmy pozostałe z zeszłego sezonu
liście. Zebrane kupy ładowaliśmy do olbrzymiego wiklinowego kosza.
Wyrzucałem je potem w otchłań nieużywanego już szamba. Zebrało
się tych koszy ponad dziesięć. Jak ja nienawidzę tej roboty. Mogę
kosić, proszę bardzo. Grabienie powoduje wewnętrzny bunt. Młodemu
zaś robota paliła się w rękach. Zaraz też z powodu tej
eksplodującej energii złamał grabie. A w kwadrans później ostrą
miotłę.
-
Tylko proszę, nic nie mów.
-
Co tu mówić? To trzeba naprawić.
Po
południu Młody wziął się za kiełbasę. Dobrze smakuje gdy to
ktoś inny grilluje je na ruszcie.
Najczęściej
to mnie gryzie w oczy i potem z tego stania w dymie, nie czuję już
takiej satysfakcji jedząc.
Pijąc
drugą tego dnia kawę podziwiałem ledwo budzącą się do życia
przyrodę. W Krakowie zieleń bucha, a tu?. W górnych partiach
jeszcze biało. W zakamarkach brudne łaty śniegu. I tylko te
pierwsze kwiaty świadczą, że bezpowrotnie zimy już nie ma.
W
niedzielny poranek żona uskrzydlona naszą obecnością postanowiła
objechać lokalne galerie. Roli szofera podjął się Młody.
Byłem
zaskoczony. Tyle dobra z jego strony w jednej jednostce czasu, czyli
w tygodniu? Nie do pomyślenia. Dojdzie do tego, że zacznę go
chwalić w każdym poście.
Z
rozważań tych wyrwał mnie telefon. Kiedy pomagał mamie przy
wysiadaniu, coś strzeliło mu w kręgosłupie. Młody jest
postrzyknięty. Nie piszę postrzelony, bo to ma inny wydźwięk.
Od
poniedziałku osobiście aplikuję mu zastrzyki. Nauka na pogotowiu i
praktyka z żoną, nie poszły na marne.
Okazało
się przy okazji, że ten super młodzieniec dziwnie boi się igły.
Widziałem tę niepewność w jego oczach kiedy zbliżałem się ze
strzykawką. Ale gdy idzie o zdrowie i życie potrafię być
bezwzględny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz