30 listopada 2009
| |
Znowu zamykam kawałek mojego życia w tekturowym pudełku.
Wyszukałem odpowiednie i trzymam je obok
biurka. Jak na amerykańskim filmie wrzucę do niego dzisiaj wszystko co było moje i mną. Zmieniam pracę i dokładnie po dwóch latach odchodzę. Porozumienie stron, ta lakoniczna
forma wydaje mi się odpowiednia. Powód? niezgodność charakterów. W rozmowie z szefem
powiedziałem, że nie chcę mówić o winie
czy powodach. Jestem trochę popieprzony, lubię pracować. Pracować to nie znaczy odhaczyć czas od godziny
do godziny. Uwielbiam zamieszanie, dwa telefony naraz, długą listę spraw do
załatwienia. Terminowe zadania i nietypowe propozycje. Wszystko to ubarwione
dzbankiem kawy. I adrenalina. Ta jest ważna. Nie koniecznie trzeba polować na
nosorożce by ją odczuć. A na koniec dnia zmęczenie i zadowolenie. I życie ma
smak. Odrzucam wyczekiwanie na koniec
dnia, wtedy czas dłuży się niesamowicie.
Trzeba się rozwijać, a jeżeli nie ewoluujesz to się cofasz. Tego
ostatniego pragnę uniknąć. Rzucam się
więc na bardzo głęboką wodę. Otrzymałem właśnie propozycję naznaczoną nie
połową, a całym dzbankiem kawy. Jestem pokoleniem plus pięćdziesiąt. Ponoć
wypalone i zrujnowane przez komunizm.
Gówno prawda. Wojciech Młynarski śpiewał
w Dzieciach Kolumbów: Jeszcze krew ciepła w żyłach nie skrzepła i stać na
własne cię błędy. Otóż to. Z radością wrzucę do pudełka cztery anty ramy ze
zdjęciami Tatr autorstwa Starszego. Towarzyszą mi już od jakiegoś
czasu. Słonika na szczęście którego dała mi żona. Dorzucę wizytownik z nowymi znajomymi, dołączę ich do starych i sprawdzonych. Materiały ze
szkoleń o rozmowie z klientem, przełożonym i podwładnym. Ulubione zajęcia
sponsorowane przez Europejską Unię.
Wieczne pióro Watermana z dedykowanym do
niego atramentem, dzięki czemu stawiane przez mnie litery przypominają odrobinę tekst pisany przez człowieka rozumnego. Skalówkę, czyli linijkę ze skalami do map i
planów, aby zachować skalę działania. Filiżankę
z olbrzymim makiem na ściankach i
spodeczku, ponieważ jakiś poziom trzeba
zawsze trzymać. Można pić fusiarę w
musztardówce, można inaczej. Wybieram
inaczej. Na pendrive wrzucam trochę
materiałów w Wordzie i Excelu których nikt nie wykorzystał. Nie
biorę bazy danych, ponieważ nie idę na łatwiznę i nie kotwiczę u konkurencji. I wspomnienia, oczywiście. Nie
będę bluzgał i narzekał. Każde zdarzenie powoduje doświadczenia, trzeba tylko
umieć je wykorzystać w przyszłości. Poza tym jak to ktoś powiedział: praca to nie małżeństwo. Zawsze możesz ją
zmienić. Zostawiam więc niezadowolonych kolegów, którzy narzekają już od pięciu lat, a codziennie
noga za nogą człapią do pracy, a tak
zwane niezadowolenie stało się ich drugą naturą.
Do biurka nie zdążyłem się jeszcze przyzwyczaić, fotel nie
wygniótł się pod mój tyłek, a służbowy samochód jest przed pierwszym
przeglądem. Wyczyszczę jeszcze laptopa
chociaż nie mam czego ukrywać, rzeczy
dyskretne robię na własne konto po godzinach pracy, na prywatnym sprzęcie.
Klucz systemowy od pokoju, działu, firmy, dzielnicy, miasta
i kraju zostawiam na skoroszytach spraw w trakcie załatwiania. A każda
z nich opisana do przekazania. I do widzenia.
Jeszcze tylko opróżnię popielnicę
z popiołu dotychczasowego wypalenia i …. Witajcie nowe wyzwania
|
27 listopada 2009
| |
Za każdym razem kiedy
mniej czy bardziej głośno wyraziłem zadowolenie z opanowania jakiejś życiowej umiejętności
następuje natychmiast zdarzenie, które udowadnia mi jak daleki jestem od ideału
w tej sprawie. Zależność tą odkryłem dopiero po kilku spektakularnych wpadkach,
chwilę też zajęło mi zrozumienie i
pogodzenie się z nią.
Na moje wsi w początkowym okresie użytkowania chałupy, na
strych prowadziły strome drewniane schody. Po nich, co widać było ze zużycia desek wychodzili
często poprzedni mieszkańcy, a z widocznych śladów zużycia przyjąć można, że
wychodzili nawet partyzanci i niemieccy żołnierze w poszukiwaniu owych leśnych
ludzi. Potwierdzają to sąsiedzi. Ot
historia. Połączenie wieku ze zużyciem, oraz spora stromizna sprawiały konieczność ostrożnego wychodzenia
jak i schodzenia po skrzypiących, obrobionych deskach. Wyrobiłem w sobie tę
umiejętność, ponieważ ze względu na
urządzenie magazynu narzędzi i materiałów budowlanych na strychu, przy każdej
naprawie wielokrotnie wychodziłem i schodziłem w dół. Jak w lotnictwie zgadzać
się powinna ilość startów i lądowań, tak w moim przypadku wyjścia równały się
zejściom. Towarzyszący mi w tej wędrówce, pręt, cegła, czy worek cementu
powodowały, że takie chodzenie stawało się wyczynem.
- Kurde ale mi to zgrabnie idzie - pomyślałem - ganiam jak przysłowiowa małpa.
Zaraz jak to
pomyślałem, siła jakaś ślizgnęła mi gumiakiem . Ratując się przed upadkiem z
wysokości spadłem na przysłowiową dupę. Na pierwszy schodek, a potem spadałem
tak dalej i dalej, do poziomu zero. Wstałem zły i obolały. Masując stłuczony
tyłek kląłem, że przed chwilą pochwaliłem siebie za sprawność.
Innym razem jechałem samochodem. Z przeciwka mijał mnie
sznur jadących w odwrotnym kierunku pojazdów, słuchałem radia i
pogrążony byłem we własnych myślach.
- W zasadzie to już dawno nie płaciłem mandatu za
szybkość. Radary, mnie mijają- kombinowałem. Już z rok chyba ? Zaraz policzę
sześć siedem, osiem. Nie osiem miesięcy.
Z rozmarzenia wyrwał mnie policjant wybiegający na środek drogi wprost przed mój samochód.
Zastopował mnie i zaczął jak zwykle:
- Panie kierowco a z jaką to szybkością można podróżować
po tej trasie?
Siedem… - zacząłem zgadywać, aby za chwile dodać … dziesiąt.
No dobrze, a dlaczego jechał Pan osiemdziesiąt dwa?
Bezsilność, niemoc i żal do siebie targały moim wnętrzem.
Bo jak już szaleć to szaleć. A ja dowaliłem te dwanaście kilometrów i co i
stówa nie moja. Stówa i dwa punkty
Dobrze że nie krążyły w pobliżu pojazdy z TVN, bo wtedy
ze stówy zrobiło by się trzy i jeszcze dodatkowo trzeba by się uśmiechać, żeby dobrze
wyjść w telewizji.
- Wykrakałem, normalnie wykrakałem – wyrzucałem sobie na
złość.
I tak kolejno pochwaliłem swoją technikę jazdy, żeby za
dziesięć kilometrów wjechać komuś w zderzak.
Uznałem swoje zdolności w naprawie czegoś co robiłem już
mechanicznie, aby za chwilę zepsuć to coś w sposób szpetny.
Ciąży nade mną jakieś fatum, które nie pozwala odczuwać
zadowolenia z samego siebie. Trzeba się do tego dopasować.
W tej chwili odprawiam pewien zabobon, który o dziwo
działa.
Za każdym razem kiedy jadąc samochodem odczuwam
zadowolenie z własnej techniki, lub umiejętności omijania fotoradarów i
przyłapię się na tym, natychmiast palcem wskazującym pukam w kierownicę, lub
deskę rozdzielczą i mówię do siebie
- Nie grzesz pychą
- głośno gdy nikt mnie nie słyszy, bądź
do siebie gdy jadę w towarzystwie.
- Co tak pukasz ? – spytała kiedyś znajoma .
- A to tak ku pamięci – delikatnie zbyłem pytanie. Bo po
cóż tłumaczyć.
Działa, najważniejsze że działa.
I jak w łańcuszku Świętego Antoniego, nie popukałem
dziesiątego sierpnia w Kościelisku koło Zakopanego. Już po dwóch miesiącach
przyszło mi piękne zdjęcie, na którym jadę pogrążony we własnych myślach.
Zapłaciłem, cóż było robić, za nie popukanie w kierownicę.
A swoją drogą zdjęcie wyraźne, kontrastowe a w pozycji
pasażer zasłonięte białym kwadratem. To
w ramach ochrony prywatności. I dobrze że jechałem z własną żoną ponieważ uniknąłem
w ten sposób pytań w stylu
- A kogo tam
wiozłeś, że zasłonięte.
I myślicie że uwierzyłaby w pierwsze tłumaczenia? I
zasadę ochrony prywatności.
- No nieźle mi to poszło, jeszcze tylko przecinki i
gotowe.
Stuk, puk w biurko .
- Nie ciesz się Antoni, ponieważ zaraz jakaś sowa wytknie ci
błędy lub brak przecinka - pomyślałem.
No fatum, normalne fatum tarapatum
|
24 listopada 2009
| |
Kiedy słucham niektórych koncertów fortepianowych, muzyka
która wlewa mi się do uszu nim zdąży dotrzeć do mózgu wyzwala jakieś niebotyczne pokłady radości. Takiej radości
która wyciska łzy w kącikach oczu, a
dodatkowo cierpnie skóra na plecach ze szczególnym uwzględnieniem linii kręgosłupa. Tajemnicze trzynogie instrumenty zawędrowały
pod strzechy najpierw szlacheckich
dworów, a następnie wraz z
rozwojem sprawiedliwości społecznej po
drugiej wojnie światowej do domów
mieszczańskich. W formie biedniejszego brata, pianina do domów o zgrozo
robotniczych. Instrumenty te stały się z czasem narzędziami tortur dla całej
rzeszy młodych ludzi, którym bliżej do dynamiki rockmana niż wirtuozerii Olejniczaka.
Szabrowane po wojnie z ziem odzyskanych dotrwały do dzisiaj, w wielu przypadkach
dodając prestiżu domom, sugerując odpowiedni
staż dobrego wychowania. Do dzisiaj pamiętam scenę z filmu do którego scenariusz
napisał Wiesław Dymny tytuł to : Słońce
wschodzi raz na dzień. Tam na polach w
szerokiej perspektywie płonęło kilka fortepianów, wywołując u mnie żal jak po stracie kogoś
bliskiego.
Pani Kiciarska nie potrzebowała pianina, nie potrzebowała też fortepianu z
ziem odzyskanych dla podniesienia prestiżu domu. Szlachectwo
błyszczało przez okna ich rodowej
posiadłości od dawna, a w czasach
Najjaśniejszego Cesarza Austro - Węgier na sto procent. Z tego też okresu pochodził fortepian, który
zwieziono do ich posiadłości prosto z Widnia, jak w Małopolsce zwykło się nazywać austriacką
stolicę. Nie jednego mazura
kotylionowego odegrano na min w okresie karnawałów, przed i
po odzyskaniu państwowości przez Rzeczypospolitą. Klawisze z kości słoniowej
pokrył już ząb czasu i pomimo tego że klawisze straciły na kolorze a i czerń
politury nie była już nienaganna, w dalszym ciągu pełniło swoją służbę w centralnym miejscu salonu. Jak się
wkrótce okazało do czasu.
Jeszcze świąteczne kolędowanie skupiało wokół
fortepianowych krągłości najbliższą, a i dalszą rodzinę również. Jeszcze od
czasu do czasu syn Kiciarskiej, aby
sprawić matce radość zasiadał czasami przed klawiaturą i wypuszczał spod palców
kawałek prostego Mozarta. Wszak Wolfgang
komponował również dla dzieci, lub jako dziecko. Tak toczyło się sędziwe życie
fortepianu, a odcisk mokrej nóżki kieliszka do szampana, lub wosk z lichtarza niczym szramy tworzyły
historię rodu, w dobie wdzierającego się
coraz bardziej w domowe progi komputera
PC.
Syn Kiciarskiej znany był z wielkiego serca i staropolskiej
wielkopańskiej skłonności do zabawy. Imprezy przypominały zajazdy
karnawałowe, a co lepsze trunki Jerzy wystawiał
na stół, butelka po butelce. Czym chata bogata, jak to się drzewiej mówiło.
Korzystali z tego goście, zakładając po paru drinkach pas słucki, czapkę
konfederatkę, by toczyć pojedynki
karabelami, bądź nakręcając na maksimum
wytrzymałości sprężyny w
oryginalnej wiedeńskiej grającą szafy, usłyszeć menueta.
Aż dziwne, że w
tej sytuacji jedynymi ofiarami były
jakieś posiniaczone czoło, czy głowa na kacu gigancie.
Właśnie podczas jednej z licznych nieobecności
Kiciarskiej w domu, Jerzy zorganizował
jedną ze swych słynnych imprez. Pito wódkę czystą, kolorową a na koniec
spito wprost z baniaczków nalewki
tworzone przez matkę, na każdą okoliczność załamania zdrowia.
Amerykański sen matki trwał jeszcze tydzień, a zaraz po
udanej imprezie Andrzej rozpoczął działania maskujące. Wyniósł butelki, sprzątnął dom, maskował ślady
szkła na politurze fortepianu. Jeszcze czas jakiś specyficzny zapach imprezy
utrzymywał się w powietrzu, ale i on z czasem ustąpił.
Powróciła za to matka i w najbliższy sobotni wieczór
zaproponowała:
- Zagraj coś Jureczku, tak marzyłam o tym w Ameryce.
Ponieważ dwie godziny wcześniej matka zauważyła spore
braki w nalewkach, syn nie pozwolił się długo prosić. Podkręcił taboret do
odpowiedniej wysokości i zasiadł przed
klawiaturą. Zdecydowanym ruchem uderzył
w klawisze, lecz zamiast miłej uchu muzyki wydobyły się z urządzenia chrapliwe
dzięki jakby żywcem wyjęte z melodii „ A
chachary żyją”.
- Rozstrojony - westchnęła Kiociarska i wezwała stroiciela.
- Rozstrojony, ale jakoś dziwnie - powiedział stroiciel,
przyjaciel domu, który naciągał kołki pudła rezonansowego tego fortepianu jeszcze za Bieruta. Stareńki Pan Jan, bo tak do niego mówiono z
dużym wysiłkiem dźwignął pokrywę pudła
rezonansowego i kiedy podparł je specjalnym kijem, zajrzał do środka. Zajrzał i zamarł
w wielkim zadziwieniu.
- I co tam Panie Janie, da się coś zrobić ? - spytała zalotnie Kiciarska.
Jak na Pana człowieka o refleksie żółwia, Pan Jan zdobył
się na dowcip:
- Proponuję rozpylić dezodorant, nie będzie tak
śmierdziało. Bo nastroić już się nie da.
Po tych słowach Pan Jan spakował korbki, młoteczki i inne
nieznane mi z nazwy narzędzia do swojej pracy , następnie ukłonił się nisko i
wyszedł.
Matka z synem zajrzeli do środka. Oczom ich ukazał się
widok przerażający. Struny w całej swojej rozpiętości pokryte były organicznymi resztkami jedzenia we wstępnej fazie przetrawienia.
Ze stalowych drutów wisiały zaschnięte frędzle. Jerzy szybko skojarzył widok z ostatnią imprezą,
która odbywała się pod nieobecność matki.
W trakcie której jakaś utrudzona
imprezowaniem znajoma zasnęła w łazience i przez ponad godzinę dostęp do niej był
niemożliwy. Dziwne jedzenie a przede
wszystkim efekt mieszania alkoholi, zaburzyły komuś funkcje życiowe. I ten idiota, lub ta idiotka w dyskretny
sposób narzygała do fortepianu. Jakoś
początkowo to nikomu nie przeszkadzało, a zamknięcie pokrywy na koniec imprezy zakamuflowało
problem. I być może wszystko można
by od razu naprawić, ale jakieś elementy istotne dla brzmienia
fortepianu wykonane zostały z
drewna, one to rozmokły i spaczyły się. Coś tam pękło. W tej chwili fortepian
jest wyłącznie kosztowną podstawką pod kandelabr.
A propos smrodku,
na koniec edukacyjny.
Pamiętaj kogo zapraszasz do domu. Elegancie ukrywanie problemów bywa czasem
zabójcze jeżeli nie dla ludzi to dla sprzętu .
A Jerzy nie przestał organizować staropolskich imprez. Z matką załatwił sprawę w ten sposób, że
kupił za własne pieniądze elektroniczne
organy Yamahy, na których również można zagrać „Przybieżeli do Betlejem… „ Mozart brzmi już trochę groteskowo.
I jest OK. Bo od czegóż jest wielkie serce matki?
|
21 listopada 2009
| |
Aby być wiernym ustanowionym przez siebie zasadom, Jak co
trzy dni powinienem zamieścić mowy post
. Niestety znietrzeźwiłem się deczko na koniec tygodnia i do głowy przychodzą
mi tylko przepisy na nalewki, czy drinki.
Co jeden to głupszy, rodem z „Moskwy
Pietuszki”. Kto nie czytał niechaj żałuje. Niczym moskiewski Gwardzista, zadymiam trzeci
tydzień bez weekendu . Przeprowadzki, zamiana pokoi, przemeblowania. Przygotowujemy
się na powrót żony do domu. Staramy się
odrobinę chociaż przygotować dom, w tej całkowicie innej sytuacji. W zeszłym
tygodniu tak zakręciłem się w działaniach ścigany czasem, że wieczorem nie
potrafiłem się wyhamować w sposób naturalny. Jakaś nieposkromiona siła kazała mi trwać w
napięciu , zakręceniu miotając się po całym domu. Szczęśliwe odwiedziny
znajomego zaradziły tej sytuacji. Już w
połowie drugiego drinka poczułem łagodne hamowanie i całe moje ciało pogrążyło
się w spokoju i samozadowoleniu. Cudowne lekarstwo – pomyślałem. Problem jednak
w skutkach ubocznych związanych z nadużyciem, a opisanych szeroko w literaturze
naukowej. Następnego dnia jak zwykle, skutki uboczne dały znać o sobie. Dzisiaj
delikatnie zmniejszyłem dawkę. Już działa. A jeszcze dwie godziny temu wisiałem
na drabinie. Godzinę temu kończyłem domywać ręce z farby emulsyjnej. Pomalowałem pokój przeznaczony dla żony. Słomiane lato,
tak było napisane na opakowaniu farby emulsyjnej. Nie chciałem żeby to był tak
zwany kolor zdecydowany, ot jakaś delikatna pastela. Trafiłem na tę żółć i
prawdę powiedziawszy wpadła mi w oko. Gorzej było wytłumaczyć żonie przez
telefon co, a dokładnie jaki to odcień.
Spytałem stojącą obok kobietę:
- Czy to jest podobne do ecru?
Raczej nie powiedziała zdecydowanie
- Kochanie to taki kolor całkiem niepodobny do ecru - powtórzyłem za klientką .
Przed oczami
stanęła mi reklama farb , kiedy to facet
z dorodną rybą w ręce przemyka pomiędzy puszkami, ponieważ żona zleciła mu zakup farby w
kolorze łososiowym. Łososiowy, tak to jeszcze potrafię sobie wyobrazić, ale
taki ecru . Suknia ślubna ecru , firany ecru. Cóż to do cholery za kolor? To jakaś odmiana kremowego, ale mówią że się mylę. W żadnym wypadku to nie jest kremowy.
A mam to gdzieś. Ten kolor rozróżniają tylko kobiety i
mój prezes, który co zadziwiające nie
jest kobietą. Ale to tylko wyjątek
potwierdzający regułę.
Ponoć Eskimosi
potrafią rozróżnić czternaście odcieni kolorów śniegu, podczas gdy statystyczny
facet zna osiem podstawowych kolorów, a
gubi się już przy przy śliwkowym. No chyba że będziemy dyskutować o śliwowicy,
ale ona jest bezbarwna. Upatrzyłem sobie
krawat, pasuje elegancko do garnituru. Ugrzeczniony
sprzedawca poprawił mnie przy zakupie,
że nie chodzi mi nie o czerwony, ale bordowy. Kurde, wymądrza się za moją pieniądze.
Jest jeszcze
burgund, ale ze względu na moją miłość do wina, ten kolor potrafię rozróżnić.
Daltonizm ?
Problem z dostrzeganiem kolorów dotyka ponoć w dużo większym stopniu facetów
niż kobiety. Statystyki mówią że częściej jest dziedziczony w linii męskiej. A może to
nie daltonizm , tylko brak słów by
opisać własne odczucia. Wszak nie do
każdego opisując kolor można powiedzieć, że jest to jeb…cy róż, chociaż
z trafnością użytego określenia trudno dyskutować.
I już nie wiem , o
kolorach czy używkach miałem dzisiaj
pisać.
Wiem natomiast , że póki co czuję że hamuję.
|
18 listopada 2009
| |
Ponoć rodzimy się ze zdefiniowanym życiem, w myśl jakiegoś
większego planu. Na ile możemy korzystać w samorealizacji, własnej
woli? A na ile jest to tylko realizacja
tego planu?
Kiedy miałem dziewiętnaście lat, jakaś przedwczesna dojrzałość kazała
zastanawiać się nad sobą. Jaki model życia powinienem wybrać, aby
najpełniej zrealizować, ten jak to mówią
boski plan wobec mnie. Leżąc przed
zaśnięciem w ciszy swojego pokoju zastanawiałem się nieraz, w jakiej roli sprawdzę się najbardziej.
Czy moje problemy w komunikacji z resztą
rodziny to tylko chwilowa przypadłość? Czy
naznaczy mnie samotnym życiem w przyszłości? Czy mój bunt to przywilej
wieku?, czy jakiś czytelny znak mojego przeznaczenia? Zamknięty w czterech ścianach, samotnie realizujący
doskonalenie wewnętrzne? Może
wyprawa na drugi koniec świata z jakąś ekipą badawczą? Nie to zdecydowanie nie dla mnie. Nie czułem
w sobie także powołania zakonnego i
wiążącego się z tym ascetyzmem i ograniczeniami wewnętrznymi. Traktując w swojej idealistycznej głowie kapłaństwo jako powołanie nie
zawód, to powinienem to ewentualne powołanie czuć wewnątrz, ale w tamtej
chwili, jak i w kolejnych chwilach
rozważań nad sobą czegoś takiego nie czułem.
Co prawda mógłbym widzieć siebie w roli kaznodziei, ze
względu na skłonność do snucia opowiadań i pewnie też sprawdził bym się w
konfesjonale. Boże jak ja bym spowiadał. Niestety te dwa elementy nie wyczerpują definicji osoby duchownej, poszedłem więc
inną drogą. Coś jednak z tego księdza we mnie zostało, najbardziej z wyglądu i
nie mówię tu tylko o zadatku na proboszczowski brzuszek. Kiedy
pierwszy raz szedłem moją wsią w poszukiwaniu opuszczonego domu, wiejskie baby
mówiły
- O idzie ksiądz wynajmować pokoje na oazę.
Powiedział mi o tym kilka lat później Franek podczas
degustacji miejscowej gorzałki, tak w połowie testowania. W ostatnie zaś wakacje kiedy jechałem w
czarnej koszuli z krótkimi rękawami, mijani ludzie szczególnie ci starszej daty
uchylali rondo kapelusza i skłaniali głowę. Po chwili skojarzyłem że to nie moc
znajomych, a wygląd księdza uprzyjemniał
mi podróż. Nie zostałem więc księdzem a i do zostania się nie szykowałem. Dziwaczne ale chciałem być ojcem. Być może w ramach buntu wobec własnego
starego chciałem to ojcostwo zrealizować
po swojemu. W tamtej chwili
nie bardzo to sobie wyobrażałem, często mając odmienne a nawet krytyczne zdanie wobec postępowania moich
rodziców, a szczególnie ojca. Od dwudziestu siedmiu lat testuję na sobie bycie
ojcem. Z lepszym lub gorszym skutkiem.
Okazuje się że w myśl starego powiedzenia: mieć dziecko to żaden
problem. Być ojcem to wyzwanie. Jak to jest że zalety własnego ojca, dostrzega
się dopiero realizując własne ojcostwo.
Kilka dni temu w ramach zamiany pokoi, w przedpokoju
zgromadziła się sterta papierów, książek do ewentualnego wyrzucenia na śmieci.
Z nostalgią przeglądałem stare zeszyty
moich dzieci. Te litery stawiane niewprawną ręką, a później
niewprawne zdania, na końcu zdania wypracowane, przemyślane i mocno zaczepne.
Trwałem w tym przeżywaniu edukacji dzieci, kiedy w ręce wpadł mi zeszyt do religii
młodszego z moich synów. W zeszycie zaś
wypracowanie na temat: Gdyby Pan mnie powołał. Kim to chciałby być mój syn.
Młodszy syn pełen wewnętrznej energii i niespożytych sił do negowania wszystkiego
tego co z ojcowskim wychowaniem się wiąże . Przyznam że tekst szczerze mnie
zaskoczył. W pewnym sensie tekst obnażył
całą głębie młodzieńczego buntu i negacji roli rodziny jako takiej.
Poniżej fragmenty z tego wypracowania:
… W głębi serca akceptuję, a nawet podoba mi się rodzinną którą tworzymy.
Chociaż w chwili obecnej życie pędzi tak szybko, rodzice starają się znaleźć czas do wspólnych spotkań. W okresie
kiedy ojciec pracował poza Krakowem, a w
domu bywał tylko w soboty i niedziele, wstawał rano i przygotowywał rodzinne śniadanie ( robi to
zresztą do dzisiaj ). Zasiadaliśmy przy nim całą rodziną i opowiadaliśmy o tym co ciekawego spotkało nas w ubiegłym
tygodniu. I chociaż nieraz boczyłem się na ojca zrywającego nas rano do stołu, to jednak ta atmosfera wspólnych posiłków
tworzyła klimat takiego ciepło który
lubię. Te sobotnio - niedzielne śniadania stały się w naszej rodzinie tradycją.
Bez względu czy w Krakowie czy na wsi w Gorcach, gdzie wysiłkiem całej naszej
rodziny odremontowaliśmy starą drewnianą chałupę ….
I trochę dalej :
… W trakcie tego remontu domu kiedy razem z
ojcem wbijaliśmy gwoździe, cięliśmy deski czy w końcu malowaliśmy płot czułem,
że ponieważ ojciec powierzył mi prace przy domu jestem kimś ważnym . Siadanie przy wigilijnym stole, wspólne z
ojcem dekorowanie drzewka od kiedy pamiętam. Teraz uzupełnione o wyjścia po świerkową gałąź którą podwieszamy pod stuletnią powałą i wyczekujemy pierwszej wigilijnej gwiazdki. Kłócę się czasem z moim ojcem, ponieważ na
wiele spraw patrzy inaczej jest w końcu
starzy ode mnie o ponad trzydzieści lat. I chociaż w głębi serca zgadzam się z jego
argumentacją musimy dyskutować spierać się jak to w rodzinie. Od dziecka żyję w świecie historyjek, które ojciec opowiadał, a jemu opowiadał jego ojciec, któremu z kolei
…. Tak rodzi się i trwa tradycja rodzinna, którą akceptuję i która wraz z
upływem lat podoba mi się coraz bardziej. W trakcie jednej z wigilijnych wieczerzy
ojciec opowiadał mi o bardzo smutnej chwili w jego życiu , kiedy Wigilijną noc spędził na dyżurze w pogotowiu
ratunkowym. Wigilijny wieczór kiedy
widzi się szczęśliwych ludzi zasiadających
razem przy stole, przeżywana w
samotności jest trudna do opowiedzenia. Wtedy właśnie tak bardzo ceni się rodzinę
i tak nienawidzi samotności. Tak teraz
już zdecydowanie mówię że jeżeli Pan powoła mnie według swego planu do rzeczy
ważnych niech to będzie rodzina,
ponieważ na samotność nie jestem przygotowany. Chciałbym i ja mieć
własne dzieci którym opowiedział bym te
wszystkie historie pełne morału i
filozofii aby koło historii zatoczyło się z moim udziałem . Myślę że to
piękne, komuś kto urodził się w wyniku
wielkiej miłości dwojga ludzi towarzyszyć
w pierwszych krokach i słowach, chronić
przed potknięciami i upadkami. Cieszyć
się z pierwszego słowa tata .Przeżywać
sukcesy, cierpieć w czasie choroby i
przeżyć tą chwilę kiedy dotknięcie ojcowskiej ręki potrafi uleczyć ból i wysuszyć łzy na dziecięcych
policzkach. Mój ojciec w czasie kiedy
mama był w ciąży prosił o syna.
Ja nie mam takich sprecyzowanych oczekiwań. Chciałbym aby
wszystko o czy pisałem wyżej spotkało mnie we właściwym momencie mojego życia. Abym do wszystkiego
podszedł przygotowany fizycznie i
duchowo. Abym nie stracił nic z tych wspaniałych duchowych przeżyć które mam
nadzieję przyjdzie mi przeżyć… Koniec
Uff ale się porobiło.
Ile w tym tekście jest kokieterii wobec katechetki?, a ile prawdziwych
przemyśleń?. W jakiej części tekst
współtworzył Internet, a w jakiej człowiek – mój syn?. I do cholery w końcu,
dlaczego nigdy mi o tym nigdy nie powiedział?. Tyle pytań ciśnie się na usta i
na żadne nie otrzymam odpowiedzi. Nie zadam po prostu tego pytania, nie mam
odwagi. Co prawda nie naruszyłem niczyjej prywatności przeglądając zeszyt
ponieważ otrzymałem do tego upoważnienie.
Przeglądnij i wyrzuć co chcesz – powiedział Młodszy.
Myślę jednak że pisząc nie chciał się dzielić ze mną
wrażeniami. Zresztą taktownie nie wspominał o wypracowaniu z religii. Życie dało mi dyskretną lekcję, albo raczej korepetycję i
to całkowicie za darmo. Od wczoraj inaczej patrzę na burczenie mojego Młodszego. Wierzę że
znaczna część tego o czym pisał
jest jego przemyśleniami. Uratowałem wiarę w ludzi i w tą odwieczną sztafetę
pokoleń. Wiem już że kiedyś będę mógł przekazać pałeczkę .
|
15 listopada 2009
| |
Portal internetowy Dziennik.pl w wydaniu z 10 listopada
2009 podrzuca nam artykuł zatytułowanym zdecydowanym poleceniem
: Panowie,
nie róbcie tego przy nas!
Autor, kobieta
porządkuje w pięć punktów zachowania
mężczyzn, jakich nie akceptują kobiety. Kobiety czyli te od dziecka dobrze ułożone i wychowane.
Doskonale wiedzą co czynić a czego się nie powinno. Chroniąc swój dziewiczy
wianuszek trafiają w końcu jednak na osobnika płci przeciwnej, mężczyznę. Postać z innej planety. Co zresztą jest prawdą.
Czytałem kiedyś książkę pod znamiennym
tytułem: Mężczyźni są z Marsa a kobiety
z Wenus.
Po latach wspólnych
doświadczeń z troglodytą macie w końcu dosyć złych zachowań i przygotowujecie listę naszych
najgorszych zachowań, aby wykrzyczeć w odpowiedniej chwili co was w nas drażni.
Albo publikujecie ją na przeglądanym
portalu. A nóż wpadnie w nasze oko.
A są to ( tutaj cytuję za autorką) :
1. Obcinanie paznokci: panowie do tego celu używają
zazwyczaj obcinarki, co potęguje nieprzyjemne doznania ich partnerek.
2. Drapanie się w miejsca intymne: widok przykry i
smutny, narzucający jednoznaczne skojarzenie. 3. Głośne bekanie:
4. Potrzeby fizjologiczne załatwiane publicznie
5. Wygłaszanie uwag na temat innych pań w towarzystwie ich żon czy narzeczonych
No tak wyjątkowo tym razem nic o chrapaniu , picu piwa czy przedwczesnym dochodzeniu do
finału. Zależy mi na wypracowaniu w sobie cech pozytywnych , analizowałem więc dokładnie artykuł, punkt po punkcie. Oto wnioski do których doszedłem , a które można by skwitować jednym staropolskim powiedzeniem : przyganiał
kocioł garnkowi .
Ad1 Obcinanie
Brytyjski komik Benny Hill nakręcił kiedyś męskie wydanie
Aniołków Charliego. Tam była taka scena,
oczekujący na następne zadanie faceci
(aniołki) umilają obie czas różnymi zajęciami . Jeden z nich próbuje obcinać
paznokcie u nóg. Benny Hill wykorzystał
widok ekstremalny dla osiągnięcia
efektu komicznego , ale to nie było śmieszne, to było obrzydliwe. Mając
na uwadze chociażby ten widok, traktuję tę czynność jak bardzo intymną. Zamykam się więc
dla jej dokonania w czerech
ścianach łazienki. Z drugiej jednak
strony funkcjonuje pewien stereotyp. Małżeństwo
ze stażem spędza wieczór przed telewizorem. Uzgodnili
wspólny program co pozytywne, bądź oglądają to co wybrał pan domu. On ze szklaneczką piwa w ręce, ona z pilniczkiem do paznokci. Wygładza i poleruje krągłości płytki paznokcia i czasem tylko gubi wątek, dopytuje wtedy dlaczego jest tak a nie inaczej. Jeżeli telewizja ma walory wychowawcze, to już większość młodych panienek wie, że jest to najlepszy czas do manicure. A dźwięk
który powstaje gdy pilniczek ześlizgnie się w niekontrolowany sposób z
paznokcia to miłych nie należy. Wychodzi
więc na to że do pewnych czynności
większe przyzwolenie uzyskuję przedstawicielki płci. Uczciwie przyznać
trzeba że autorka piętnuję również kobiety za publiczne manicure.
Ad2 Drapanie
W trzynastej Księdze Pana Tadeusza , pieprznej historyjce
wierszem, którą przypisano Aleksandrowi Fredrze
jest taki cytat:
Po jajach się
podrapał, spojrzał na żoneczkę.
W najnowszej reklamie sieci telefonii komórkowej, bohater
tak zwany Turbodymomen po zakończeniu prężenia muskułów schodzi ze
sceny drapiąc się w tyłek .
Męskie drapanie się rzeczywiście jest jakimś atawizmem, odruch najczęściej
przebiega po tzw krótkim łuku nerwowym . Nie angażujemy do tego głębszych pokładów naszej woli. Ba nie jesteśmy nawet świadomi wykonywania czynności. Można to przyrównać do nerwowego poprawiania
włosów przez kobiety, wykonywane równie odruchowo
i bez zastanowienia, dla poprawy samopoczucia.
Ad3 Bekanie
Głośne bekanie a co gorsze puszczanie gazów innymi otworem, jest bezdyskusyjnie naganne. Jak to mówił
Shrek głośno bekając – przecież to lepiej że tą stroną. I już jesteśmy w sytuacji kiedy bekanie jest
lepsze. Względnie lepsze.
W filmie „ Nic śmiesznego” M. Koterskiego, główny bohater nie może kochać się ze
wspaniałą dziewczyną, ponieważ ma
tendencję to prykania. Wychodzi więc do łazienki za każdym razem gdy poczuje wolę, tam pozbywa się swego wstydliwego problemu. W
efekcie traci kobietę która desperacko
rzuca się w ramiona kolegi. Ten po udanym z nią seksie zwierza się
naszemu bohaterowi
- Ty ale wtedy to ona głośno pyrka.
Któryś ze znajomych w czasie takich dyskusji, porównywalnych tylko Z rozmowami przy wycinaniu lasu , stwierdził że prykanie we wspólnym łóżku małżeńskim jest oznaką
więzi i całkowitemu otwarciu się wobec partnera. Niektórzy poczuli się usprawiedliwieni. Bekanie jest gorsze.
Ad4.Sikanie
Z filmów pamiętam
taką wielokrotnie powtarzaną scenę. Łazienka zajęta przez dwie osoby. Dwie
kobiety. Jedna siedzi na sedesie i sika, druga robi sobie oko stojąc przed
lustrem, przy umywalce. Opowiadają sobie
zdarzenia ostatniej nocy, bo to taka potrzeba zwierzeń , bądź rozważają
problemy innej natury. Nie widziałem
faceta stawiającego klocka i drugiego
który goląc się opowiada mu
problemach z zapłonem w swoim Fordzie. To częściej kobieta, kiedy już poczuje się w naszym towarzystwie
swobodnie zasiada przy nas na sedesie, podczas gdy my golimy się przed lustrem. Pierwszy raz
zaciąłem się ponieważ drżące ręce niepewnie prowadziły ostrze po skórze. A chłód porcelanowej umywalki boleśnie
doświadczał mojego ciekawskiego
przyjaciela, który co tu ukrywać stawał się coraz bardziej zainteresowany
rozwojem sytuacji.
Przyznam że to ja
częściej czułem się nieswojo z tego właśnie powodu.
Pewne rzeczy
obciążone są konsekwencjami, jak głosi
reklama pewnego czekoladowego wafelka.
Ad5 Zachwycanie
Fakt. Kobiety zazdrośnie chcą strzec swojego monopolu
na swój wygląd w naszych oczach. Dla nas
mają być najatrakcyjniejsze i najbardziej pożądane. Działanie zaborcze i dodatkowo całkowicie
sprzeczne z naturą. Jeżeli idąc z żoną
odwrócisz głowę w kierunku eleganckiej
dziewczyny i powiesz - Spójrz kochanie jakie ona ma długie nogi.
To tylko pochwała tych nóg, piersi czy włosów. Nie obciążone żadnym dalszym ciągiem. To tylko
dowód na to, że zmysł estetyczny jeszcze
w nas nie umarł. Przecież dla fajnych
piersi, które mijamy codziennie na swej drodze nie porzucamy rodziny i nie
rozbijamy małżeństwa. Ładne jest ładne. Koniec kropka.
O wiele gorsze jest codzienne utyskiwanie żony pod
adresem męża : o brak tego czy tamtego, o kiepską robotę i równie kiepską kasę
podczas gdy sąsiad z pod piątki radzi sobie doskonale. A ten nad nami właśnie wymienił furę. To jest dołujące. Czy my mówimy:
- Sąsiadka z parteru to ma fajne cycki, a spójrz na
swoje.
My nawet tak nie
pomyślimy. Zabranianie nam zachwytu nad piękną kobietą prowadzić
może do takich paranoi jak w dowcipie:
Zona pyta męża
- A tobie kochanie to bardzie podobają się kobiety piękne,
czy mądre?
- Ani jedne ani drugie, jestem zakochany bez pamięci w
tobie kochanie.
I ten ostatni dowcip decyduję zabraniczkom zdrowego zachowania się w związku.
|
12 listopada 2009
| |
Kiedy skończyłem te swoje piętnaście lat, zaczynałem interesować się swoim wyglądem. Nie
żebym do tej pory chodził zaniedbany, wręcz przeciwnie. Tradycyjni rodzice
zmuszali mnie do tradycyjnej elegancji. Spodnie prasowane na tak zwany kant lub kantkę w
zależności od regionu. A tu serce by
chciało jak na zachodzie: barwnie, kolorowo, swobodnie. Wytarte spodnie i podkoszulek
najlepiej z czymś. Ale to coś trzeba było sobie zrobić samemu. Podkoszulka z napisem SZMP( Socjalistyczny
Związek Młodzieży Polskiej) nie wypadało nosić poza przymusowymi spędami na
których oblekano członek nie członek.
Mój pomysł na nadruki był następujący. Szablon wycinany żyletką na arkuszu bloku technicznego. Przykładaliśmy
to na koszulkę, na to kalka maszynowa czarna, lub ołówkowa fioletowa i żelazko.
Pól minutowe wprasowanie i tusz z kalki barwił tkaninę. Wystarczało maksimum na
trzy prania ale i tak motywem można było kłuć w oczy znajomych. Najczęściej
angielskim hasłem lub postacią. Do
wyboru mieliśmy opracowane dwie twarze :
Jimiego Hendrixa, oraz Che Guevarę. Dwie ikony młodzieżowej rewolucji obyczajowej,
były dla trzymającego rączkę rozgrzanego żelazka tak komplementarne, że z
czasem zlały się w jedno, jedną wielką ikonę. Niedokładność przerysowywanych od
nowa i do nowa postaci powodowała, że tylko po gwiazdce na wysokości czoła czy
beretu można było odróżnić Jimiego od
Che. Do tego jeansy, starte pumeksem
podczas nieobecności starych w domu i już byliśmy gotowi na Woodstock, tylko nie
miał nam go kto zorganizować. Na Owsiaka wypada poczekać prawie dwadzieścia
lat. A potem historia przyspieszyła. I kiedy nabrała już szybkości jak ekspres Inter city, przewracała pędem powietrza
najpierw tablice informujące, potem ostrzegające, an koniec zaś znaki zakazu i
nakazu. A bez znaków, to wiadomo z kodeksu drogowego obowiązuje zasada prawej
ręki. I wtedy się zaczęło na całego .
Od kilku lat
obowiązuje zakaz noszenia podkoszulek z Che Guevarą, o sierpie i młocie nie
wspominając. A za trening w koszulce z
napisem CCCP, hokeista Cracovii został skazany na 60 godzin dozorowanych prac
społecznych. Samo słowo komunizm nabrało tak negatywnego znaczenia, że używano
go najpierw jako przekleństwa, a później całkowicie zakazano. Parlamentarzyści poszli za ciosem i wraz z
zakazem homoseksualnych praktyk postanowiono
wymazać z naszego życia i języka wszystko co się z tym procederem kojarzy. Jak czas letni wprowadzono te zmiany z soboty
na niedzielę i już w poniedziałek
przyszło nam żyć w nowej rzeczywistości. Rano wstałem jak zwykle szósta dwadzieścia,
wrzuciłem dwie grzanki do opiekacza i otworzyłem drzwi lodówki, aby upolować
coś co można by na te grzanki położyć. Zostało tylko masło, a z braku mleka
wypiłem kawę w najczarniejszej jej postaci. Trudno zrobię zakupy przed pracą. W
osiedlowym sklepiku czas jak zwykle biegł sobie swoim trybem. Pan Miecio
miejscowy menel wysupławszy z kieszeni dwa czterdzieści, nabył drogą kupna
puszkę z piwem i trzymając ją w trzęsących się z emocji rękach, z olbrzymią
desperacją usiłował ją otworzyć. Kupiłem bułki, dżem i zabrałem się do nabiału.
- Pani Danusiu,
poproszę serek homogenizowany - zdecydowałem.
- Heterogenizowany - poprawiła mnie sprzedawczyni.
- A to nie chcę, może mleko homo…
- Od dzisiaj także tylko heterogenizowane - oświadczyła zdecydowanie
Pani Danusia.
- A cóż to za głupoty? - spytałem naiwnie.
- To Pan nie wiesz Panie Antoni - stwierdził że znawstwem
Miecio, osiedlowy Menel - że od dzisiaj
jest koniec z pedalstwem i żadnego homo już nie będzie. Bo my Polacy i katolicy
na to się nie zgadzamy i tyle. I takie
jest prawo.
Miecio w czasach realnego socjalizmu był dyrektorem z
partyjnego klucza w jakiejś poważnej firmie. Ze względu na swoje lewicowe
poglądy chrzcił dzieci we wsi oddalonej od jego miasta o jakieś sto kilometrów. Później przyszło nowe i to nowe zamiotło
Miecia na margines historii i to tak odkrył był nagle swoją prawdziwą twarz.
Twarz Polaka i Katolika, a może nawet tego drugiego na pierwszym miejscu.
A chrześcijańska
miłość bliźniego Panie Mieciu ? – spytałem bez nadziei otrzymania rozsądnej
odpowiedzi. Pokiwałem ze współczuciem głową.
Trudno kupię żółty
edamski, albo „mazdamer królowo”, jak
zachęcają w telewizyjnej reklamie.
Nie wierząc do końca w to co spotkało mnie w sklepie dotarłem do pracy, a tam komentarzom nie było
końca. Kazek złożył oficjalną gazetę na czworo,
zagaił też, zaraz po tym jak zasiedliśmy z kawą przy swoich
biurkach.
- To co koniec pedalstwa. Wystarczyło tylko wziąć się za
to raz i porządnie.
A ty Antoni z tą Twoją tolerancją daleko nie zajdziesz.
Przemysł to, bo tam gdzie tłuką wyznawców, zebrać może tolerancyjny, czasem
przypadkiem – zakończył uspokajająco.
Nie wiem jednak czy
mnie tym uspokoił. A potem było już tylko gorzej.
Nie naprawiono mi samochodu, ponieważ przegub heterokinetyczny był bez heterologacji czyli atestu. Kiedy
przechodziłem przez Główny Rynek w okolicach postoju dorożek zdałem sobie
sprawę z czegoś innego
Dobrze że koń pociągowy to przeżytek, bo jakby się czuły
gdyby na kark założyć im heteronto (dawniej homonto )
Nie ma już łączeń homonicznych są heteroniczne, chociaż te ostatnie były już poprzednio, ale
znaczyły dokładnie coś odwrotnego.
Nie ma już homonimów zastąpiły je heteronimy a hetgerozygota
zastąpiła homozygotę
A Europa zamarła i patrzy na nas swoimi zdziwionymi
oczyma i nawet Google Earth nie chce pokazywać Wąwozu Heterole, tylko uparcie twierdzi że to Homole.
Zawsze posłuszni władzy, bez względu na to kto rządzi, językowi puryści zastanawiają się jak teraz
nazwać homofoba. Heterofob to w końcu
gol strzelony do własnej bramki.
Damy radę w końcu nie na darmo należymy do prześwietnego
hetero sapiens.
Obudziłem się zlany zimnym potem. Prawdopodobnie wczoraj
wieczorem zbyt długo siedziałem na forach.
|
10 listopada 2009
| |
Jeden z wrześniowych poranków spędziłem
w poczekalni u lekarza laryngologa, ponieważ parę lat temu stwierdzono u
mnie chroniczne zapalenia gardła. Gdybym tylko
był nauczycielem, zdiagnozowano
by to jako schorzenie zawodowe i mógłbym skorzystać z rocznego płatnego
urlopu, dla podratowania zdrowia. Z czego pewnie, chętnie skorzystał bym, ponieważ moja wieś od
czasu powrotu do pracy w rodzinnym
mieście marnieje i wymaga
prac remontowych. Nie musiałbym
przecież wykrzykiwać na nikogo budując kamienny murek, lub piłując i rąbiąc drewno. Ponieważ
nie jestem nauczycielem, pozostaje mi
zażywanie lekarstw oraz unikanie podniesionego głosu. Z tego zaś
umiejętnie korzysta moja
ukochana rodzina. Ja mam do dyspozycji tylko siłę argumentu, a oni całą
paletę emocji. Całość dopełniają regularne, bardziej lub
mniej, wizyty u laryngologa. Siedzę więc tak, w równym rzędzie skręconych ze sobą krzeseł, dzięki czemu nie mogę
uniknąć przysłuchiwania się, najczęściej
wbrew swej woli, dyskusjom i monologom pacjentów.. Najczęściej opisują swoje dolegliwości, jako: wyjątkowe, niespotykane, warte pracy
doktorskiej czy nawet habilitacji. W tym to zagadaniu, panie zapominają się, a
kiedy wypadają z pod samokontroli osobistej, przytrafiają im się mniejsze lub
większe wpadki.
Czy może
być coś bardziej nie estetycznego niż pończochowe podkolanówki, ubrane do
spódnicy w taki sposób, że pokazują ten wąski pasek ciała wylewający się ponad
ściągacz?
Może. Pończochowe podkolanówki założone na nogi
utrudzonej życiem kobiety z nadwagą,
która na dodatek zechce założyć nogę na nogę. Z pasją, zamaszyście, aż człowiek
jest pełen podziwu dla jej panewek
stawowych.
Powiecie że się czepiam i nie powinienem
patrzeć, to siądźcie naprzeciw takiej osoby, opisującej poranne bóle, kolki, zaparcia czy rozwolnienia. Że kobieta w tym wielu nie musi być
seksualna? Najprawdziwsza prawda.
Powinna natomiast być estetyczna.
Swobodę siedzenia, z
niedbałymi pozami można
sobie zafundować w innych sytuacjach. Na przykład: kupując małżonkowi piwo. Może mu je podać w stroju skąpym, niekompletnym, a
może nawet w samych pończochowych
podkolanówkach. I mają te Panie
do tego święte, nienaruszalne prawo. A
ślubny małżonek , ma obowiązek wypić to
piwo w dosłownym i duchowym sensie, ponieważ kiedyś
powiedział :…na dobre i na złe .. .Ja nie oceniam kiedy było dobrze a
kiedy źle. Ja tylko oświadczam że wobec tych pań z poczekalni nie podejmowałem żadnych
zobowiązań czy deklaracji, wobec
tego nie muszę być narażony na uczestnictwo w tym performensie.
Od pewnego
czasu dopadają mnie wątpliwości co do sposobu mojego pojmowania świata. Być
może to ja się mylę, być może wszystko jest cool ( Chyba już nie mówi się cool
tylko jaazy) .
Kilkanaście
dni temu w Vivie obejrzałem bez
entuzjazmu galerię zdjęć pani Beaty
Tyszkiewicz. Można zatytułować go jednym wyrazem – samozadowolenie.
Szanuję i
cenię aktorkę za to, że jak wspominany
kiedyś Jan Nowicki potrafi wyrażać swoją
opinię w sposób bezkompromisowy.
Dystansu do życia, drugiego człowieka i jego stanowiska nabiera się z
wiekiem. Mnie imponuje ta chwila, od
której można sobie pozwolić na
taką właśnie swobodę : Easy Rider
można by powiedzieć. Tylko po co
od razu pokazywać majtki?
Nowicki
nie posunął się do pozowania z trokami
od gaci. Ale z drugiej strony, on
też nie powiedział jeszcze ostatniego
słowa.
Sprawa zachowania minimum elegancji zachowania
i ubioru w kontaktach międzyludzkich
dotyczy zarówno kobiet jak i mężczyzn, w
takim samym stopniu.
Czy to
pończochowe podkolanówki, czy też ten
męski mięsień piwny, wylewający się z pod
zbyt krótkiego podkoszulka i spoczywający leniwie na kolanach. Te same,
mieszane odczucia.
Dla wyjaśnienia mam szacunek dla wieku
chociażby przez mój staż życiowy. Nie
gustuję w nastolatkach. Trudno mi dopuścić
do siebie myśli, że mógłbym mieć
romans z osobą młodszą od mojego
syna. Co zrobić? kwestia zasad. Takie mam, takie stosuję.
I jak zwykle
zeszło na seks, a miało być o estetyce
|
07 listopada 2009
| |
Zmieniam te obrazki na czołówce bloga, ponieważ jak
najwierniej chciałbym oddać ducha. Oddać oczywiście nie znaczy wyzionąć. Oglądałem dzisiaj zdjęcia Starszego i ten właśnie wpadł mi w oczy.
Co to? – spytałem.
- Wracałem kiedyś w nocy do domu, akurat polewaczka przejechała
po rynku i sztuczne światło dość przyjemnie ułożyło się na płytach rynku, to
sobie cyknąłem.
- Ty sobie cyknąłeś, a dla mnie jest dokładnie to o co mi
chodziło.
Z radością przyjąłem prezent. Ba ja go nawet wyprosiłem.
Zafascynowany Krakowem. Fan serialu: „Z biegiem lat z biegiem dni” przyjąłem w
końcu pseudonim jednego bohaterów tego filmu. Rozpisywałem się o tym często na
początku mojego blogowania.
Tak, to zdjęcie
jest dokładnie tym o co mi chodzi. Mam nadzieję że i Wam się spodoba.
Nie jest to w żadnym stopniu jakaś małopolsko-centusiowska
zarozumiałość, to miłość.
Od czasu do czasu wizytuję naszą Stolicę gdzie Żona
odwiedza lekarza laryngologa.
Sympatyczna nic współpracy na linii lekarz pacjent
spowodowała, że gabinetowa rozmowa zbacza czasami na tematy prywatne. Któregoś dnia Pani
Doktor zaproponowała:
- Następnym razem
jak przyjedziecie z mężem to zwiedzicie sobie naszą Starówkę,
by za chwilę dodać:
- Cóż ja będę
namawiać do zwiedzania, jak wy macie swoją
w Krakowie. Jestem tam w każdy piątek - stwierdziła Pani Doktor i zaraz uzupełniła - Na piwie na
Kazimierzu – uzupełniła.
- To dlatego piwo podrożało - zauważyła złośliwie żona
W imię uczciwości własnej powiem że warszawską starówkę
zwiedziłem, tak jak poznańską, wrocławską, gdańską, szczecińską. Każda ma swój
urok.
Od czasu gdy Stolica masowo zaczęła odwiedzać Kraków, cena
piwa zdecydowanie wzrosła. Po prostu dostosowała się do cen rodem z Warszawy.
To takie trochę krakowskie. Ot po prostu, Krakus mieszka
za blisko Górala, który Dutki lubi.
Ale skąd miłość Poznaniaków do kasy ?
Mówi się że Poznaniak to taki Krakus wyrzucony z miasta
za sknerstwo.
Ponoć drut aluminiowy wymyślono kiedy Krakus z
Poznaniakiem ciągnęli każdy w swoją stronę złotówkę ( tą z PRL-u)
I tak każdemu przypina się jakąś łątkę .
A ja ponoć mówię z małopolskim akcentem. Wydawało mi się
że mówię czysto po polsku.
A z drugiej strony co to znaczy : czysto po polsku ?
Akcent, składnia
różne są w zależności od regionu.
Nie będę pisał tutaj o Ślązakach i Góralach , bo ci całkowicie
wyłamują się ze schematów. Słyszałem że
najlepiej postawić ich przy jednym stoliku. Bez flaszki się nie zrozumieją. Zresztą górale opowiadają
dowcipy o ślązakach, a ślązacy o góralach. Ostatnio poznałem odmienność Kaszebów i ich
śpiewany alfabet.
Wracając zaś do Stolicy.
W Krakowie mówi się :
- Proszę pokazać mi te buty
W Warszawie:
- Pani pokaże mi te buty.
Zauważyłem też zamianę liter „e” na „ ie ” oraz
odwrotnie.
Dlatego jedziemy na Pragie , w kiosku proszono mnie o złotówkie
Ale spotykamy się z kerownikiem.
W każdym razie Ja tak to odbieram.
Idż że idź że bajoku jeden - jak mawiają w okolicach krakowskich Błoń.
W Krakowie wychodzi się - na pole, ponoć
w Warszawie - na dwór.
Jest pyszny dowcip który obrazuje różnicę między Krakowem
a Warszawą :
W Warszawie starszawy adwokat w sklepie monopolowym
zamawia ćwiartkę wiśniówki.
Sprzedawczyni mówi:
- Panie mecenasie, jak Pan tak będzie sam pił to Pan wpadnie w
alkoholizm
Ta sama sytuacja w Krakowie .
Starszawy adwokat zamawia ćwiartkę wiśniówki.
A co to Pan Mecenas organizuje brydżyka? – podając butelkę
pyta sprzedawczyni.
A jak Wy postrzegacie mieszkańców Małopolski?
|
05 listopada 2009
| |
But, buty dawno wzute już nogami prawie są. To cytat z
popularnej niegdyś piosenki zespołu
Andrzej i Eliza. Czy ktoś to jeszcze pamięta? Fakt dobrze czuję się w swoich codziennych
butach. Piszę codziennych ponieważ mam taką dziwną przypadłość, że jeżeli coś lubię, chodzę w tym monotonnie aż do zużycia.
Świadczyć to o tym, że mam krótką szafę ubraniową i to zresztą jest
prawda, ponieważ w kwestii materii zawsze miałem inne priorytety. Jeansy koniecznie indygo, podkoszulek zwany
T-shirtem i amerykańska bluza wojskowa M-67. Taki młody gniewny, z tym, że już nie za bardzo młody, a ten młodzieńczy gniew zmienia się czasami w
podkur…nie. Wracając zaś do butów.
Czyniliśmy sobie wzajemne grzeczności.
Ja o nie dbam, one dbają o mój komfort. Troskliwie nacierałem je pastą po czubkach, bokach kończąc
na tyłach i obcasach. Miejsce w miejsce ruchami okrężnymi i posuwistymi. Kiedy już
nabrały matowej struktury, brałem
wysłużoną flanelkę oraz szczotkę do miejsc niedostępnych i przywracałem im blask,
piękniejszy od fabrycznego. W podobny sposób poleruje się również marmur.
Stosowałem kilka sztuczek zasłyszanych od przedwojennych kawalerzystów, czy
członków kompanii honorowej. W końcu większość ich zawodowego życia schodzi im
na maszerowaniu i czyszczeniu butów właśnie. One prowadzą mnie bezpiecznie już
jakiś czas. Omijając miejsca niedobre
dla mych stóp. Pełne porozumienie i satysfakcja.
Uważałem że paznokcie i buty świadczą o odbiorze
człowieka w trakcie pierwszych spotkań
czy rozmów. Przy czym buty zauważa się
zdecydowanie wcześniej.
W ostatnią
niedzielę wieczorem czyściłem te swoje
buty z widocznych śladów pobytu na cmentarzu, a że nastrój dnia
sprzyjał rozważaniom nie tylko na temat śmierci, filozoficznie podszedłem
również do butów.
Schodzone są ponad
miarę. Obcasy ścięte po zewnętrznej jako dowód posiadania lekko kowbojskich
nóg przez ich właściciela. Biegnące w
poprzek załamania , które zdeformowały pierwotny kształt spowodowane
wielokrotnym zginaniem i odginaniem w
trakcie chodzenia . W jednym miejscu widoczna szrama którą zrobiłem sobie w
trakcie pobytu na magazynie firmy, już następnego dnia po zakupie. Noga tak dziwnie ślizgnęła się na plamie oleju, że pojechałem robiąc coś na kształt pół
szpagatu. Pół ponieważ druga noga trwałą na swoim miejscu. Ta ślizgająca
zatrzymała się dopiero na kawałku blachy tworząc na wylakierowanej powierzchni
skóry widoczne uszkodzenie.
Dobrze że Pan nogi nie złamał – podsumowali magazynierzy.
Ale butów , butów szkoda – odpowiedziałem żałośnie.
Przynajmniej buty ochrzczone - zaśmiał się jeden z nich i wsiadł na swój
wózek widłowy z którego być może kapnęła ta feralna kropla.
A ten czubek buta ze zdartą skórą to efekt wyjścia do sklepu. Źle wymierzyłem odległość
i but zsunął się po pionowej części stopnia, co z kolei spowodowało rozbicie kostki i przewrotkę na
bok. Kostka boli do dzisiaj, tak samo
jak zadrapanie które starałem się zatuszować grubszą powłoką pasty.
Są i inne ślady beztroskiego stosunku do moich półbutów, ale zlały się one w mojej pamięci w jedno
hasło : intensywne użytkowanie.
Ale ja przecież chodzę z samochodu i do samochodu i trochę w pracy.
Nie jestem listonoszem, czy rozdającym
ulotki na skrzyżowaniu koło mojego zakłądu. Zwłaszcza ci ostatni, co
zmiana świateł robią te swoje 100 metrów
w tę i w drugą, razem znaczy się dwieście. A że światła zmieniają się co trzy, cztery minuty to daje dwadzieścia , no może
piętnaście razy na godzinę. W ciągu dnia zbierze się tych kilometrów trochę.
- A zmieniłbyś te swoje buty zamiast się nad nimi użalać - powiedział Starszy.
- To powiedz mi gdzie to mogę zrobić ?
Sklepy w galeriach wynajmują powierzchnię bez magazynu, a
więc na półkach wystawiony jest tylko najbardziej chodliwy towar. Dzięki temu przedział
rozmiarów zamyka się pomiędzy 42 – 45. Szczęściarz kupi 41 a co dalej ?
Cyfra która określa mój rozmiar to 39. Trzydzieści
dziewięć i jest to pewien kompromis, bo tak naprawdę 38,5. Spróbujcie znaleźć taki rozmiar w poważnym
salonie obuwniczym. W niepoważnym to także się nie uda. Pytanie o rozmiar wywołuje uśmiech
sprzedawczyń i o ile w pierwszym i drugim odwiedzanym sklepie odczuwam to jako przepraszający, o tyle
po kilku niepowodzeniach jako
uśmiech szyderczy.
- Przy taki nastawieniu nie kupisz nigdy butów – złości
się żona.
- A ileż razy można znieść niepowodzenie? - odpowiadam.
Próbowałem adoptować rozmiary większe, ale jak to z adopcjami,
bywa różnie. Po kilku tygodniach czubki podnoszą się do góry i buty człapią. Szuram więc nimi po jezdni i wyglądam jakbym
miał jakiś problem ortopedyczny . Poza tym, z takimi za dużymi butami mógłbym robić w reklamie McDonalds pod warunkiem zrobienia lekkiego makijażu
i założenia różowej peruczki.
Są oczywiście
sklepy, gdzie bez mrugnięcia
okiem mogę wspomniany rozmiar nabyć. Mam nawet niewielki wybór fasonów. Jedyny problemem jest cena - 699 PLN i więcej. Zastanawiałem się nad
fenomenem ceny, wymyśliłem że takie małe męskie
buty to precyzyjna, jubilerska prawie robota. A precyzja musi
kosztować.
I rozpieprzyć takie
buty drugiego dnia ba ścierwie w
magazynie. Albo wpaść w błoto budowy? Stresujące?
Nie to trąci
depresją z myślami samobójczymi.
Póki co czekam grzecznie na okres pierwszych komunii - maj,
to dobra pora zakupów. Dużo małych rozmiarów z myślą o czystych
duszyczkach. Chowam więc wstyd dom kieszeni i
siadam pomiędzy przyszłymi
Komunistami. na pufie zdobnej w słoniki
Dumbo lub Batmana. I mierzę, być może coś spasuje. Stoiska dziecięce oferują taki rozmiar, pozostaje tylko jeden złośliwy szczegół, to tak zwana
tęgość czyli szerokość i wysokość wnętrza.
Cholera jak nie kupię w najbliższym tygodniu właściwych
półbutów, to kupię te pełne buty
ze Spider Manem wyszywanym na
podbiciu, w tym sklepie z samochodzikami
malowanymi na ścianach . Będzie
zabawnie gdy pojawię się na cotygodniowej naradzie w stalowym garniturze i w tych kolorowych
sportowych trzewikach.
A może ubiorę
chińskie trampki? Sandały w połączeniu
z białymi frotowymi skarpetami zdecydowanie odrzucam. A póki co, buciki moje kochane, jak w filmie o Angelice i piratach: Klocki w zęby tempo dwadzieścia
dwa. *
W końcu pasta , szczotka i flanelka, potrafią zdziałać
cudza …. Jeszcze przez jakiś tydzień.
*) Cytat z
filmu o piratach.i nasz ulubiony ogólniakowski cytat, gdy trzeba było zrobić
coś ponad swoją wytrzymałość. W
filmie galernicy trzymali wiosła w
rękach, na szyi zwisał kawałek drewienka
na sznurku. Funkcyjny podawał tempo
piętnaście , szesnaście. Do czegóż było to wspomniane wyżej drewno.
Najwyższy stopień prędkości uzyskiwało się właśnie po komendzie : Klocki w zęby tempo dwadzieścia dwa.
|
02 listopada 2009
| |
Sobota, późne popołudnie. Siedziałem sam jak palec,
ponieważ młodzi pod jakimś pretekstem wyszli z domu.
- No to mogę robić co chcę – pomyślałem. Za chwilę jednak dotarło do mojej świadomości
że przecież i bez tego mogę. Ze
spokojnego i może trochę bezmyślnego przeglądania Internetu wyrwał mnie hałas w
przedpokoju. Dzwonek zadzwonił dwa razy.
- Swój - pomyślałem i już miałem otworzyć drzwi, ale z przyzwyczajenia zerknąłem
przez wizjer. Korytarz był pusty. Delikatnie
zdjąłem blokadę i powoli uchyliłem drzwi. Na wycieraczce stałą trójka
dzieci w wieku około dziesięciu lat każde. Wyglądali niczym kolędnicy, próżno
jednak było szukać wśród nich Turonia z gwiazdą. Teraz dopiero zauważyłem że
były to trzy szkielety, z kostkami
wymalowanymi na białym prześcieradle, którym byli owinięci. Na twarzach
maski Duszka Kacperka, bohatera
dziecięcych kreskówek.
Cukierek albo psikus - wyrecytowali chłopcy.
- Albo pieniążek - dodał szybko ten w środku, jak gdyby zorientował
się za późno, że mogę załatwić sprawę cukierkiem, podczas gdy wynalazek Fenicjan jest uniwersalny. W końcu
grosz do grosza zbierze się nowa MP3, albo wystarczy na doładowanie komóry, w
ostateczności coś słodkiego.
- A jeżeli psikus to jaki? – spytałem.
Chłopcy nerwowo spojrzeli po sobie, ponieważ nie byli przygotowania na takie pytanie.
- Możemy dzwonić do Pana - powiedział ten z lewej - To znaczy
do drzwi zadzwonić.
- No to już zadzwoniliście, dlatego tutaj stoję.
- Upierdliwiec – widać było w ich oczach
Żeby nie przedłużać skomplikowanej sytuacji, zadałem następne pytanie:
- A jeżeli pieniążek to jaki ?
- Najlepiej papierowy - odpowiedzieli zgodnym chórem i prawie
natychmiast po pytaniu kościści goście.
- Widzę, że z tego jesteście doskonale przygotowani –
podsumowałem.
Wybieram wariant pierwszy - cukierek. Otworzyłem metalowe
pudełko z Mieszanką Krakowską i rozdałem pomiędzy uczestników. Do jednej i do
drugiej ręki.
Pożegnali się i odeszli z mojej wycieraczki, zawód
malował się na ich twarzach. Gotówka jest w końcu taka praktyczna.
A przecież spełniłem tylko jedną z ich propozycji. Nie jestem
miłośnikiem halloween, rzekłbym nawet że
przeciwnikiem tego amerykańskiego zwyczaju, ale wobec dziesięciolatków chciałem wyjść na dobrze wychowanego. Dodatkowo to z pewnością dzieci sąsiadów. Pewnie
przyda im się trochę pozytywnych przykładów komunikacji międzypokoleniowej.
I trochę kindersztuby - pomyślałem następnego dnia, gdy
idąc na cmentarz zbierałem ze schodów puste papierki po Mieszance Krakowskiej.
Idzie nowe. Lepsze
się gdzieś zagapiło, a może tylko zrozumiało że jest wrogiem dobrego?
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz