30 grudnia 2009
| |
<title></title><style type="text/css">
</style>
Butelka musującego wina, nie wiedzieć
czemu nazywana powszechnie szampanem schłodzona, odszukałem
również dwa kieliszki do kompletu.
To na wypadek wypisania żony na Nowy
Rok ze szpitala, do którego zawiozłem ją w środku nocy, wywołując
tym wyraźne niezadowolenie pracowników Izby Przyjęć. Uczyniłem
to zgodnie ze skierowaniem od innego lekarza, który stwierdził że
tak bezwzględnie trzeba. Szkoda słów, szkoda emocji. A swoją
drogą, czego używa się do prania białych lekarskich kitli?
Oprócz zabrudzeń proszek usuwa również empatię.
No więc jeżeli uda się ze zdrowiem,
to ten wieczór spędzać będziemy we dwoje. Kameralnie: moja żona,
ja i czterdzieści dwa kanały TV, z którymi zrobię wszystko, aby
nie oglądać po raz kolejny „Kevina...” , lub „Szklanej
pułapki”.
Pozostaje tylko czekać na wyroki
lekarskiego konsylium, na północ, a potem już tylko pierwsza
kartka z nowego kalendarza na 2010 rok.
Jeżeli żona nie wróci to też
spędzimy go razem, w myślach, marzeniach, telefonicznej rozmowie.
Jeżeli moim kompanem będzie jedynie
pilot od TV, kieliszek nawet taki od kompletu, nie będzie mi
potrzebny.
Ponieważ do szampańskiej kanonady
zostało jeszcze trochę godzin, chcąc czy nie chcąc analizuję ten
rok, który już prawie za drzwiami. Pozostawił jeszcze stopę we
framudze, jakby z obawy przed zbyt silnym trzaśnięciem. A może
tylko nasłuchuje, czy ktoś nie zaprosi go do powrotu.
Stary Roku ! Niczym wieszcz powiedź
sobie : Jedźmy nikt nie woła , i wjedź na wzburzony przestwór
oceanu (Cieni).
Kiedy patrzę chen za siebie w tamte
dni co już minęły nieraz myślę co przegrałem, a co diabli
wzięli.. jak śpiewał klasyk.
Jak każdy i ja mam swoje plusy i
minusy a także fusy, wydarzenia które mnie samemu trudno do
jakiejkolwiek kategorii zakwalifikować.
Zacząłem więc tworzyć listę
Plusy
Zmieniłem pracę – czując marazm
ogarniający mnie w poprzedniej, rzuciłem wyzwanie losowi. Niechaj
pokolenie plus pięćdziesiąt nie znaczy nieudacznik .
Powoli acz systematycznie odbudowuję
relacje z synami, szczególnie z młodszym.
Z braku czasu rzadziej oglądam
telewizję, co dziwne, ale nie blokuje to mojego rozwoju. W dalszym
ciągu odrzucam seriale, a nowego Bergmana cosik nie widać.
Pracuję na swoim pisaniem. czasami
jednak gdzieś przestawię przecinki, a naród czujny jest.
Minusy
Stan zdrowia żony postawił na głowie
plany na święta, ferie wakacje, może nawet życie.
Tak mało czasu aby kochać Gorce, w
Gorcach. A miłość na odległość jest niezmiernie trudna.
Kiedy tak widzę ten mój dom bez życia
jest mi smutno.
Kino .Do bram tej świątyni sztuki
pukałem niezbyt często acz regularnie. Zatraciłem tę regularność.
Jestem już pewien że do właściwej
interpunkcji potrzebny jest chociaż minimalny słuch muzyczny.
Niestety nie posiadam.
Fusy
Powiedziałbym cała reszta, ale
wyjdzie z tego, że to moje życie jest strasznie szare i monotonne
Po co się dołować?
Zmiąłem papier i wyrzuciłem do
kosza. Bez z żalu
Bo tak naprawdę, to najbardziej mi
żal:
Blaszanych kogucików, baloników na
druciku, cukrowej waty i z piernika chaty
|
26 grudnia 2009
| |
Rozważny się jakiś taki ostatnio zrobiłem. A dodatkowo tym
rozważaniami postanowiłem dzielić się ze światem zewnętrznym. Już trzeci mój
post od dziesiątego listopada zaczyna się od
słowa - Rozważania.
Rozważny i romantyczny. W damskiej wersji to tytuł filmu z
Emmą Thompson.
Romantyczny? Na ile
czas pozwoli. Niestety to ostatnie stwierdzenie odziera rozważania z tej tajemnej magii. W jednej z
komercyjnych stacji telewizyjnych
emitowany jest cykl: „Tak miłość się nie zdarza”. Po obejrzeniu kilku odcinków wiem już, że wspaniale kochają: aktorzy, politycy i
celebryci. Trzeba wspiąć się na
świecznik, aby z jego perspektywy inni zobaczyli jacy jesteśmy wspaniali w swoich
porywach miłości i falach uniesień. Uczucia udoskonala
pozycja społeczna człowieka. I
przysłowiowy już pęk czerwonych melancholii, podarować może jedynie bohater
foto sesji z Vivy. A jeżeli już
panna nie chce tych róż, że takie zwykłe
że czerwone, to się ją po prostu zmieni.
A tytuł w magazynie ogłosi.: Nowa partnerka Piotra M. Poraniony aktor próbuje poukładać swoje
życie.
A my nie bogaci, nie znani, nie popularni?. Czy nasze
uczucie to wulkan, wodospad, kaskada uczuć, czy zwykła prozaiczna fizjologia.
Myślę że uczucia akcentowane poza mediami, artykułowane do
konkretnej osoby, bez obecności obiektywów i kamer zasługują na
szacunek. Wielki szacunek.
Od dnia ślubu, kiedy
to matka mojej żony stała się dla mnie teściową, odwiedzam ja w jej mieszkaniu, witając się po
drodze z mieszkańcami klatki. Najpierw
bo tak wypadało, później budując osobiste relacje. Inaczej nie potrafię, muszę zamienić parę słów, zapytać o zdrowie, pochwalić nowy zakup. Może jestem w tym denerwujący, ale to
fragment łańcucha DNA który odziedziczyłem po swoim Ojcu.
Piętro wyżej, dokładnie nad
mieszkaniem teściowej żyła rodzina
ze srebrnym stażem małżeńskim (25).
Kiedy dzieci nie wymagały już
trzymania za rączkę, oni chwycili się za
ręce i tak ręka w rękę spacerowali przez życie.
Na zakupy, dla relaksu, na
wszelki wypadek. Czasami gdy wracali ze spaceru
z zaplecionymi dłońmi, ona w drugiej ręce trzymała kwiat, czerwony liść, czy gałązkę z dojrzałym
kasztanem.
- Patrzmy na to i uczmy się,
aby być przygotowanym gdy przyjdą nasze lata –
powtarzaliśmy sobie z żoną. Raz ja jej, raz ona mnie, w zależności od tego które pierwsze dojrzało
Zosię i Pawła wyłaniających się z bocznej uliczki.
Któregoś dnia zobaczyłem Pawła. Szedł samotnie. Energicznie pokonywał przestrzeń, prawie
biegł. Nie zatrzymywałem go wtedy za
pierwszym razem i następnym też nie miałem odwagi.
Czułem że stało się coś niedobrego, ponieważ nie
widziałem uśmiechu, tak
charakterystycznego dla jego twarzy.
Za dwa tygodnie przyszedł do mojej teściowej. Nad kubkiem
herbaty płakał jak małe dziecko.
- Nie wyobrażam sobie życia bez Zosi. Jeżeli ona odejdzie ja
pójdę za nią.
Zosia zachorowała nagle. Nowotwór zaatakował błyskawicznie.
Nie pomogły zabiegi, chemie i naświetlania. Zosia marniała w oczach, a ostatnie
spacery były chyba tylko czarowaniem rzeczywistości. Może stworzeniem warunków do wspomnień. Tak
terapia miejsca i sytuacji.
Niestety terapia nie pomogła, leczenie zresztą też nie.
Zosia odeszła w jakieś zimowe przedpołudnie. Tak cichutko jak ciche było jej
życie, bez gestów i słów. Kiedy po pogrzebie Zosi, Paweł nie pokazywał
się przez jakiś czas, przekonywaliśmy
się że to normalne.
Kiedy pojawił się powtórnie u mojej teściowej nie wyglądał
lepiej. Powtórnie widziałem go płaczącego nad kubkiem herbaty.
Pani Jasiu powiedział – ja nie mam po co żyć. Tam gdzieś,
gdzie teraz Zosia, tam jest moje
miejsce. Ona szykuje mi tam pokój.
Cóż też Pan opowiada
sąsiedzie - ratowała sytuację
teściowa. Ma pan dzieci, ma pan dla kogo
żyć.
Bez Zosi, to nie mam dla kogo - podsumowywał każdą
wypowiedź, załamany Paweł.
Nie widywałem go już w alejkach wokół bloku czy zakonnego
ogrodu. Częściej siedział na cmentarzu, zapatrzony w mogiłę, całkowicie
nieobecny. Wśród grobów, na cmentarnych alejkach toczyło się teraz jego samotne życie.
Mijała wiosna, a lato
rozpoczynało swoje szaleństwa. Gdzieś koło sierpnia gruchnęła wiadomość - Paweł
ma raka.
Jak w przypadku Zosi,
nowotwór skrycie dokonał zniszczenia. Po krótkiej walce stało się
jasne, że pomóc mu można tylko poprawiając
komfort ostatnich chwil. W jeden z ciepłych jeszcze październikowych dni Paweł
zamknął oczy, na zawsze. Pogrzeb z pomocą sąsiadów zorganizowały dzieci. Pożegnanie, bez wielkich słów, bez wielkich
łez. W końcu miał jak chciał, poszedł do swojej ukochanej Zosi. Paradoksalnie
spełniło się jego największe marzenie ostatniego
roku. Niewyobrażalne, że jak postanowił, tak zmarł w niecały rok od
pogrzebu ukochanej żony.
Tak miłość się nie
zdarza, gotów byłbym zakrzyczeć po wysłuchaniu takiej historii,
tylko że ja byłem jednym z uczestników tego scenariusza. Los dał mi rolę
statysty w tamtych wydarzeniach. A
przypomniałem sobie o nich z okazji, świąt,
mojej rocznicy, w końcu zamiast
odpowiedzi na pytanie czy oprócz rozwagi jestem
również romantyczny.
I nie ucieknę przed odpowiedzią, na to samemu sobie zdane
pytanie.
|
23 grudnia 2009
| |
Karp nie pływa już w mojej wannie. W zasadzie nie mam wanny,
a ganiające w prysznicowym brodziku ryby
wyglądają komicznie. Nie jestem
entuzjastą pochodów i demonstracji na rzecz czy, przeciw rzeczy. W sprawie godnej śmierci
karpia, gotów jestem jednak maszerować,
nawet na Kopiec. Kupiłem filety. Co prawda Ellea przypomniała mi że filet był
za życia karpiem, ale kiełbasa też była za
życia świnią. C`est la vie. A więc karpia mogę odhaczyć. Tradycyjna kapusta z grzybami, barszcz i
uszka do niego też obecne. Z opłatkami kościelny przybył jeszcze w listopadzie,
bo ponoć nasza parafia duża. Wino odpowiednie do ryby, odpowiednią
temperaturę uzyskuje na balkonie, a prognozy pogody pozytywnie rokują odpowiedniemu schłodzeniu.
Rodzina zaproszona, potwierdziła swoją obecność. W tym roku przy wigilijnym
stole musi być nas dużo, to działa anty łzawo. Łez nie zakładam chociaż liczę
się z nimi. Jeszcze tylko jutro odwalić
te cztery czy pięć godzin bezsensownej
obecności w pracy i święta. Dzisiaj
pakuję prezenty, jutro podrzucę pod
choinkę, tą którą ubierałem w niedzielę.
Sam wieszałem światełka i banieczki, ponieważ dzieci mam już za duże, a na
pomoc elfów nie mam co liczyć. Moje dzieci nie mają jeszcze własnych dzieci, nie muszą
się silić na ukłony dla tradycji. Przyjdzie jednak ich pora, więc lepiej było
by ćwiczyć już dzisiaj. Inaczej można wyjść na idiotę przed własnymi dziećmi, a
tego byśmy im nie życzyli. Swoboda obyczajów i łagodne podchodzenie do
zwyczajów świątecznych świadczy o europeizacji, a nawet amerykanizacji relacji.
Jeżeli nic się nie zmieni, amerykanizacja naszego życia wygoni młodych do pubów na
wigilijną szklaneczkę whisky.
Dopóki jednak tradycyjna pierwsza gwiazdka gromadzi nas
wokół wigilijnego stołu i łamiąc się opłatkiem
składamy sobie życzenia, chciałoby się powiedzieć … nigdy nie zagaśnie.
Dopóki na świątecznym stole kładziemy dodatkowe nakrycie dla
zabłąkanego wędrowca …nie zagaśnie. Kiedy Bóg się rodzi jesteśmy pewni że rodzi
się dla nas.
Korzystając z
dobrodziejstwa tych naszych świąt Przyjmijcie najserdeczniejsze życzenia
wszystkiego co najlepsze, najcieplejsze
i bardzo rodzinne. Zdrowia, uśmiechu na każdy dzień nadchodzącego roku,
a przed wszystkim zdrowia, zdrowia i jeszcze raz zdrowia. Dla wszystkich Was z
którymi dane mi było spędzić ostatni rok
blogowania, oraz dla każdego zbłąkanego wędrowca który przypadkiem
trafi na te strony. Wesołych Świąt
|
19 grudnia 2009
| |
Leniwie podniosłem powieki. W sypialni panował półmrok, który był efektem zarówno ciężkich zasłon jak
i pory roku. Grudzień, końcówka , dokładnie dwudziesty czwarty -
Wigilia.
W sąsiednim pokoju też nie widać było charakterystycznej czerwonej
łuny na ścianie. Znaczyło to, że kominek
wygasł na dobre. Rozejrzałem się wokół coraz bardziej trzeźwym wzrokiem, sen
odpłynął gdzieś w kąt, a jego miejsce zajęło rzeczowe planowanie najbliższej
przyszłości. Obok oddychając
miarowo, spokojnie spała żona. Wysunąłem
się delikatnie spod ciepłej puchowej kołdry, zbytku na jaki pozwoliliśmy sobie
w związku z pomieszkiwaniem na wsi. Narzuciłem na siebie szlafrok i poczłapałem do łazienki. Po drodze
zahaczyłem o salon, żeby
potwierdzić to co czułem całym sobą,
że kominek naprawdę już nie
grzeje. Zerknąłem przez okno. Pojedyncze płatki śniegu delikatnie wirowały
wokół własnej osi, opadając łagodnie na
ziemię i powiększając wysokość zaspy która blokowała drzwi wyjściowe na
podwórko. Termometr w rogu okna wskazywał minus dziesięć. Od razu poczułem chłód
ogarniający całe moje ciało. Odruchowo dmuchnąłem w dłonie i roztarłem jedną o
drugą. Biegiem wpadłem do łazienki, nadzwyczaj
zimnej o tej porze dnia. Włączyłem grzejnik i czekając chwilę aż
termowentylator trochę złamie
powietrze, zabrałem się za codzienne ablucje.
Bez zbytniego ociągania
wskoczyłem w jeansy, narzuciłem
na siebie t-shirt, a następnie stary sweter z owczej wełny, równie
praktyczny jak i sentymentalny elementy wiejskiego ubioru. Praktyczny ponieważ
zima nie mogła mi nic zrobić do minus piętnastu stopni, sentymentalny zaś dlatego, że wełnę dostałem
od jednej ciotki, przędzenie zapewniła druga z
ciotek, a na druty wzięła moja własna, ślubna małżonka. Półgolf pod szyją, ozdobiony szerokim warkoczem z
góry na dół, towarzyszył mi w nie jednym odśnieżaniu . Tak przygotowany wyszedłem
na zewnątrz, pchając z całych sił
zasypane drzwi i zaraz zająłem się machaniem szeroką czerwoną łopatą. Po
kwadransie teren przed domem znaczyły tunele szerokie na wymiar czerwonej
łopaty. Wykorzystałem je zresztą
natychmiast do znoszenia drewna z drewutni, do wielkich koszy stojących w sieni. Kiedy
odwaliłem najpilniejsze ranne prace, wróciłem do domu i włączyłem ekspres do
kawy. Czekając aż woda dojdzie, cichutko
wszedłem do sypialni. Żona spała jak ją zostawiłem, cicho, spokojnie, wręcz beztrosko. Wsadziłem ręce pod kołdrę , po
chwili poczułem delikatne rozgrzane nocą ciało. Przesunąłem ręką po koszuli i
nie czekając aż ręce dostosują się do ciepła,
wsadziłem je głęboko w dekolt. Objąłem zdecydowanym ruchem piersi. Nagły krzyk żony potwierdził mi, że dobrze trafiłem .
- Kochanie wstawaj, dzisiaj ważny dzień – powiedziałem całując ją w szyję.
Załagodziłem tym pocałunkiem
całą serię wymówek, która niechybnie
spadła by na mnie za szalony sposób ogrzania dłoni.
Ekspres przepuścił
już kawę przez bibułkę tak, że można było popijając świeżą aromatyczną
kawę, ułożyć w stosik smolne szczapki. Przywrócić do życia kominek strojny w
komplet ceramicznych kafli to
najważniejsze zadanie poranka. Ogień chwycił i ślizgając się po drewnie
rozjaśnił wnętrze paleniska. Dorzuciłem
pierwsze kawałki, najpierw sosnowego, by gdy osiągnie właściwą temperaturę włożyć
duże bukowe polana. Płoną one powoli, rozgrzewając powietrze z siłą węgla. Dwie grzanki dopełniły śniadania. Żona zajęła
się kuchennymi pracami, przypominając
mi jednocześnie abym koniecznie odwiedził
Maryśki. W myśl jakiejś starej
tradycji, aby następny rok darzył się jak trzeba, niezbędne są odwiedziny
wigilijnym porankiem faceta. On to ponoć
gwarantuje powodzenie i pieniądze w nadchodzącym nowym roku. Maryśki zamykają
się więc specjalnie w swoich domach i monitorując sytuację zza firanki, pilnują
aby żadna baba nie wpadała jako pierwsza. Dotyczy to zwłaszcza trzeciej Maryśki,
która ma w zwyczaju łazić po chałupach
pożyczając trochę cukru , lub soli, lub
czegokolwiek, ponieważ pożyczanie też ponoć
zwiastuje powodzenie, ale tylko
pożyczającemu, ponoć kosztem życzliwych. Taki przesąd. Chciał nie chciał, pukałem po
kolei do drzwi moich sąsiadek. Ze
trzy zgrabne zdania i cześć Pani Gieniu. Wróciłem do chałupy. Ubrałem dodatkowy ocieplacz i z
siekierką w ręku wybrałem się po rodzinne drzewko. No może nie całe drzewko, ale dwie długie jak to się tutaj mówi - smrekowe gałęzie. Podwieszam je u powały i dekoruję jak choinkę. Wydaje mi się wówczas, że jestem taki
ekologiczny, ponieważ biorę tylko po jednej dolnej gałęzi z dużego świerka, co
nie pogarsza jego sytuacji a mnie sprawia prawdziwą frajdę.
Zabrałem Młodszego i
uzbrojeni w niedużą siekierę udaliśmy się
w kierunku lasu.
Śnieg obdarzył nas w tym roku dobrobytem puchatych zasp i kop
zbitych z odgarniętego na pobocze białego puchu. Niska temperatura gwarantowała
niezapomniany Wigilijny wieczór. Z gwiaździstym niebem, trzaskającym mrozem,
strzelającymi smolnymi szczapami w kominku. Żyć nie umierać. Do pełni szczęścia brakowało
nam jeszcze smrekowych gałęzi, po które
właśnie szliśmy. Minęliśmy ostatnią
chałupę. Biały grzbiet wzgórza zakrył już obrysy dachów, poprzez śnieg łagodnych i puchato ciepłych, chociaż te łagodności i cudowne zaokrąglenia
powstały za sprawą jak by nie było …
mrożonej wody. Kiedy na horyzoncie majaczyły już tylko dymy
zaczynające się niczym ogniska z górskiego grzbietu, nie mogłem oderwać oczu od
tego widoku. Uległem nawet temu wrażeniu,
ale trzeźwa logika zwyciężyła. Któżby
palił w taki dzień sobótki. Po prostu nie te święta. Gdzieś tam w dole
żona przygotowywała tradycyjne ciasto basków, a my po kolana w śniegu szukaliśmy swoich gałęzi.
W tym szukaniu zagłębialiśmy się dalej i
dalej w las,
a jak mówi stare przysłowie, im dalej w las tym więcej drzew.
Żadna jednak z oglądanych gałęzi nie
wydawała nam się wystarczająco zgrabna do dekoracji salonu. Kiedy zatoczyliśmy już spore koło, zdecydowaliśmy się w końcu na jedną, a później drugą, znajdującą się na sąsiednim świerku. Powoli wdrapałem się do góry i to wdrapywanie
szło mi nawet całkiem zgrabnie. Niczym miś Yogi z popularnej kiedyś kreskówki, tkwiłem już ponad dwa metry nad ziemią, o krok od wymarzonej gałęzi. Kiedy zbliżyłem
się na wyciągnięcie dłoni, sięgnąłem prawą ręką za pasek gdzie trzymałem siekierę. Niestety nie znalazłem tam tego czego
szukałem. Sprawdziłem lewą ręką, również bez rezultatu. Rozejrzałem się wokół. Po chwili zauważyłem ją
, francę jedną, spokojnie stojącą pod sąsiednim drzewem .
- Młody podaj mi siekierę –
krzyknąłem na Młodego, który
zagapił się na coś w głębi lasu i trwał w tym zapatrzeniu, niczym zahipnotyzowany.
Po chwili wrócił do
rzeczywistości i łapiąc siekierę za trzonek krzyknął :
- Rzucam, a ty łap.
- Nie wygłupiaj się -
zdążyłem krzyknąć tylko i wtedy nogi zmęczone przedłużającym się oplotem
wokół pnia, omsknęły się nieznacznie i niczym postać z kreskówki, zjechałem
do zaspy.
Siedziałem więc na tyłku, w głębokiej zaspie, obejmując jeszcze przez chwilę dojrzały smrekowy pień.
- Ojciec wstawaj, bo głupio wyglądasz – zrecenzował Młody
Wstałem i wytrzepałem śnieg zza kołnierzyka koszuli. Dobrze że ubrałem robocze rękawice. Drelich
złagodził zjazd po korze. A i jeansy ochroniły - Bogu dzięki.
- Srał to pies -
powiedziałem do siebie i przyciąłem gałąź znajdującą się zdecydowanie
niżej.
- A co to Panie tak rąbiecie? – spytał głos, który wyrósł wprost za moimi plecami.
Wyrwało mnie to nagłe pytanie z typowej z pozycji drwala.
Zaciekawiony odwróciłem się do tyłu. Za mną stał stary góral. W tradycyjnym góralskim kapeluszu i kożuchu. Kożuch
ręcznie wyszywany w niepowtarzalne kolorowe gorczańskie wzory. Parzenice w czerwieni z zielonymi elementami i czarnymi
obramowaniami. Całość tworzyła
taki niepowtarzalny rysunek niczym tatuaż, na owczej skórze.
- A gałęzie przycinam na taką
podłaźniczkę świąteczną. Ale, mam nadzieję , to nie Wasze
smreki. Franek mówił, że w tej części to mogę sobie coś wziąć.
- Nie, nie moje. To
rzeczywiście Kierasa – potwierdził stary. Moje jest tam het nad tą ścieżką - pokazał
mi ręką do góry, ni to na drzewo ni to na niebo, ale nie dochodziłem szczegółów.
- A wyście są te Krakusy, co w chałupie po starym Józefie siedzą? – potwierdził sobie pytając.
- Tak to my i tak chcieliśmy
w wigilię po choinkę, żeby było tradycyjnie.
- Za tom chałupę coście ją do życia przywołali, to Wam się należy, nie jednego smrecka z tego lasu wyciąć i w chałupie postawić. Aż mi się gęba śmieje, jak koło niej
przechodzę czasami.
- Ale ja Was jeszcze nie widziałem ? - w ten
sposób spytałem o imię czy pseudonim Starego.
- A nie widzieliście, nie widzieliście – bo i nie często ostatnio po wsi łażę, to i zobaczyć mnie ciężko.
Przyglądałem się twarzy skrywanej pod rondem góralskiego
kapelusza. Twarz chuda i zapadniętymi oczami, przy czym jedno zapadnięte bardziej. Siwy zarost,
taki tygodniowy a wąsy Spadające aż poniżej żuchwy, tworząc wprost encyklopedyczny wizerunek starego górala.
Ponieważ kapelusz zawadiacko przekrzywił się na jedną stronę zauważyłem, że małżowina uszna w lewym uchu na samej górze
nie była odgięta na zewnątrz, ale kończyła się pionowo, lekko prostując owal
ucha na jego szczycie.
- Tylko jak pójdziecie nazad do chałupy to uważajcie bo
ślisko strasznie, tam nad potokiem i można nogą skiełznąć. A potem to ból straszny.
- Dziękujemy i wesołych świąt życzymy. A zdrowia to przede wszystkim.
- Już mi ono specjalnie nie potrzebne - powiedział filozoficznie i odwracając się
dodał. Zostańcie z Bogiem.
Kiedy tak stanął tyłem do mnie zauważyłem tłusty ślad nad
lewą łopatką, w tym pięknym ręcznie haftowanym kożuchu. Jak gdyby ktoś wylał wosk bezpośrednio na lico
skóry, a tłuszcz wgryzł się do środka pozostawiając pamiątkę do końca życia
baciarskiego kożucha.
Nim zdołałem dodać coś
jeszcze Stary oddalił się i znikł za drzewami, po lewej stronie ścieżki.
Ciesząc się ze zdobyczy gałązkowej, wspominając miłą rozmowę
z nieznajomym, a także to, że uniknąłem bycia celem dla
siekierkowych prób Młodszego,
pełen entuzjazmu wróciłem do domu. Młody też miał humor nie najgorszy, ponieważ tarzał się po rowach w świeżym puchu,
przypominając swoim wyglądem bałwana stojącego w Jaśkowym ogrodzie.
- Już myślałam że nie dotrzecie przed nocą – powitała nas żona, a my zabraliśmy się za mocowanie i
dekorację gałęzi.
Kiedy już wszystko było gotowe, a i my odstawieni niczym stróż
w Boże Ciało, gapiliśmy się w niebo i dojrzeliśmy
tą pierwszą najważniejszą gwiazdę. I stół z sianem, bezpośrednio z jaśkowej stodołowy i trzask
smolnych gałęzi w kominku i opłatek i karp na samym końcu. Ale to nie koniec jeszcze tej wigilijnej opowieści.
Kiedy zniknęła wigilijna zastawa i posprzątaliśmy papierki po prezentach ,
starym zwyczajem odwiedzili nas sąsiedzi
zza potoka. Mówię tak o nich ponieważ w ten właśnie sposób przedstawiali
nas swoim znajomym. Potok ma dwa
brzegi i dla każdej ze stron jest jakie
za, stosujemy zasadę wzajemności. Kiedy rozsiedliśmy się wygodnie przy stole i
omówiliśmy urodę świerkowych gałęzi
streściłem im rozmowę ze starym
nieznajomym.
Kiedy opisałem kożuch typowano kilku. Wąsy i oczy różne w
rozmiarach ograniczyły tą selekcję do jednego . Sąsiedzi zawahali się chwilę mówiąc, że takie kaprawe oczy miał tylko Stary Michał, ale on już umarł będzie jakie dziesięć lat
temu. Kiedy opisałem chrząstkę ucha , na którą zwróciłem uwagę, nie wiedzieć czemu Jasiek z Marysią spojrzeli tylko na siebie nie mówiąc nic. Gdy wspomniałem o plamie na
plecach kożucha ,przeżegnali się szybko mówiąc:
- Myśmy go w tym
kożuchu pochowali, bo zima była sroga.
Żeby nam nie zmarzł.
- A wiecie że Michał mi się zwierzył, ponoć od czasu do czasu
przechodzi koło mojej chałupy?
I pewnie do dzisiaj
nie uwierzyli by mi, gdybym tak
dokładnie ni opisał człowieka którego nie
powinienem znać ponieważ prowadził życie pustelnika, gdzieś w samotnej chałupie poza wsią.
Wigilia, tajemniczy i fascynujący dzień. Do którego podchodzimy rutynowo i mechanicznie.
A zbłąkanego wędrowca nie koniecznie przy wigilijnym stole spotkasz. Ja swojego spotkałem w lesie. I to jaki wędrowiec - w czasie
i pomiędzy światami .
A może spotkałem Ducha Bożego Narodzenia?
Zwał jak chciał. Nie ważne tytuły, ważne że jest co wspominać .
|
16 grudnia 2009
| |
Dom już był a w domu piec. Piec słuszny z częścią do
gotowania, blachą z fajerkami, oraz
piekarnikiem, czy jak tu się mówi bratrurą, oraz piecem chlebowym, takim na dwa
albo trzy bochenki. Nie żebym zaraz łapał się za dzieżę do chleba, ale jak
przyjdzie jesień czy zima, nie zaszkodzi
podrzucić trochę drzewa i węgla dla stworzenia ciepłej rodzinnej atmosfery w
kuchni. Drewno było pod chałupą. Pozostałość po remoncie, ale węgla ani
kawałka. Węgiel trzeba kupić. Kupić i przywieść oczywiście. A koń i fura u
sąsiada były. Kupuj węgiel latem – to zapamiętane hasło z reklamy Gminnej
Spółdzielni przyświecało mi, gdym pochylając głowę wchodził do pomieszczeń
kuchennych w suterenie okazałego domu mojego sąsiada. W zasadzie to nie wiem
dlaczego schyliłem głowę przechodząc przez drzwi, może to był odruch wyrobiony
w mojej chałupie, gdzie belka nad
drzwiami zaczyna się na wysokości metr pięćdziesiąt osiem. Tak więc nawet ja
muszę tą nieszczęsną głowę pochylać. Raz poszedłem na całość i nie zgiąłem
karku przed starą futryną. Na usprawiedliwienie muszę dodać, że był to jeden z
pierwszych razów picia miejscowego trunku, bezpośrednio po destylacji. Gdy
następnego dnia przejrzałem na oczy, Otoczenie ocznych gałek okrywał kolor od
żółci w kierunku zdecydowanego fioletu, o ile oczywiście znam się na kolorach. Tak
więc opuchlizna zeszła a uraz i nawyk pozostał. Zawsze jednak tłumaczyć to
można było szacunkiem dla gospodarza.
- Witam, witam - powiedział wyraźnie zadowolony Jakub zwany
Kubą i już w następnym słowie zwracając się do żony zadecydował:
- Maryś, nalej tam co do tej flaszki pod oknem.
Marysia niespiesznie podeszła do okna, zabrała pustą butelkę
po żytniej wyborowej i w sąsiednim pokoju uzupełniła ją półlitrowym garnuszkiem, którym zaczerpnęła
prosto z zielonego metalowego wiadra stojącego w rogu. Widziałem przez szparę w niedomkniętych drzwiach do
spiżarni. Kiedy już wódka byłą na stole, rozpiliśmy po jednym, a potem po
drugim, niespiesznie, rozsmakowując się
każdej kropli diabelnie mocnego specyfiku. Kiedy już dowiedziałem się
kiedy i z czego dobry gospodarz sporządził
degustowany alkohol, przez uwagę o dogasającym piecu doszedłem do sedna sprawy.
-Trzeba mi węgla, ale muszę go czymś przywieść, w sąsiedztwie tylko ty masz konia Nie
zrobiłbyś mi grzeczności i nie przywiózł
węgla z GS-u?- spytałem w sposób uprzejmy, na jaki moja podprawiona bimbrem kindersztuba mogła się zdobyć.
- Kuba bez słowa przepił
do mnie kolejny kieliszek i skrzywił się nieznacznie. Następnie energicznie
strzepnął resztki alkoholu na podłogę i tak wyczyszczony kieliszek napełnił
wódką, podsuwając go w moim kierunku.
- No chyba że jutro, ale bardzo wcześnie. Umówimy się o wpół do szóstej, powiedział w końcu tonem nie
znoszącym sprzeciwu.
- W porządku wpół do szóstej, powiedziałem szybko, aby nie
rozmyślił się przy następnym cyknięciu.
- O wpół do szóstej -
powiedziałem żonie po powrocie do domu. I chciałem aby oprócz mnie ktoś jeszcze
posiadł ten obowiązek pamiętania, ponieważ moja rzeczywistość zaczęła się delikatnie
acz systematycznie rozmywać.
Budzik zerwał mnie przed piątą. Ponieważ wieś nie wieś, a obowiązki wobec
natury, i rosnącej brody wykonywałem cyklicznie.
Po wczorajszej rozmowie z Kubą nie byłem w stanie tknąć nic z jedzenia. Wypiłem
tylko kubek herbaty ( o tak!) i pięć minut przed godziną zero zająłem miejsce
na mostku, przed domem mojego dobrodzieja. Słońce już wstało i wykonywało swoją
codzienną robotę, penetrując promieniami przestrzenie między poszczególnymi
liśćmi, naświetlając je tak, że bez trudu można było zobaczyć układ naczyń
wewnątrz liścia. Delikatne powiewy wiatru powodowały ich lekkie falowanie . Pszczoły
które już pracowicie uganiały się wśród łąk, dokładnie musiały wyliczać moc
niezbędną do lądowania wewnątrz kielichów polnych dzwoneczków. Nie za szybko i
nie za wolno. I trwałem tak w obserwacji przyrody, w jej czystej wieśniaczej
formie. I miałem na to dużo czasu
ponieważ wspomniane przez dobrodzieja wpół do szóstej okazało się być równo
szóstą. A potem ubieranie konia. Nie siodłanie, ponieważ jechaliśmy furą. Poszukiwanie kłonicy spotęgowało emocję
słów wypowiadanych w stosunku do konia. I w końcu trzask bata cmoknięcie i w
drogę. Zasiadłem na furze bajerancko, tak jak widziałem na paru firmach , ale po
szarpnięciu wozu na kilku nierównościach, przyjąłem pozycję która wydała mi
się najbezpieczniejsza w przypadku
wywrotki. Do wywrotki nie doszło ponieważ okazało się, że w jednym z kół
brakuje trochę powietrza. Poszukiwanie pompki u okolicznych znajomych
rozpoczynały się oczywiście pytaniem o członków rodziny, bliższych i dalszych znajomych, oraz
opowieści o Franku który kupił auto od celników na granicy . Później okazało
się że auta nie można zarejestrować i za cichym przyzwoleniem komendanta
policji miejscowego posterunku, mógł tym autem jeździć po wsi z końca w koniec
i nigdzie dalej. Jak by nie było wieś ma długości ponad dwadzieścia trzy
kilometry. Po około dwóch kwadransach
opona była jak trzeba, pękata, nabita na maxa. Później GS, workowanie węgla, ładowanie i
powrót . Powoli dostojnie z rozmowami w stylu :
- A miałam kosić, ale idę do wsi rozpatrzeć się . Co znaczy
mnie więcej : nie chce mi się nic robić więc idę do centrum, chlapnę piwo i
popatrzę na przejeżdżające samochody.
Świat gna galopem, wykonujemy bez zastanowienia różne
codzienne czynności, a tu: nie robię bo mi się nie chce. Wsi spokojna, Krok za
krokiem, kopyto za kopytem dojechaliśmy do naszego osiedla i po przejechaniu mostu
zdecydowane prrr zatrzymało konia.
- Na co czekamy? - Spytałem naiwnie.
- jednym koniem nie wyjedziesz z ładunkiem pod górę.
Poczekamy, może będzie kto jechał do góry to się sprzągniemy. A ty skocz do
Franka po wagę.
Ale przecież ważyliśmy, pół tony tego węgla - popisałem się
pamięcią jak idiota.
Waga do konia który dojdzie, żeby równo ciągnąć - powiedział
z wyższością Kuba.
Skoczyłem do Franka pożyczyłem wagę, popędziłem na dół.
Już po dwóch godzinach Józek wracający z targu podpiął swojego konia do naszej fury. Nie minęła
jedenasta jak zameldowaliśmy się pod domem. Trzeba powiedzieć że Józek pomógł
mi nosić worki. Starym gorczańskim zwyczajem po skończonej pracy zaprosiłem na
kielicha. Dwa baty oparte o ścianę przy drzwiach wejściowych świadczyły w
sposób dosadny, że tutaj obradują faceci. Nie pamiętam już o czym rozmawiano,
ponieważ cały czas dręczyła mnie świadomość picia na czczo.
Nim zacznie się ta zima wpadnę w alkoholizm - poskarżyłem
się żonie.
- To nie pij z nimi – powiedziała bez zrozumienia.
Żeby to było takie proste.
Za oknem zrobiło się południe . Słońce spoglądało na nas z
góry , przyprażając czupryny na naszych
głowach. Chłopy rozeszli się do swoich zadań, jeden lał jeszcze dzisiaj płytę
na dwurodzinnym bliźniaku, a drugi zwoził siano. Ja nie planowałem już nic poza
zjedzeniem obiadu Obiad na pewno postawi mnie na nogi. Czekając na rosół z dumą
spoglądałem na jutowe worki pełne węgla.
- Spisaliśmy się Panie hrabio – powiedziałem do siebie.
|
13 grudnia 2009
| |
Już zapisani byliśmy w Urzędzie, białe koszule na sznurze
schły…
Dwadzieścia osiem lat temu zaskoczyły nas nagłe zmiany
programu telewizyjnego. Teatr jednego aktora znudził mnie już po trzecim bisie, oglądałem
jednak od nowa, ponieważ nie do końca rozumiałem konwencję sztuki.
W następną niedzielę zaplanowany mieliśmy ślub cywilny, w święta kościelny.
- Co teraz będzie? - Zadawaliśmy sobie to pytanie. Nie przeżywałem
upadku demokracji, godziny policyjnej, koksiaków na ulicy.
- Jak teraz będzie?
Bez kwiatów? bez przyjęcia?, bez ślubu?
Były kwiaty, ślub, przyjęcie, później chrzciny i dwadzieścia
osiem lat wspólnego życia. Jest i demokracja i wolny rynek. Unia, NATO i co tam
jeszcze przyjdzie mi do głowy. Nasuwa
się jeden wniosek: Nie ta takiego
nieszczęścia i nie ma takich sposobów które by nas rzuciły na twarz i tą twarz wcisnęły w błoto. Fakt
padamy na kolana, ale to tylko by przyjąć pozycję do odparcia zagrożenia. To te
chwile kiedy jestem dumny z mego miejsca urodzenia. Nie piszę Ojczyzna, bo nią
co drugi wyciera sobie gębę.
Jeżeli znajdziecie chwilę czasu i ochotę do powrotu w
przeszłość, pod tym linkiem obsmarowałem swoje wojenne śluby : http://moje50.blog.onet.pl/Wojenne-sluby-i-wesela-tekst-r,2,ID355856615,DA2008-12-26,n
|
12 grudnia 2009
| |
·
Śmietanka do kawy 2 opakowania
·
Jogurty bez jagodowych sztuk 6
·
Ser biały Bieluch koniecznie półtłusty 1 op
·
Mleko dwu procentowe 1 litr
·
Jakaś wędlina, piersi kurczaka
·
Ser
Mascarpone i Mozarella po 1 szt
·
Proszek do kolorów i sól do zmywarki.
No tak proza życia a miał być post z górnej półki. Taki o
odczuwaniu, albo przeżywaniu, albo o
jednym i drugim łącznie, w jakiejś dekadencko - artystycznej
scenografii, z pięknymi ludźmi o rozbudowanych duszach. Zamiast słów dźwięczących
jak kryształowy żyrandol, spod klawiatury spłynęła mi lista zakupów, czyli
proza życia. W dodatku pisana w sposób
jaki nie podobał mi się u żony.
- Jakieś mięso, coś do chleba.
Takie nie ostre określenia wyprowadzały mnie z równowagi.
Teraz nie mam czasu na rozważanie gatunków na plasterki. Zobaczy się, jak w
reklamie bankowych lokat. W dodatku nie piszę listy w kolejności regałów w
Carrefourze, ponieważ cwani marketingowcy zdecydowali o zamianie towarów na
półkach, abym kupił więcej będąc zagubiony w sklepie. Ich niedoczekanie. Robię
zakupy z kartką i nikt nie podejdzie mnie nalepką ”promocja”.
Aha i dwie zgrzewki wody mineralnej, bo tej z kranu nie
mogę. Nawet jak zapomniałem kupić to też
nie mogłem, wolałem zaparzyć sobie herbatę. Pomimo wszystko wolę te wielkie
sklepy. Wkurzają mnie małe sklepy, kolejki pełne znajomych, którzy na poczekaniu
komentują twoją listę zakupów.
- Popatrz pani, a ten Relski, spod siedemnastki to kupił tylko dwadzieścia
deko tej szynki, coś chyba gorzej ostatnio u niego. I jak tłumaczyć że te sześć plasterków jadło się
u mnie ponad tydzień, wliczając w to dwa weekendy. I to co wkurza najbardziej. Budka
warzywno - spożywcza, osiedlowa. Pani Marysia, sprzedawczyni ziemniaków,
kalafiorów i chleba od jakiegoś Jaskierskiego . Obsługuje mieszkanki osiedla, wypytując przy okazji o zdrowie teścia, dzieci i męża,
pakując tęgawej podstarzałej kobiecie fasolę szparagową do zbyt małej torebki,
z której co rusz wysypuje się coś na ladę lub do skrzynki postawionej na
czerech cegłach.
- Pani Marysiu kochana i warzywa do rosołu.
A jakie? – pyta uprzejmie
sprzedawczyni.
- No jak nie masz Pani kompletu, to co pani masz?
Tu wymiana warzyw, długie zastanawianie. Kolejka
wydłużyła się o dwie osoby.
Stoję bo jak żona mówi - tu są dobre jabłka i ziemniaki, co to się
równo rozgotowują.
Żona nadal w szpitalu, ale postanowiliśmy nie obniżać
poziomu.
Kiedy już skompletowano warzywa na rosół, tęgawa klientka
zaczęła swoje:
- Pani Marysiu kochana, a to takie czerwone w puszkach
obok kawy, to co to?
- Cykoria, to się pije zamiast kawy do śniadania - uprzejmie
tłumaczy sprzedawczyni. Francuska.
- Niech mi Pani pokaże.
Następuje oglądanie puszki, składanie liter, aby złożyć
zdanie którego się nie rozumie Ina koniec rezygnacja z zakupu.
- To jednak wezmę kawę
rozpuszczalną.
- Pani Marysiu kochana, a jaką Pani ma kawę?
Wymiana gatunków porównanie cen, kolejka powiększyła się
o następne dwie osoby.
A jak przyszło do margaryn , w szeregi kolejkowiczów
wkradł się niepokój, prowadzący do głośnych komentarzy. Przy jabłkach niechybnie dojdzie do linczu, na zakochanej w Pani Marysi, podstarzałej klientce w pończochowych
podkolanówkach. Bo to niektóre gatunki są żółte a inne czerwone. Te żółte są
kwaskowe, a czerwone słodkie. Jest jednak jeden gatunek żółtych - goldeny co to są słodkie. A są jeszcze do ciasta, co to się dobrze rozpiekają. A gatunków jabłek
ma Pani Marysia ponad sześć. Doświadczyłem tego stojąc w kolejce w poprzednią
sobotę. Wiedzę mam taką, że nie tylko warzywniak ale i sad mógłbym poprowadzić.
Supermarkety są
bezkonkurencyjne. Pozwalają zachować anonimowość i bez skrępowania gapić się na
puszki z kawą, a przy odrobinie pomysłowości
organoleptycznie zbadać świeżość pieczywa czy słodycz winogron.
A poza tym czas, czas, czas. No chyba że jest przed
mikołajem, świętami, majówką, długim weekendem, zielonymi świątkami i setką
innych powodów, dla których na miejsce parkingowe
czeka się pół godziny, na koszyk kwadrans, a do kasy trzy kwadranse. Widocznie
jednak czasu brakuje nie tylko mnie.
|
09 grudnia 2009
| |
<title></title><style type="text/css">
</style>
Świat nie składa się wyłącznie z
czerwonych zachodów słońca, tęczowego nieba i pełnych mądrości
życiowej starych górali. Ślady butów nie srebrzą się na
śniegu, a wokół sań z reniferem gwiazdeczki nie tańczą swojego
tańca w rytm anielskiej muzyki. To wydumany obraz, pokazywany na
potrzeby hollywoodzkich produkcji i disneyowskich filmów. Świat
pełen jest za to ortodoksów, wojowniczych narodowców, co gorsze
obrzydliwych homosiów i lesb, a także nieefektownych kalek,
kurdupli czy upośledzonych umysłowo. Poziom estetyki jest różny
w zależności od indywidualnego postrzegania sensu i estetyki tego
świata i w każdej chwili może być poszerzony o murzynów,
hindusów, a także rudych, łysych okularników, lekko
niedowidzących, a nawet leworęcznych. Świat wypełniony jest
brutalnością, genetycznie zakodowaną w naszym łańcuchu DNA. Bo
co innego każde kwoce, która bacznie obserwuje proces wykluwania
się własnych kurzych pociech, osaczyć odizolować a w końcu
zadziobać pisklę inne od pozostałych braci i sióstr. Tak samo
zachowują się dzieci. Nierozwinięta forma człowieka. Od którego
to człowieka, wzięło się określenie pewnego zespołu cech i
zachowań .
Wpisałem w wyszukiwarkę słowo
człowieczeństwo. Wiem co to znaczy, tak zwyczajnie od serca,
chciałem jednak przeczytać zwięzła definicję. Jakież było moje
zdziwienie gdy na ekranie wyników wyszukiwania przeczytałem - „Nie
znaleziono ofert zawierających podane przez Ciebie
wyrażenie”
Szczena runęła w dół i zawisła mi nad biurkiem, jak gdyby za
chwilę miała roztrzaskać się o twardy dębowy blat. Oczy wylazły
z orbit i dopiero wtedy zauważyłem, że przez pomyłkę szukałem
na allegro a nie w googlach . Wiem już więc że człowieczeństwa
nie można kupić. Rany boskie jaki truizm mi wyszedł aż litość
bierze. No więc jeżeli nie jest to cecha wrodzona, bo codziennie
widzę dzieci które dręczą swoich rówieśników. Najpierw w
piaskownicy, później w szkolnej toalecie, a na końcu w życiu.
Za to że mały, że gruby, że biedny, czy w końcu kaleki. Jak ze
wspomnianymi kurczakami, osaczyć, oddzielić i zadziobać.
Oglądając ten spektakl nie mogę w to wrodzone człowieczeństwo
uwierzyć.
Ponieważ jak zauważyłem na początku
nie jest to dobro które można nabyć, pozostaje do niego dorosnąć.
No i co dorastamy, w ramach
publikowanych w prasie informacji że nasze społeczeństwo starzeje
się? Problem w tym że nie dorastamy.
Wychodzi więc na to że to przywilej
który jest dany nielicznym, abyśmy całość nie skarlała
moralnie do reszty w trakcie swojego życia krótkiego jak błysk
flesza, na tle historii planety.
Problem istotny od tysiącleci. Nie
na darmo jeden ze znanych filozofów ganiał po Atenach z lampą w
biały dzień twierdząc, że widzi ludzi ale szuka człowieka. Z
drugiej jednak strony jego imieniem nazwano pewien zespól zaburzeń
osobowości (Zespól Diogenesa) więc może nie powinienem się nim
podpierać
|
05 grudnia 2009
| |
Stałem w
szpitalnej toalecie i zgodnie z zasadami
higieny mydliłem właśnie dłonie. Kolistymi ruchami rozcierałem żel po całej
powierzchni, ze szczególnym uwzględnieniem
wewnętrznej ich strony. W pewnej chwili wykonałem gest znany z serialu
chirurdzy, robiąc grzebień z palców
według zasady: lewy wskazujący, prawy wskazujący, lewy serdeczny, prawy
serdeczny i tak dalej. Kilka ruchów w tył i w przód, aby żel dotarł do najskrytszych zakamarków. Następnie
spłukałem pianę pod bieżącą wodą i chyba szpitalny nastrój tak mi się udzielił,
że podświadomie podniosłem rozcapierzone palce i całe dłonie, a nawet ręce od
łokcia w górę, jakby za chwilę siostra instrumentariuszka założyć mi miała
lateksowe rękawice. Gdzieś za drzwiami
kabiny, ktoś wyrzucał z siebie
treść życia, jęcząc przy tym żałośnie. Jak gdyby wspominał kogoś, kto odszedł
ze świata żywych i pamięć o nim nie pozwalała zachować spokoju. Puszczałem mimo
uszu te dźwięki pogrążony w odgrywaniu medycznej scenki. I brnął bym pewnie dalej w tą amatorszczyznę
aktorską, gdyby nie trzask zasuwki i skrzekot otwieranych drzwi. Z kabiny wyszedł starszy mocno łysy jegomość,
który w prawej ręce trzymał mniej więcej połowę roli toaletowego papieru, lewą
zaś przytrzymywał zbyt luźne spodnie od szpitalnej piżamy, ratując się w ten
sposób przed niechybną kompromitacją publiczną. Mężczyzna skierował się w moim
kierunku i kiedy był już w odległości mnie więcej półtora metra, stanął gwałtownie w miejscu, przyjął wyprostowaną
postawę i niczym szwoleżer trzasnął obcasami. Brak jednak obcasów w szpitalnych
trepach , a nawet skarpet na nogach wspomnianego spowodował że zamiast
dynamicznego stuknięcia słyszeć się dało
ciche mlaśnięcie zasuszonych pięt. Człowiek musiał być w młodości
kawalerzystą, szwoleżerem, czy jakimkolwiek innym żołnierzem ze starej szkoły
musztry Drugiej RP. Czas mocno naruszył
nienaganną kiedyś postawę, włosy przerzedziły się i posiwiały, w oczach pozostał jednak jeszcze
ten dawny błysk. Sposób w jaki odezwał się do mnie utwierdził mnie całkowicie w przekonaniu o
przeszłości wyżej wymienionego.
- Szanowny Panie – powiedział głosem donośnym, jak gdyby
za chwilę wypowiedzieć miał komendę czy złożyć raport. - Czy będzie pan przez chwilę jeszcze w tej
toalecie?.
- Tak przynajmniej do czasu osuszenia rąk –
odpowiedziałem grzecznie biorąc pod uwagę wiek pytającego.
- Mam w takim razie do szanownego Pana jedną malutką
prośbę. Otóż zrobiłem kupę.
- Gratuluję – powiedziałem niemal natychmiast - Nawet
słyszałem jak się pan męczy.
- W tym właśnie istota problemu. Jak tą kupę chciałem
pokazać siostrze, a przecież nie wezmę jej ze sobą, z drugiej jednak strony,
jeżeli zostawię ją samopas to ktoś
gotowy mi ją spuścić i wszystkie moje
wysiłki na nic. Następna okazja trafi się za parę dni. Będzie Pan łaskaw –
spytał tonem zdecydowanej desperacji.
- Niech Pan idzie spokojnie - powiedziałem już nie zaskoczony, ale
rozbawiony sytuacją.
- Pana kupa będzie
ze mną bezpieczna. Stanę na jej straży i w razie potrzeby obronię przed napastnikiem.
Bałem się , że odrobinę przesadziłem, ale na twarzy
starszego pana pojawił się uśmiech od ucha do ucha. Powracające siły witalne
nadały postaci bardziej wyprostowany wygląd.
- To ja już biegnę po Siostrę Agatę – powiedział i rzucił
się do drzwi.
Podziwiałem zawsze
te nagłe zrywy sił u osób w których na pierwszy rzut oka życie tli się
leniwie i w zasadzie nie wiadomo kiedy zgaśnie.
Pobiegł a ja zostałem sam na sam z kupą kawalerzysty.
Obdarzony zaufaniem. Powierzono mi przecież pieczę nad tym co w danej chwili było dla
kogoś najważniejsze. Nad jego kupą. Stałem tak w połowie drogi między umywalką
a otwartymi na całą szerokość drzwiami
do kabiny. Szanując prywatność zdecydowałem nie zaglądać w głąb muszli.
Przecież jeżeli sąsiad obdarzy mnie zaufaniem pozostawiając na czas urlopu
klucze od mieszkania, nie znaczy to przecież, że zaraz popędzę zaglądać w
szafki czy do lodówki w jego mieszkaniu.
Chwila już chyba minęła, ponieważ dłonie miałem już całkowicie suche i to za
sprawą nie suszarki, czy papierowego ręcznika, ale zwykłej temperatury wnętrza.
Później minęła chwila następna, a przez głowę przebiegła myśl, że być może Starszy Pan ze względu na
nadmiar wolnego czasu wymyślił to całe zamieszanie, aby pozostawić mnie z
głupią miną przy szpitalnym kiblu. A może to ukryta kamera i za parę dni stanę
się pośmiewiskiem jakiegoś komercyjnego kanału TV.
- W takim razie uśmiechaj się, przynajmniej dobrze
wyjdziesz w telewizji – podpowiadałem sam
sobie.
Czekam jeszcze dwie minuty i sam ją spuszczę. Albo i nie, co mnie w końcu obchodzi czyjś stolec?
I jak w dobrym kinie akcji na dosłownie chwilę przed
punktem zero, kiedy miałem już opuścić swój posterunek, drzwi wejściowe dynamicznie odskoczyły na bok uderzając
klamką w ścianę. Nie pierwszy już raz prawdopodobnie. Świadczyły o tym ubytki
tynku na wysokości klamki.
- No pokaż Pan Panie
Józefie coś pan tan zmalował – powiedziała siostra Agata Stawiając stopy
co dwie płytki PCV. Staruszek dreptał za nią z szybkością na jaką pozwalały
zsuwające się z nóg pantofle.
Jakże ja się Panu wywdzięczę ? – spytał na mój widok zatroskany
Pan Józef, jak nazwała go siostra
przełożona.
Nie ma sprawy – może kiedyś popilnuję Pan moje kupy odpowiedziałem
wesoło.
Z wielką przyjemnością – potwierdził gotowość – nie zastanawiając się nad zestawieniem w jednym zdaniu słowa kupa i przyjemność.
No to nie ma sprawy – powiedziałem na pożegnanie. Ale za
chwilę zganiłem się za takie propozycje:
- Antoni myśl o czym mówisz, wiesz przecież że ci się spełnia.
Kiedy wyszedłem z łazienki
a drzwi nie domknęły się jeszcze do końca usłyszałem głos Siostry Agaty
- No, Panie Józefie
toż to prawdziwy potwór.
Strażnik pieczęci, Strażnik Pierścienia, już byli A ja
spełniłem dzisiaj całkiem nową funkcję - Strażnika Kupy.
Czy Tolkien miałby z tego materiał na trylogię?
|
02 grudnia 2009
|
Zdarzyła mi się kiedyś taka banalna historia. W trakcie spotkania
biznesowego siedziałem na przeciw Pani w wielu około czterdziestu lat.
Prowadziliśmy rozmowy handlowe i
zaklinam się, że całym sobą zaangażowany byłem
w prowadzone właśnie negocjacje. W pewnej chwili kobieta patrząc na mnie
lewą ręką przybliżyła do siebie połówki bluzki, dotychczas rozpiętej na wysokości
trzech guzików od góry. Trzymała tak przez dłuższą chwilę jak gdyby manifestując, że oto złapała mnie
na zaglądaniu jej w głęboki dekolt. Poczułem się głupio ponieważ zdecydowanie
nie zapuszczałem żurawia w ten wąski pasek ciała pomiędzy jedną a drugą piersią
ginący w cieniu bluzki na wysokości wspomnianego trzeciego guzika. Poczułem się
głupio. Owszem omiotłem spojrzeniem góra dół jak zwykle, tak jak taksuje partnera na początku negocjacji. Wyszedłem
jak przypuszczam, w jej oczach na małego
perwersa, wbrew jednak swojej woli. Nie mówię że nie potrafię patrzeć na
kobietę rozbierającym wzrokiem. Zauważyłem nawet że ten wzrok z reguły nie jest
nieprzyjemny dla odbiorczyni. Czasami imponuje im i zapewnia zaspokojenie kobiecej próżności. Tym razem próżność została
także zaspokojona. Poznałem to po piersiach, a dokładnie sutkach, które
niesfornie ukazały się pod opiętą
bluzeczką. Satysfakcja była obustronna, chociaż poczułem się zmieszany a nawet
lekko wstrząśnięty. O motywacji kobiety nie piszę, Dla mnie zaś najważniejsze
było to,
że w trakcie rozmowy moja
partnerka w pewien sposób uległa mojej fantazji. Fantazji której nie miałem .
Przysięgam
Tym razem byłem niewinny i czysty w swoich intencjach. Jak ta łza.
- Proszę się nie
obawiać - powiedziałem aby przykryć niezręczność w
której znaleźliśmy się oboje . - - To taki mój wilczy wzrok.
Widzieliście
prawdziwy wilczy wzrok w trakcie polowania tych bestii. Kiedy zataczając
koła wokół swojej ofiary, podchodzą coraz bliżej i spoglądają swojej ofierze głęboko
w oczy. Ponoć czuć już zęby na swoich rękach i
nogach, te zimne dreszcze przebiegające z góry w dół po kręgosłupie. I
zapach śmierci. Nie widzieliście. Ponieważ
żadna hollywoodzka produkcja nie potrafi tego pokazać. To historia o których można poczytać w opowieściach myśliwych, przemierzających dzikie tereny
dawnej Polski, czy syberyjskiej głuszy.
I jeżeli do tych srogich oczu dołożyć złośliwy i
ironiczny uśmiech, o który posądzają mnie nawet bliscy, rodzi się człowiek
potwór Osłabiający ironią i dobijający rozszarpującym wzrokiem.
I jak ja mogłem przeżyć te wszystkie dotychczasowe lata.
Nie zginęła z moje ręki żadna nauczycielka stawiająca mi palę w dzienniku, z
powodu mojego nieprzygotowania. Przeżyła nawet żona deklarująca wieczorny ból
głowy, podczas gdy ja miałem inne plany.
W ogólniaku lata temu, omawialiśmy poetów młodopolskich. Na zakończenie polonistka
dyktowała nam zgrabną notatkę. Gdy doszło do wymieniania przedstawicieli,
Robert podał moje nazwisko, odwróciłem się i spojrzałem na niego.
- Gdyby spojrzenia zabijały – powiedziała nauczycielka.
Dziewięćdziesiąt procent obecnych w klasie wpisało tą uwagę jako cytat do
swoich zeszytów. Świadczy to bierności z jaką podchodziło się do tych podsumowań,
a z drugiej strony to pierwszy czytelna uwaga dotycząca mojego spojrzenia.
A ja jestem przecież taki dobroduszny, tylko to swoją
naiwność przykrywam stańczykowską czapką.
Wszystkim moim znajomym deklaruję - pozory mylą.
- Czemu synu
boczysz się na mnie, przecież nie powiedziałem Ci nic złego.
- Ale tak spojrzałeś na mnie, że nie musiałeś nic mówić.
Moje oczy, dzikie spojrzenie. Czy zawsze było takie
straszne?
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz