18 listopada 2024

Nocne safari

Od kilku miesięcy sypiam w pokoju na poddaszu. 
Pokój na poddaszu me tę zaletę, że w lecie jest w nim cieplej niż w pokojach na parterze, a w zimie zimniej. Sorry taki mamy klimat, a swój pokój oddałem teściowej, która już po schodach chodzić nie mogła. Ja tam ganiam póki co góra dół i jakoś leci. Śpię za to zdecydowanie lepiej, ponieważ nie przeszkadzają mi już zakłócenia światłem, gdy małżonka walczy z bezsennością oglądając telewizję. Do do mnie dolatują szybko zmieniające się kolorowe błyski światła z ekranu odbite przez ściany. Głos do mnie nie dociera ponieważ przezornie wyposażyłem żonę w słuchawki, a więc tylko błyska. To właśnie błyskanie psuło mi sen i już zaczynałem się zastanawiać czy nie łykać jakichś tabletek na dobry sen, chociaż jestem przeciwnikiem takich ułatwień. Nie biorę na przykład tabletek na umiarkowany ból głowy ponieważ uważam, że ból jest bezpośrednim dowodem życia. Jeżeli zaś łeb mnie nie boli, ale za przeproszeniem napieprza wtedy połknięta tabletka z reguły działa. To tak jak niepijący jest tańszy w utrzymaniu gdyż potrafi się załatwić mniejszą ilością alkoholu.
Tak więc jak już wspomniałem, sypiam na górze przyzwyczaiwszy się do parametrów pomieszczenia. W obecnym pokoju zmieściłyby się dwa dotychczasowe. Mam też komfortowe warunki do scrollowania Internetu lub  pisania w postaci wygodnego biurka z fotelem. Dla rozrywki zaś gramofon na czarne płyty i sprzęt z dwoma 100 watowymi kolumnami i do tego parę setek płyt z klasycznymi pozycjami. No "Czwórka" Zeppelinów brzmi w tym towarzystwie nad wyraz dynamicznie.
Mozarta, albo Hendla słucham zaś na fotelu bujanym i wspólnie z nim w trakcie koncertów bujamy w obłokach.  Milesa Davisa słuchać by się zdało prawie na stojąco z szacunku dla jazzowego wirtuoza trąbki. Jest taki francuski kryminał z 1958 roku zatytułowany " Windą na szafot" do którego muzykę skomponował właśnie Davis. Skomponował to mało powiedziane. On zamknął się w studio z filmem wieczorem, a rano miał już gotową całą ścieżkę muzyczną do filmu. Właśnie poluję na longplaya z nią, bo póki co mam na innych nośnikach.
Jak się ma ten spektakl chwalenia się do tytułowego safari?
Zaraz do tego dojdziemy.
No więc w piątkowy wieczór wyjątkowo nie degustowałem żadnego wina ponieważ w sobotę przed siódmą rano wyjechać miałem z żoną do lekarza, którego gabinet położony był jakieś 100 km od naszego domu w kierunku gór. Po co kusić licho ?
Trzeźwy jak świnia wyruszyłem nieco wcześniej na górę, bo spać przyjdzie przecież krócej. U doktora mamy być na 9.00. Po dokonaniu wieczornych ablucji, ułożyłem się w wygodnym łóżku i zamknąłem oczy. Łóżko jest duże, podwójne i jak już wspomniałem wygodne. Jedyną wadą jest to, że pokój jak to na poddaszu ma skośny sufit i głowa znajduje się właśnie w obniżeniu. Nie można się zrywać z takiego łóżka na równe nogi. Walimy wtedy głową w sufit, a kartonowo - gipsowa płyta rezonuje.  Ostrożnie więc położyłem się, wybrałem ulubioną pozycję na boku i korzystając z błogosławieństwa mroku zacząłem proces zasypiania.
- Siemnadcat, szestnadcat, piatnadcat -  jakby to odliczał  popularny kiedyś Kaszpirowski. 
Przy "szesnaście" usłyszałem jednak jakieś delikatne chrobotanie, Do chrobotania jestem przyzwyczajony ponieważ jak to na wsi, w o kresie jesiennym pchają się do domu myszy. Korzystają z uchylonych drzwi, okien, a niektóre ponoć potrafią wydrążyć sobie korytarz w styropianie ocieplającym dom.  Nie wiadomo więc kiedy zameldują się jako lokatorzy na strychu. Włączam wtedy takie elektroniczne urządzenia na podczerwień, które emitują ultradźwięki. Nie są one  słyszalne przez człowieka, ale wyjątkowo nieprzyjemne dla myszy.
Nie wszystkie jednak są na tyle zniesmaczone dźwiękiem by opuścić dom. Niektóre z przytępionym słuchem bądź rozumem próbują przetrwać w tym trudnym dla nich środowisku. Smaczku dodaje fakt, że w nowoczesnej technologii płyt karton-gips czują się jak w domu. Bezpiecznie przemieszczają się w szczelinach pomiędzy płytą a murem, pozostawiając  pole do popisu dla własnej  wyobraźni gdy próbują przegryźć samą płytę bądź mocującą ją łatę.
Nie jestem do końca pewien czy mysz ma wyobraźnie, a więc pozostawmy to określenie jako ozdobnik.
Nieżyjący już nasz kot, a w zasadzie kotka, świetnie wystawiała myszy biegające nam nad głowami  po niewidocznej stronie płyty na suficie. Wystarczyło wtedy popukać intensywnie w sufit trzonkiem miotły i robił się spokój. Fakt, że nieraz trzeba było ze trzy razy powtórzyć to straszenie.
Znam i inne rzeczy które człowiek powtarza i to z upodobaniem.
Jak więc wspomniałem dźwięk nie przestraszył mnie, ponieważ nie pogrążyłem się jeszcze w sennej malignie i miałem świadomość czasu miejsca i źródła dźwięku. Korzystając z paroletniego doświadczenia popukałem w sufit pięścią. Podziałało na piętnaście sekund i zaraz skrobanie i gryzienie powróciło. Powtórzyłem straszenie pantoflem i telefonem który miałem pod ręką. Cóż bowiem innego mamy pod ręką leżąc w łóżku?
Hałas nie ustępował tak samo jak nie przychodził sen. Zacząłem zastanawiać się dlaczego ten dźwięk jest inny od znanego mi już gryzienia tynku lub drewna. Był ostrzejszy, donośny i jakby bliżej mnie.
Tydzień wcześniej rozłożyłem pułapki na myszy w pokoju, tak pro forma. W jedną wsadziłem żółty ser w drugą suchy chleb. Polne myszy nie są bowiem wielkimi smakoszami i żreją wszystko co im stanie na drodze. Widzę to nad wyraz dokładnie każdej wiosny robiąc pozimowe porządki w garażu. 
Tym razem pułapki były nietknięte, a więc znaczyło to że do pokoi na poddaszu myszy jeszcze nie dotarły. Wychodzi na to, że to agresor z zewnątrz narusza  mój mir domowy. 
Dźwięk słyszany w ciemności wydaje nam się głośniejszy niż w rzeczywistości, a nie uzupełniony obrazem staje się dramatycznie straszny.  Moja psychika zaczęła się nakręcać.
- Mysz pewnie, że mysz. A jak to coś większego niż mysz? Coś czego nie odważyłem się nazwać słowami i co wzbudzało we mnie coraz większy wstręt.
Skrobanie nie ustawało, a smartfon informował mnie, że do pobudki zostało mi trzy godziny.
No to sobie pospałem. Za chwilę pobudka, wyjazd a tu napastnik wciska się z buciorami w moje życie.
Włączyłem lampkę nocną i latarkę w smartfonie. Nastawiłem radary i zlokalizowałem, że to jakieś niecały metr od łóżka. Dźwięk dochodził zza 100 Watowej kolumny o której z czułością pisałem na początku tego tekstu. Kiedy ją przesunąłem zauważyłem, że listwa przypodłogowa jest pogryziona. Właściwie to wygryziona bo tu i tam można było stwierdzić większe lub mniejsze dziurki, ale jeszcze zbyt małe na  mysi szturm. W samym jednak rogu listwa była już dość znacznie wygryziona. Skierowałem w tę stronę światło smartfonowej latarki. Tak dziura była już spora. Poświeciłem bliżej,  w otworze pojawił się fragment szaro rudego futra.
- Mam cię cholero - zawołałem
I co teraz ?  Myśleć, myśleć. Czułem presję czasu jak tajny agent, w hotelowym pokoju do którego zaraz wpadną agenci drugiej strony. Stałem tak na boso w piżamie, lekko rozespany i mocno wkur.ony.
Nie wiem czy bardziej rozespany niedoszłym snem czy bardziej wkur..ny.

Zanim przystąpię do dalszego ciągu muszę przyznać, że niestety w tym opowiadaniu jakiś zwierzę ucierpiało. Jeżeli opis nocnego safari naruszyć może waszą delikatną konstrukcję psychiczną to skończcie w tym miejscu.

- Myśleć - przywołałem się powtórnie do porządku.
Nie będę przecież w środku nocy rozkładał łapki klejowej, żeby było humanitarnie. Producent zaleca, żeby taką przyklejoną mysz wynieść daleko od domu i wypuścić. Po pierwsze nie miałem takiej łapki, po drugie kto by mi się kazał w piżamie po nocy włóczyć gdzieś daleko od domu?
Życie jest brutalne  i zastawiając klasyczne łapki  stawiałem na tradycyjne skręcenie karku.
No tak ale żeby podstawić łapkę muszę bestię wpuścić do domu. Jak to mówią do własnej strefy komfortu, a sam w tej chwili czułem się mocno niekomfortowo
- No pasaran - rzuciłem podkręcony adrenaliną.
- Smartfonem? Nie zapcham sierścią port USB typ C i jak to potem wytłumaczyć w serwisie.
- Mydłem, mydłem ją wykończ ! - przypomniał mi się cytat z filmu  Kingsajz. 
Mydło "For You" też się tu nie przyda. Z resztą od ilu lat już go nie wytwarzają ?
Liczyły się minuty, chociaż włączenie światła przyhamowało wygryzanie listwy. Przeciwnik udawał, że go nie ma.
- Widzę cię mały szkodniku - zawołałem do myszy, zaskoczony tym że próbuje nawiązać z nią kontakt słowny. Dzięki bogu odpowiedziało mi tylko milczenie.  
Skrzynka z narzędziami szczęśliwie pozostawiona na górze. - to jest myśl. Pobiegłem po nią, nerwowo otworzyłem pokrywę i zacząłem  przerzucać  zawartość pod względem przydatności.
 Piła i młotek odpadają, kleszcze też są raczej nieprzydatne jak i poziomica.
Chwyciłem do ręki długi śrubokręt. Mam - Tradycyjnie, szpadą po francusku niczym czwarty z Trzech Muszkieterów. 

                                                                                                                                                              foto www.fabrykawafelkow.pl/

Pobiegłem do pokoju i jak by to napisał Aleksander Dumas,  zatopiłem ostrze w złowrogim ciele napastnika. Skrobanie ustąpiło. Nastała cisza, a smartfon rozjarzonym wyświetlaczem informował mnie, że do pobudki zostało niecałe dwie godziny.
Zgasiłem światło. Emocje były tak silne, że wiedziałem już iż nie zasnę tej nocy. Z drugiej strony gdzieś za listwą leżało truchło mojego wroga i nic z tym na ten czas nie mogłem zrobić.
Radość ze zwycięstwa była taka sobie, to raczej spokój który mnie powoli ogarniał. Może to tylko adrenalina przestawała działać.
Nie byłem dumny z siebie i pod żadnym pozorem nie powiesiłbym mysiego ogona na ścianie trofeów nad kominkiem. Po raz kolejny też potwierdziłem sobie, że nie mógłbym być myśliwym. Nie czuję żadnej radości z pozbawiania życia innej istoty żywej. W mojej walce mysz miała jednak więcej szans  niż jeleń obserwowany przez leśniczego  za pomocą lornetki z noktowizorem zamocowanej na sztucerze, na leśnej polanie w środku nocy.
Wstając pięć minut przed dzwonkiem alarmu ( jak zawsze), zamaskowałem miejsce walki przesuwając kolumnę  głośnikową. Nie było czasu na sprzątanie, a  pod naszą nieobecność pojawić miała się wnuczka z rodzicami, by zaopiekować się suką która bardzo cierpi zostając sama w domu.
Po powrocie bawiłem się z wnuczką  do jej wyjazdu i dopiero potem wziąłem się za sprzątanie
Wyciągnąłem szpadę ( śrubokręt) z otworu i zdemontowałem listwy. Usunąłem tkwiącą tam mysz. Rzuciłem też kilka niewybrednych słów pod adresem fachowców od wykończenia. Jedni przycięli zbyt krótki regips, a inni zamiast załatać otwór,  przysłonili go jedynie  listwą przypodłogową. Z czystej ciekawości mysz wcisnęła się w otwór i zostało tylko przegryzienie przez listwę, aby dostać się  do wygodnego i ciepłego apartamentu co prawda z człowiekiem, ale bez kota. 
Wyczyściłem i wydmuchałem szczelinę jak by to nie zabrzmiało,  w którą następnie wcisnąłem piankę uszczelniająca. Z drugiej strony płyty powstanie z pewnością spora kupka piany. Powinno podziałać.
A potem jak to w weekend, zapadł  sobotni wieczór i przy butelce piątkowego wina skończyłem wraz z małżonką oglądać "Matki pingwinów". Potem grzecznie poszedłem do pokoiku na poddaszu i zasnąłem bezproblemowo. Wino uśpiło mnie tak szybko i skutecznie, że nawet skrobanie i gryzienie z pewnością  nie wybudziło by mnie ze snu.
Pech myszy polegał na tym, że nie wiedziała iż piątkową degustację przeniosę na sobotę w związku z tym położę się w pełen gotowości wszystkich zmysłów.
Lekarze mówią, że regularne spożywanie alkoholu na przykład w piątki i to nawet w małych ilościach może być szkodliwe dla zdrowia.
No tak, ale z drugiej jednak strony, dla niektórych niepijących przerwanie tej tradycji piątkowej może być śmiertelnie groźne.
 
 

11 listopada 2024

Jeszcze o przemijaniu czyli pochwała cudzej twórczości

Może i ja nabawiłem się tej przypadłości młodych, że czytam streszczenia czy jak kto woli z francuskiego resume. Powód jest prosty, a nazywa się brak czasu. Z książkami jest czasami tak jak ze zbieraniem grzybów. Gwarancją udanego zbioru jest znajomość miejsca ich występowania. Taka polanka w lesie tu czy gdzieś tam, znana tylko kręgowi wtajemniczonych, przekazywana tylko zaufanym znajomy i to w dodatku szeptem. Polecenie jest ważne ze względu na to, że póki co mamy steki tysięcy polanek podobnych do siebie, a tylko niektóre z nich potrafią podzielić się z tobą swoim bogactwem. Książki jak te polanki podobne są do siebie wyglądem, środki bywają już różne. Od patetycznych strof o ukochanej ojczyźnie, po półpornograficzne opisy łóżkowego tumultu w powieściach dla pensjonarek.
Osobiście zagustowałem w biografiach znanych ludzi i to co kiedyś w czasach młodzieńczych nudziło mnie niezmiernie, teraz staje się pierwszym wyborem. Bo i biografie były wtedy inne. Brązownicy historii pucowali te pomniki sławy swoich bohaterów, przez co stawali się ono niedoścignionymi wzorcami, a że nie każdy ma w sobie niezmierzone pokłady cierpliwości i samozaparcia to biografie te trafiały na półkę gdzie się kurzyły.
Szczególnie te publikowane przed 1956 rokiem, a ze znajomości których odpytywano na egzaminach  
Współcześni autorzy jakby starali się pamiętać, że w każdym ze swoich bohaterów tkwił realny człowiek ze wszystkimi swoimi słabostkami, a czasem wręcz niegodziwościami. Człowiek bez słabości w moim młodzieńczym wyobrażeniu stawał się świętym. No cóż, współczesność nie pozwala jednak obronić nawet tego przekonania.
A o czym ja tak ględzę ? Czemu ma służyć ten przydługi wstęp?
Zaraz tłumaczę, to będzie usprawiedliwienie tego, że cytuję cudze cytaty.
        Korzystając ze współczesnych mediów społecznościowych z wyjątkiem chyba tylko Tik-Toka i portali randkowych zwracam baczną uwagę na te strony i posty które potrafią mnie zaciekawić, a nie są jedynie płaską rozrywką. 
Wspomniane powyżej zainteresowanie skłoniło mnie do obserwowania Na Instagramie Pani  Angeliki Kuźniak.
Urodzona w 1974 roku jest polską reporterką i pisarką. Z wykształcenia kulturoznawczyni. Studiowała także lingwistykę. Od 2000 współpracuje z Gazetą Wyborczą gdzie , publikuje głównie w magazynie reporterów Duży Format Jej reportaże ukazywały się także poza granicami kraju.
W swoich książkach wzięła na tapetę między innymi  Boznańską, Stryjeńską, Demarczyk czy Papuszę.
Wszystko w bardzo przystępnej i zachęcającej do czytania formie.
Dlaczego akurat teraz ten post, który nie jest jakąś promocją, a powstał w efekcie rozmyślań na tekstem i tym, że ktoś podał mi na tacy to czego samemu nie chciało mi się szukać, a może tylko nie znałem tej polanki.
Z racji jesiennych rozmów o śmierci  Pani Angelika zamieściła tekst zawierający klika cytatów  na temat przemijania

                                    
                                                      Jerzy Duda Gracz  Starość foto: niezlasztuka,net

Ponieważ tekst mnie zachwycił i poruszył, pozwolę sobie dołożyć te kilka zdań Pani Angeliki do blogowej dyskusji o przemijaniu. Oto on:

▫️ Jest rok 1943. Sandor Marai notuje w dzienniku: "Podejrzewam, że zestarzeć się będzie wspaniale. Wszystko zgęści się, zasuszy, będzie słodkie i całkiem gorzkie".
Ma wtedy 43 lata. Ponad pół wieku później, w styczniu 1989 roku, zapisze ostatnie zdania: "Czekam na wezwanie, nie ponaglam, ale i nie ociągam się. Już pora". Kupuje rewolwer. Kończy kurs obsługi broni. 22 lutego w swoim mieszkaniu w San Diego strzela sobie w głowę.

W 1965 Jarosław Iwaszkiewicz notuje: "Najpierw jest to, że już nic cię nie spotyka. Nie zakochasz się, nie zobaczysz po raz pierwszy wydrukowanego twojego wiersza, już nigdy nie posłyszysz pierwszego płaczu twojego nowo narodzonego dziecka, nie dostaniesz pierwszej nagrody, pierwszego anonimu (...) i już nigdzie nie pójdziesz po raz pierwszy. Życie staje się pustynią, wyschłą równiną bez zdarzeń. (...) Złość, gniew na przemijanie świata, na ten proch, w który się bezustannie obracamy, na tę straszną robotę czasu i śmierci".

I ta nieporadność ciała. Ta "kapryśna, łatwo psującaca się materia" (znów Marai) zaczyna psuć się, zdradzać, zawodzić.
Mówiła o tym przed laty również prof. Barbara Skarga, filozofka w pięknym tekście Magdaleny Grochowskiej "Lewa strona gobelinu”: "- Chodziłam po Tatrach szybciej aniżeli inni. Miałam satysfakcję z przezwyciężania nieporadności ciała. Niedawno byłam w Zakopanem, nie mogłam dojść do Hali Pisanej. Cóż to jest Hala Pisana? Zaledwie wstęp, z niej się kiedyś wychodziło w góry. Ja już nie pójdę na Orlą Perć. Takie jest prawo biologii - pewne możliwości się kończą. Trzeba przyjąć starość jako konieczność".

W tym samym tekście Joanna Kulmowa: „Widzę w lustrze jakąś babcię... Mogę się nawet do niej uśmiechnąć, bo nie jest mi niesympatyczna, ale to nie jestem ja. To tylko opakowanie. Ja jestem w środku i się nie zmieniam, mam ciągle dziesięć, piętnaście lat. "Ja" to mały punkcik, z którego wyrasta ogromny bąbel świata naokoło mnie".
Koniec cytatu

Nie mogłem sobie odmówić przyjemności postawienia Autorce internetowej kawy ( sieć oferuje taką usługę) i napisania do Niej  kilku miłych słów/
Jeżeli Was tez poruszył ten tekst to poniżej zamieszczam link do niego. Może to będzie początek głębszej przyjaźni z autorką ?

04 listopada 2024

To co dał nam los

Przy okazji walk które toczy małżonka o mój look, jak mówią młodzi kiedy idzie o wygląd,  przyszło mi zastanowić się  nad tym jakie miejsce zajmuje w moim życiu moda. Schludna przyzwoitość to u mnie  pozycja raczej wysoka. W końcu mówią, że jak cię widzą tak cię piszą. Z podążaniem za trendami w modzie  mam jednak pewien problem. Swoją budową anatomiczną nie mieszczę się przedziale zainteresowań projektantów. Muszę jednak przyznać, że z wzajemnością
Nie narzekam na swój wzrost. Kiedyś narzekałem, ale rok pracy na pogotowiu w charakterze sanitariusza skutecznie wyleczył mnie z kompleksów. Kompleksy kompleksami, a spróbuj człowieku 
kupić buty dla dorosłego, starego już nawet mężczyzny w rozmiarze 39.
Wszystkie sklepy w galeriach ograniczają się do  rozmiarówki 42-46. Wszystko poniżej i powyżej zakrawa na patologię. Łatwiej  jednak wyszukać coś powyżej niż poniżej. Całe szczęście że współczesne kanony mody dopuszczają zakładanie butów sportowych do garnituru. Można więc zadawać szyku w grafitowym gangu i białych adidasach.
Można też zamówić buty na miarę, ale twórca systemu emerytalnego nie przewidział takiej możliwości, przynajmniej dla  mnie , a więc do siebie tylko się ograniczę.  
Zadziwiające jest to, że udało mi się kupić kowbojki w moim rozmiarze z przeznaczeniem do jazdy na motocyklu. Tylko, że kupiłem je jako damskie, a ze względu na wzór typu unisex nikt tego nie zauważa.
Jeansy i t-shirty świetnie pasują do obuwia sportowego.
T-shirty kupuję poza sezonem. Rabaty sięgają wtedy do 50 % a przecież nadruki nie tracą aktualności w ciągu jednego sezonu, a co najwyżej płowieją. Ostatnio znalazłem fajne koszulki z obrazami Van Gogha. Czarny czyli mój ulubiony kolor i pastelowe obrazy. Super, pomyślałem i jeszcze bardziej się ucieszyłem gdy znalazłem M. Teoretycznie to mógłbym brać i S, ale w suszarce koszulki się kurczą dziwacznie i szybko. Obejrzałem i już chciałem brać bez mierzenia kiedy zauważyłem, że są coś jakby długie. Włożyłem na siebie i rzeczywiście wyglądałem w nich jak w jakiejś tunice. przykrywały mi cały tyłek. Trzeba było się objeść smakiem. Nie o to idzie, że chciałbym publicznie promować swój tyłek, ale mam gdzieś w wyobraźni granicę do której powinien ów podkoszulek sięgać.
Powód jest zapewne taki, że M amerykańska to co innego niż M europejskie lub Azjatyckie.  Różne narody mają różne podejście do słowa Medium. My zaś staliśmy się globalną wioską i nigdy nie masz pewności, czy towar przyleciał do sklepu z USA czy Chin. 
Podobnie z butami. Włoskie 39 to co innego niż 39 polskie. Przerabiałem. W tych  naszych podwijały mi się  czubki i naprawdę wyglądałem jak krasnal.

                                                                                                foto : klasycznebuty.pl

Nic to, Ponoć zdrowie najważniejsze. Kochanowski nam wbił to w głowę swoją fraszką.  Kiedy ono zawodzi, zaczynają się poważniejsze problemy od tych czy podkoszulek dobrze leży.
Byłem   u lekarza pierwszego kontaktu, chociaż tak prawdę powiedziawszy to tych kontaktów miałem z doktorką bez liku, znamy się pewnie ze trzydzieści parę lat. Może powinienem powiedzieć lepiej, że to lekarz rodzinny. Zwał jak chciał. Doktorka powiedziała, że jest nieźle jak na mężczyznę w moim wieku. Chyba pasuje jej to, że nie przesadzam z troską o siebie, ale wszystkie przeglądy okresowe wykonuję. Dostałem skierowanie do ortopedy i do fizjoterapeuty bowiem ostatnio, no powiedzmy od jakichś dwóch lat boli mnie szyja i mam ograniczone pole widzenia. Główką odchyla się na boki tylko stąd dotąd, a pasowałoby bardziej, szczególnie gdy jadę na motocyklu.
Mniej w związku z tym widzę. Niby tak ale gdy sięgnę do wspomnień to w tym swoim życiu już całkiem sporo widziałem. 
Chyba musi mi nieźle dopiekać skoro w końcu wybrałem się do tej rehabilitacji.
Pani z rejestracji obejrzała skierowanie, zerknęła do terminarza i wyznaczyła mi termin.
Nawet się nie zdenerwowałem tylko ubawiłem gdy pani bez mrugnięcia okiem zapisała mnie na 26 sierpnia.
- Ale mamy już koniec października - przypomniałem jej.
- Dobrze, ale to na 26 sierpnia 2025 roku.
Ubaw po pachy. A wizytę u lekarza który określi mi co dostanę w ramach tej   fizjoterapii mam tydzień wcześniej też w 2025.
Nie są to oczywiście szczyty. Do hematologa zapisują na 2027.

            31 października miałem pracowity dzień.  Moja dodatkowa praca zaczyna nabierać jakichś kształtów.  Co prawda wyrwać się z domu na parę godzin w ciągu dnia to bezcenne, ale nie wszystkie  elementy tej układanki mnie przekonują. Nie mogę powiedzieć, że mi się nie podobają, ale po prostu są jeszcze  niedopowiedziane, a ja chyba jestem już za stary na niedopowiedzenia.
Po zebraniu pojechałem 70 km na grób rodziców, ale ze względu na korki i ślimacze tempo nie mogłem skoncentrować się na urokach krajobrazu chociaż pogoda w tym roku nas rozpieszcza.
Pojechałem w przeddzień bo 1 listopada to by była katastrofa. W każdej rodzinie jest przynajmniej jeden samochód. Pamiętam jak jako dzieciak szedłem w raz z rodzicami na cmentarz snując fantazję, że kiedyś pojedziemy tam samochodem. Ojciec w tych marzeniach mocno mnie wspierał. Miejsca do parkowania było wtedy do bólu. 
Kilka lat później wypucowanym Zaporożcem  parkowaliśmy pod cmentarnym murem. Przewrotny los spowodował, że siadł akumulator i na oczach całego miasta pchaliśmy to swoje wypolerowane  auto by ruszyło. Zaporożec nie był mistrzem startu. 
Wielu niezmotoryzowanych miało wtedy kupę satysfakcji z racji nieposiadania samochodu.
Było minęło. Teraz trendy jest pojechać komunikacją zbiorową. Ponoć, bo widząc co się dzieje przed cmentarzami nie wierzę w tę modę. 
Wybrałem znicze 72 h więc z pewnością będą się  w święto jeszcze palić.  Nie zależy mi wcale by ktoś mnie widział przy grobie.  Ponoć najważniejsze jest to co czuje się w środku, ale nie jest to żadne usprawiedliwienie.
Swoją drogą gdyby ktoś wymyślił, że cały listopad to miesiąc pamięci o zmarłych  i wizyta w każdym czasie w te listopadowe dni ma taką samą wartość to można by uniknąć tego komunikacyjnego wariactwa.
Tylko czy tak przywiązani do tradycji, a raczej jej pozorów rodacy byliby w stanie to zaakceptować?
Ci wiekowi pewnie nie, młodzi mają do tego wydarzenie inne podejście. Przynajmniej tak mi się wydaje kiedy obserwuję  tłoki w Zakopanem w te dni.
Wracając do stwierdzenia, że nie zależy mi na tym by być widzianym.
Wyjechałem z  miasta mojego urodzenia prawie 50 lat temu. Ci którzy się wtedy rodzili, nie rzadko sami są już dziadkami. Tylko  czasem w tych młodszych twarzach zauważam podobieństwo do znanych mi rówieśników.
Powrotną drogą  z cmentarza dołożyłem jeszcze do tego dnia  małe zakupy w  markecie spożywczym gdzie kolejki do kasy były jak na parking przed cmentarzem. Wróciłem do domu zmęczony, ale nie w tym fizycznym wymiarze.
Ze względu na porę dnia, a raczej wieczór to nawet nie jadłem obiadu.  Nie potrafię jeść obiadu po 18.00, zastępuję go wtedy delikatnym podjadaniem.  Wypiłem dwa kieliszki wina do jakiegoś sera, nie dla degustacji ale spokojności.
Może to jesienna pogoda tak nastraja,  może to wszystko naturalne ale. ................................................................................................................................. (autocenzura)
Robię więc tylko to co bosman z piosenki Klenczona 10 w skali Beauforta - "A bosman tylko zapiął płaszcz i zaklął ech do czorta."  Ja przeklinam niestety inaczej.
O tę małą czy większą " ku..ę" żona ma nieustające pretensje. Ale czy patrząc na to wszystko wokół  można nie zakląć ?  Jestem wyznawcą zasady, że ta mętna woda wcześniej czy później opadnie i nie pozwalam sobie w żadnym razie płynąć z jej prądem. Klnę tylko od czasu do czasu, aby potwierdzić do sprawy swój stosunek.
A czy mam jakieś inne wyjście?

29 października 2024

Ciesz się życiem czyli jesienne dylematy

To z pewnością  jesień nastraja mnie tak filozoficznie. Mniej czasu spędzonego w ogrodzie, więcej w domu, bo pogoda nie sprzyja (albo nie sprzyjała wtedy gdy zabrałem się za tę notatkę). A kiedy pogoda nie sprzyja, wracam do domu, parzę herbatę i z kubkiem gorącego płynu idę do swojego pokoju. Tam kładę na talerz gramofonu którąś z czarnych płyt i pogrążam się w melancholii.
A nie, nie, korzystając ze sztuki pozytywnego myślenia staram się odgonić od siebie depresyjne myśli.
Nie jest moją rolą dawanie dobrych rad w kwestii tak delikatnej i indywidualnej, ale z racji powadzonego bloga uzurpuję sobie prawa do opowieści o sobie.
I jak to jesienią, przy widocznych objawach nadchodzącej zimy myślę o przemijaniu i sensie życia w związku z owym przemijaniem.
Kiedy tak przeszukiwałem sieć w poszukiwaniu odpowiedzi na proste pytania, całkiem przez przypadek wpadł mi w oko cytat z Hiroyuki Sanady.*

" Są tacy, którzy chcą mieć basen w domu, podczas gdy ci, którzy go mają, ledwo z niego korzystają. Kto nie ma partnera, tęskni za nim, ale kto go ma, często go nie ceni. Ten, kto jest głodny, oddałby wszystko za talerz jedzenia, podczas gdy ten, kto ma go pod dostatkiem, narzeka na smak. Ten, kto nie ma samochodu, marzy o nim, podczas gdy ten, kto go ma, zawsze szuka lepszego. Kluczem jest wdzięczność, zaprzestanie oceniania wszystkiego, co mamy i zrozumienie, że gdzieś ktoś oddałby wszystko za to, co już masz i nie doceniasz”




Tylko tyle i aż tyle.
A my nadal zabiegani jak w piosence Starszych Panów:

 Dobranoc, dobranoc, mężczyzno
zbiegany za groszem jak mrówka,
dobranoc, niech sny ci się przyśnią
porosłe drzewami w złotówkach.
Złotówki, jak liście na wietrze,
czeredą unoszą się całą,
garściami pakujesz je w kieszeń,
a resztę taczkami w Pekao.

Z wypowiedzi  Pana Sanady wynika, że tak naprawdę to pieniądze szczęścia nie dają.
Jestem gotów w to uwierzyć. Ba zgadzam się z tym w całej rozciągłości.
Tylko samopoczucie popsuł  mi pewien magnes na lodówce w domu sąsiadki do której chodzę cyklicznie po jajka ( wiejskie)
Na małej plakietce pyszniło się takie motto:
"Co prawda pieniądze szczęścia nie dają, ale wygodniej płacze się w mercedesie niż na rowerze"
Runęła całą moja delikatna filozoficzna konstrukcja rozważań i myśli które niczym ptaki zrywają  się ku absolutowi.
Mieć czy być ? to dla większości pytanie bez odpowiedzi. 
Pytanie z gatunku - Co było pierwsze?
Bo przecież zgadzamy się, że oczywiście" być" , ale....


Mam nadzieję, że  już po śmierci jest nam naprawdę wszystko jedno, Nie widzimy różnicy w tym  czy spoczywa na naszej mogile polny kamień,  czy może dwie tony granitu z kopalni w południowej Afryce. Każdemu z nas będzie dane osobiście się o tym przekonać.

* Japoński aktor ur w 1960 r. Dołączył do Japan Action Club ( sztuki walki), zorganizowanego i prowadzonego przez Sonny'ego Chibę, gdy miał 12 lat. Po raz pierwszy stał się sławny jako gwiazda kina akcji. W latach 1999-2000 grał błazna w anglojęzycznej produkcji „Króla Leara” z członkami Royal Shakespeare Co., jako pierwszy japoński aktor występujący z RSC.

12 października 2024

Z pamiętnika szalonego emeryta

Zaplątałem się w rytuałach dnia codziennego. Dzisiaj tak samo jak wczoraj i przedwczoraj, a nawet tydzień temu odkładam w to samo miejsce maszynkę do golenia i szczoteczkę do zębów. Kiedy po raz pięćsetny parzę poranną kawę i sprawdzam skrzynkę mailową, wyrywa mi się z wewnątrz taki krzyk. Krzyk bezgłośny, krzyk sprzeciwu, aby tak żyć choć trochę inaczej. Żeby za Horacym powiedzieć - Carpe diem. „Chwytaj dzień, bo przecież nikt się nie dowie, jaką nam przyszłość zgotują bogowie".
E tam. Powiedzieć to jedno, a zrobić drugie
A gdyby tak ...
Połączyć Horacego ze Stachurą na przykład. Edward działa na mnie niezmiennie od lat

Jechać by można do miast
Lub w las
Na błoń.
Na koń
I goń
Nieboskłon.
Ale czy warto?

No właśnie, też często zadaję sobie to pytanie.

Wtorek
Dzisiaj zameldowała się wnuczka i napełniła nasz dom dziecięcym entuzjazmem. Przewróciła wszystko do góry nogami, a dotychczasowe zasady nagle przestały obowiązywać.
Wszystko to w oprawie szczerego śmiechu i nieudawanych emocji.
Zasady porządku i właściwego miejsca dla rzeczy nie obowiązują bo bezinteresownie kochać i rozpieszczać wnuki to jest zadanie dziadków.
Rodzice rzucili się w objęcia przyrody. Za czasów mojego rodzicielstwa, dziadkowie naszych dzieci nie byli tak wyrozumiali dla naszych potrzeb styranych rodziców. Działo się to w PRL a więc to już prehistoria.




Czwartek
Dzisiaj do kompanii dołączył seter irlandzki starszego syna. On też razem z małżonką od kilku godzin w objęciach przygody. Że też tak im się zgrały terminy
Szum i szczekanie psa miesza się z głośnym śmiechem wnuczki.
Z samego początku małą dopadła ta popularna choroba zwana mamozą. Było to jednak tylko mała infekcja, a wobec atrakcji w postaci własnej zjeżdżalni, huśtawki i towarzystwa dwóch psów i pierogów z jagodami istniała perspektywa szybkiego powrotu do zdrowia.
Spróbowaliśmy rozmów video z rodzicami wnuczki, ale zaraz ich zaniechaliśmy, bo małą bardzo rozczulała się w ich trakcie. Pozostały zdjęcia przesyłane na telefon i to w obie strony
Wszystko więc w porządku i tylko w tyle głowy siedzi myśl, że młodzi są blisko strefy konfliktu na bliskim wschodzie.

Sobota
Kiedy już wszystko udało się opanować i nie groził nam żaden kataklizm, a wszystko zaczęło się składać w harmonijną całość, żona wylądowała na SOR-ze, a potem w szpitalu. Tam pilne badania, tomografy i nocne transfuzje.
Pozostałem z całym towarzystwem domowym sam. Dobrze, że prace domowe nie są mi straszne więc bez histerii minęła nam sobota i niedziela już bliska końca

Poniedziałek
Rano synowa odebrała wnuczkę. Mieli ją odebrać w niedzielę wieczorem, ale ze względu na konflikt Izraela z Hezbollahem samoloty zmieniły trasy i miały międzylądowanie na Cyprze, gdzie z kolei zrobiła się kolejka do startu i opóźnienia w odlocie. Dotarli na lotnisko w Balicach pod Krakowem koło 1.00 w nocy.
Dobrze, że nie nastawiałem małej na niedzielny powrót rodziców, bo pewnie ze spania byłyby nici.
Synowa pyta dlaczego nie powiedziałem o pobycie żony w szpitalu?
A co by to zmieniło w Waszej sytuacji - odpowiadam.
Siedzę więc w domu, teraz już wyłącznie z dwoma psami i czekam na rozwój sytuacji.
Ponieważ nie lubię siedzieć bezczynnie, a w wyżej opisanej sytuacji bezczynność jest zabójcza, przygotowuję ogród do zimy.
Jak na ironię nowy tydzień zaczyna się ładnie i bezdeszczowo. Poprzednie dni z wnuczką wymagały od nas mnóstwa pomysłowości bo wiadomo, że - "W czasie deszczu dzieci się nudzą"
Sam więc już nie wiem czy zadać sobie to Carpe diem?
Przecież nie rzucę tego wszystkiego, by złapać wiatr w żagle i poczuć go na twarzy. Nawet motocykl ma mi to za złe.

Wtorek
O czymże dumać na tej wiejskiej trawie, aby czas wyczekiwania na wieści zleciał
Może o powidłach?
Znajoma o której kiedyś wspominałem, a z którą od dziesięciu chyba lat koresponduję napisała:
Ty masz takie problemy, a ja piszę o tym jak robię powidła
Powidła śliwkowe są ważne - odpisałem. Co roku pilnuję kiedy na rynku pojawią się polskie węgierki. Kupuję z 10 kilogramów, a żona robi z nich powidła. Robi je w piekarniku i wychodzą wspaniale. Dodatkowo nie trzeba ich ciągle mieszać. Mam słabość do powideł i piernika z nimi.
Powidła są tak ważne, że wymyślono nawet bajkę o powidłach
Brzmi tak : ( oczywiście lepiej ją usłyszeć niż czytać, ale co tam, macie wyobraźnię )
"Powidłach zostają cztery dziury w plecach."
Tak mi minął czas oczekiwania na dobrą wiadomość. Po południu odebrałem żonę ze szpitala.
Po dwóch transfuzjach, mocno osłabiona. W szpitalu podciągnęli ją w wynikach i wysłali do domu.
Mam doświadczenie. Kiedyś już to przerabiałem, ale chcieli mi ją wtedy oddać bez podciągania. Jakąż ja wtedy wojnę urządziłem w szpitalu. Potem okazało się, że słusznie, bo na kolejnej wizycie za miesiąc nie miałbym się już z kim pokazać

Środa
Żona dochodzi do siebie. Co najlepiej wpływa na kobiecą psychikę? Czyste okna. Zastałem żonę jak ściereczką pucowała szyby w oknie od tarasu. Prosiłem, żądałem, a na koniec znowu prosiłem by się nie forsowała, ale jak kobieta sobie coś postanowi .....
Po oddaniu wnuczki prawowitym rodzicom zabrałem się za ogród i warzywniak.
Rozrzucam kompost, jeżdżę glebogryzarką, kosiarką i wykańczam nożycami do trawy.
Nie wychodzę z gumiaków, chociaż by był nastrój i wiejskie samopoczucie to powinienem paradować w gumofilcach. Niestety mojego rozmiaru nie robią.
Nic to.
Czwartek
Coraz bardziej jestem przygotowany do zimy.
Złożyłem meble ogrodowe i częściowo zdemontowałem huśtawkę.
Jutro mamy wizytę w innym szpitalu w całkiem innej sprawie.

Postscriptum
Jak się tak narobię, nabiegam i wielokrotnie pochylę i wyprostuję to nie mam siły "chwytać dnia". A może to wszystko to jest właśnie moje osobiste carpe diem. Może właśnie tak żyję pełnią życia, aż do odcięcia zasilania?
Wiadomo to jaki plan przewidzieli dla nas bogowie?
Po drugie wdzięczny jestem za tę możliwość, bo taka moja żona, żeby daleko nie szukać, nie ma już takiej możliwości.
Ze względów praktycznych i ideowych piątkową degustację wina przeniosłem na wtorek, kiedy to już nie obowiązywała mnie odpowiedzialność za wnuczkę, a żona bezpiecznie powróciła na łono. Łono rodziny.
Pies starszego syna coraz częściej popołudniowe godziny spędza wpatrzony w drogę prowadzącą do naszego domu. Będzie musiał poczekać jeszcze do niedzielnego wieczora.
Poza tym nic nowego
… Zwieść cię może ciągnący ulicami tłum,
Wódka w parku wypita albo zachód słońca,
Lecz pamiętaj, naprawdę nie dzieje się nic
I nie stanie się nic, aż do końca.

Naprawdę nie dzieje się nic...

03 października 2024

Janusze remontów ? Czasami nie da się inaczej

Pisałem już trochę o tym jak sobie radzę w amatorskim majsterkowaniu. Załączyłem zdjęcia, a to karmnika, a to regału na drewno kominkowe, Ponieważ mam tę lekkość wypowiedzi czyli jestem gadułą w towarzystwie, zdarza się, że chlapnę tu i tam coś niecoś o swoich działaniach. Czasem ziarno rzucone na podatny grunt wykiełkuje i wzrośnie, a czasem nawet da owoce. Pewien mój znajomy opowiedział żonie co zrobiłem ostatnio i został propozycję nie do odrzucenia, aby ściągnął mnie na domowy montaż, którego wzmiankowany znajomy nie mógł zrealizować od kilku lat.
Ponieważ lubię jak się o mnie dobrze mówi, bo któż nie lubi, zgodziłem się szybko. W zasadzie to lubię pomagać do czasu gdy pomoc nie zaczyna przekraczać tej cienkiej granicy i staje się niepisanym obowiązkiem czyli jest już wykorzystywaniem.
Na tapecie był montaż kilku lamp i kinkietów w domu który na ten montaż sporo już się wyczekał.
Spakowałem niewiele, zapewniony przez gospodarza, że niezbędne narzędzia posiada. On sam zadeklarował, że służyć mi będzie za pomocnika.
Podskórnie poczułem już klimat z filmów animowanych sąsiedzi. Pat i Mat w najlepszym wydaniu


Poczułem się prawie częścią tego animowanego serialu już gdy przyszło do przygotowania drabiny do montażu kinkietów. Zaiste bizantyjskie to było rozwiązanie bowiem składało się z wielu elementów. Tu znowu okazało się, że książki ubogacają jak i ułatwiają życie i to najlepiej gdy książki są różne. Tak różne, aby można było złożyć z nich odpowiednią podpórkę W omawianym przypadku oparliśmy się o przewodniki i książki podróżnicze w twardej oprawie


Tylko Max Kolonko nie wpasował się do zestawu, ale on ma od pewnego czasu problemy z wpasowaniem się do większości projektów.
- Trzeba sobie w życiu radzić - powiedział baca zawiązując buta dżdżownicą.
Tak skomentowałem powstałą konstrukcję, a ponieważ kocham książki, ale nie jest to miłość bezwarunkowa; poprosiłem znajomego by trzymał drabinę od dołu i ją w ten sposób asekurował.
Wykonywałem w końcu na niej wygibasy z wierceniem udarowym w murze włącznie.
Wykonując montaż posiłkowałem się przy okazji kilkoma zaadoptowanym naprędce narzędziami do prac innych niż były im fabrycznie dedykowane. Z rozrzewnieniem wspominałem swój stan posiadania narzędzi które spokojnie leżały w moim warsztacie Zrozumiałem też jak nieprecyzyjne jest określenie "niezbędne"
Dla każdego z nas znaczy to chyba coś innego.
Pomijając niedogodności, uprzejmie informuję, że wszystkie zainstalowane lampy zaświeciły i reagowały na wyłączniki, nie wyłączając schodowych. Dodatkowo żadnego z nas nie poraził prąd, a drabina nie spadła z misternej konstrukcji. No po prostu maestria.
Przy okazji przypomniały mi się dawne czasy młodości kiedy o podstawowe narzędzia było trudno, a jakość zakupionych taka sobie. Czasy zmieniły się teraz półki marketów zawalone są markowymi produktami. Trzeba tylko chcieć. Z samym chceniem bywa różnie.
Już Wyspiański atakował tę przywarę Polaków w "Weselu" - Pany to by chciały mieć ino one nie chcą chcieć.
Jak kiedyś byłem u szwagra z pierwszą wizytą na nowym mieszkaniu i od razu zaproponowano mi naprawę czegoś to do prac używałem szwajcarskiego scyzoryka wielofunkcyjnego z mojego samochodu. Szwagier nie miał bowiem żadnego, ale to żadnego narzędzia.
Zmusiłem go potem by kupił torbę z podstawowymi narzędziami w Lidlu za 80 złotych. Nie będę już taki bezradny w czasie następnej wizyty. Nie podejrzewam, że on sam zrobi z nich jakikolwiek użytek.
Profilaktycznie ograniczyłem swoją rodzinność, a więc może się jednak skusi.
W sumie nie ważne czym się naprawia, ważne są efekty.
Kiedy w studenckich czasach szczelność straciła spłuczka w wynajmowanym mieszkaniu, naprawiłem ją prezerwatywą. Wezwany fachowiec pokładał się ze śmiechu wyznając, że czegoś takiego nigdy nie widział.
- Naprawiłem tym co miałem pod ręką - odpowiedziałem skromnie.
Zaraz też zauważyłem zazdrość w jego oczach.
Odbiegłem jakby od tematu i wyjdzie na to, że znowu się chwalę.
Podchodźcie do remontów z dystansem i humorem, łatwiej wtedy znosi się niepowodzenia, a sukces ma smak szampana choć czasem szamponu.


    
  

20 września 2024

O tym jak to punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia

Chociaż nadal trzymam fason i kierownicę ukochanej Yamahy Drag Star to nie będę zaprzeczał, że dają mi się we znaki te tak zwane "siątki". Mówiła o nich jedna osoba towarzysząca na dyrektorskim spotkaniu w serialu Czterdziestolatek. Chodzi o dziesiątki skończonych lat czyli pięćdziesiątki, sześćdziesiątki itd. Ponieważ te pierwsze nie specjalnie mi doskwierały poza nazwaniem pewnych symptomów prozaicznymi określeniami jak: nadciśnienie, cukrzyca, to te kolejne siątki nie są już takie łaskawe.
Ponieważ nie mam cierpliwości do umawiana wizyt w ośrodku zdrowia, fuchę tę powierzyłem mojej żonie. W zasadzie to tylko dzięki niej mam te wyżej wymienione dolegliwości zdiagnozowanie i leczone. Sam nie udałbym się do żadnego lekarza gdyby tylko udało mi się rano zwlec z łóżka. Że z tym porannym zwlekaniem nie jest już tak różowo, postanowiłem zawalczyć u lekarza rodzinnego o skierowanie do chirurga ortopedy. Całą noc próbuję odpowiednio ułożyć głowę na poduszce i nie mogę znaleźć odpowiedniego miejsca chociaż poduszka jest na tę okazję specjalnie profilowana.
Działo się to w pierwszych dniach września i już na drugi dzień telefonicznych prób ktoś w rejestracji odebrał telefon i wyznaczył mi termin na 18 października. Biorąc za pewnik uzyskanie skierowania do ortopedy, przypuszczalny termin wizyty u owego zakładam na pierwszy kwartał przyszłego roku.

Aby więc nie tracić czasu i wyjść na przeciw domowemu lekarzowi postanowiłem skorzystać z diagnostyki 40 plus. Co prawda czterdziestkę skończyłem już ponad ćwierć wieku temu ( jak ten czas leci), ale fakt pozostaje faktem, że sześćdziesiąt parę to dalej plus czterdzieści.
Po zalogowaniu się na portal pacjenta IKP wypełniłem krótką ankietę i otrzymałem skierowanie na dość kompleksową analizę mojej krwi i za przeproszeniem moczu. A to się przy okazji mój urolog ucieszy.

Zaraz z rana napełniwszy pojemnik udałem się do punktu pobrań. Na miejscu byłem już 10 minut po otwarciu.
Kiedy stałem w kolejce do rejestracji przypomniałem sobie jak to jeszcze niedawno zżymałem się kiedy przed pracą wpadałem na szybkie pobranie krwi. Rano przed pracą kiedy każda minuta miałą znaczenie stawałem na końcu długiej kolejki. Zwykle stało wtedy przede mną spora grupa siwych główek które zdecydowanie opóźniały moje pojawienie się w pracy.
Czyż nie mogą one przyjść później na takie badanie? - myślałem - Człowiek śpieszy się do pracy, a oni / one mogłyby przyjść za godzinę lub dwie. Przecież nie mają żadnej presji czasu, poza porą posiłków. Nigdzie się nie spieszą , bo i gdzie? Nie czeka na nich szef który wstał z noga lewą nogą, itp itd.
Równocześnie ze wspomnieniami zdałem sobie sprawę z tego, że przecież sam już jestem emerytem i będąc wiernym własnym przekonaniom nie powinienem pchać się przed okienko zaraz po jego otwarciu. Gdzież ta godzina lub dwie luzu?
Tylko, że teraz mam jakby inny pogląd na tę sprawę i całą listę rzeczy do zrobienia, począwszy od koszenia i grabienia, a wywoływane wcześniej posiłki to tylko tak zwana reszta z piątki.

Tak to po raz kolejny okazało się, że ludowe powiedzenia są mądrością narodu. Niestety z tej cudzej mądrości rzadko kiedy udaje nam się skorzystać, bo jak napisał Wojciech Młynarski ( cytat którym lubię się posiłkować bowiem on tak pięknie tłumaczy nasze zachowanie):

.. "Jeszcze krew ciepłą w żyłach nie skrzepła i stać na własne cię błędy".