Wychowany zostałem na bajkach Juliana Tuwima w tym i na tej obecnie kontrowersyjnej - Murzynek Bambo. Za naszych czasów była pozycją obowiązkową w elementarzu. Uczyliśmy się na pamięć wierszyka, a prymus którym kiedyś byłem otrzymał za recytacje piątkę. Tu ważna uwaga do oceny, w drugiej połowie lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku ( boże jak to staro brzmi) nie było jeszcze szóstek. Zapałałem sympatią dla tego czarnego koleżki, bo dzieciom obcy jest rasizm, chyba, że są sterowane tym co słyszą w domu, a co namiesza im w tych małych główkach.
Dlatego też kłopotliwe i zadziwiające stało się późniejsze skreślanie z życia codziennego nie tylko samego Bambo, ale i nazywania ludzi o ciemnym kolorze skóry których do tej pory określaliśmy słowem - murzyn. W filmie Vabank pada określenie Pan Murzyn, chociaż akcja filmu toczy się przed wojną, drugą, światową. Portal etyka języka napisał, że osoby o czarnej skórze uważają słowo Murzyn za obraźliwe. Niesie ze sobą negatywne stereotypy, odziera z indywidualności, zwykłe jego użycie – odniesienie do rasy – nie jest uzasadnione. Zamiast Murzyn używajmy określeń odwołujących się np. do kontynentu – Afrykanin i Afrykanka lub do państwa pochodzenia – np. Etiopczyk i Etiopka. Mówimy przecież Polak i Polka, a nie białas czy biały.
Jak tak oglądam amerykańskie firmy to słowo białas czy czarny jest tam w powszechnym użytku.
Dodatkowo nikt tak jak jeden Afroamerykanin nie zwyzywa drugiego określeniem gorszym niż murzyn, bo niby idzie o ich sferę mentalną, a więc im wolno. Na czarnoskórego mieszkańca Ameryki mówimy więc jak już wspomniałem Afroamerykanin.
Mówią, że rasizm zaczyna się w słowach, a tak prawdę powiedziawszy to słowa są tylko artykulacją tego co już siedzi głęboko w nas.
Jedni mają ten rasizm w sercu, inni w głowie, a ja mam go głęboko w dupie.
Tak głęboko, że nie mam zamiaru prowadzić na ten temat dyskusji Ponoć im bardziej człowiek odżegnuje się od antysemityzmu, tym większy problem w nim drzemie. Kiedy o tym usłyszałem przestałem zabierać głos w sprawach które mnie nie dotyczą, choć już ktoś mi kiedyś powiedział - jesteś gorszy niż Żyd. Przyjąłem to jako komplement.
Gdyby jednak nie dotarło to do każdego to oświadczam: jestem przeciwnikiem rasizmu, ale zwolennikiem rozsądku.
Gadka szmatka, a ja nie o Murzynach czy Żydach chciałem dzisiaj, ale o cyckach.
Cycki czyli inaczej, bez tego rajcującego zabarwienia, piersi kobiece. Część kobiecego ciała która służy do karmienia dzieci, a przy okazji czyli w drugiej kolejności również do innych, wspaniałych rzeczy. Dlatego nie wiadomo z jakiego powodu stały się tematem tabu. Obecne trendy w bieliźnie czy kostiumach kąpielowych dowodzą, że najbardziej zakazanym dla pokazywania jest właśnie ta część którą matka karmi własne dziecko czyli sutek.
To, że do tego sutka podpinają się też dorośli, czyni ich jedynie naśladowcami, kopiami, w żadnej zaś mierze oryginałami.
Powiedzcie "cycek" w towarzystwie - zobaczycie jak zebrani na was spojrzą.
Poniżej chciałem Wam pokazać dwa różne spojrzenia na ten sam temat
Spojrzenie pierwsze za sprawą artykułu w Gazecie Wyborczej Artykuł Wyborcza.pl
... To miały być zwykłe zakupy. Oprócz masła kaliszanka Anna Kurpik kupiła w miejscowym Polomarkecie m.in. ciasto. Widok nazwy Cycki Murzynki na paragonie wstrząsnął nią na tyle, że zwróciła się z prośbą o interwencję do Wyborczej.
- Bulwersuje mnie to tak samo, jak nazwa ciasta Murzynek. Żyjemy w 2025 roku i takie rzeczy nie powinny mieć miejsca. Nie powinniśmy milczeć, tylko reagować, bo inaczej dajemy przyzwolenie, żeby takie nazwy w przestrzeni publicznej wciąż istniały - mówi Anna Kurpik.
Podkreśla, że nazwa ciasta to nie tylko przejaw rasizmu, ale także seksizmu. - Odniesienie do kobiecego ciała w tak wulgarny sposób pokazuje, jak głęboko w społeczeństwie zakorzenione jest uprzedmiotowienie kobiet. To utrwala obraz kobiety jako obiektu seksualnego, a nie pełnoprawnego człowieka - uważa Anna Kurpik. I dodaje: - Jeśli chcemy budować równość, musimy zacząć od edukacji Jej zdanie co do nazewnictwa podziela m.in. polonista prof. Piotr Łuszczykiewicz: Jak byśmy się czuli, widząc produkt pod nazwą Pośladki Białasa?
Uwagi do powyższego tekstu
Po pierwsze - Czy aby nie zyskać łatki rasisty od dzisiaj na moje ulubione ciasto powinienem mówić "Afrokakaowiec"? Czy wahadło poprawności nie przewaliło się już całkiem w drugą stronę? Po drugie - Jeżeli ciasto w naszym kraju miałoby się tak nazywać jak chce pan profesor to z pewnością była by to raczej "dupa białasa" by trzymać się konwencji. A ja bym zaryzykował i w ramach testu wypuścił próbną patię. Ponoć klienci głosują butami, a ja policzyłbym odważnych. W ten sposób określenie typu - dupcia do schrupania - nabrałaby nowego znaczenia.
Teraz dla równowagi chciałbym zaprezentować coś co jest skrajnie różne w podejściu do tematu owych odrzuconych jako wulgarne cycków. Tekst pochodzi ze strony labellasicilia.pl tytuł to Minnuzzi ri Sant’Àita – cycki Świętej Agaty ... A co to za tytuł zapytacie? Brzmi nieco dziwnie i kłóci się nieco: z jednej strony o cyckach z drugiej o Świętej! Tak to prawda Sycylia właśnie jest taka – pełna kontrastów i barw, pisana wydarzeniami zarówno historii jak i religijnymi, zawarta w kuchni i smakach. .... Chcę Wam opowiedzieć właśnie o minne di Sant’Agata (z dialektu sycylijskiego piersi) słodyczach, z których słynie Catania i pewnej legendzie skąd właśnie te cycki Świętej Agaty się wzięły. Moi Mili, zgodnie z legendą Agata pochodziła ze szlacheckiej rodziny sycylijskiej i już jako młoda nastolatka zawierzyła swoje życie Bogu. Quinziano, młody konsul, zakochał się w Agacie i chciał ją poślubić. Podczas dni spędzonych razem starał się przekonać Agatę, że życie cielesne jest pełne emocji i doznań, których Agata nigdy nie zazna jeśli swoje życie powierzy Bogu. Niestety Agata odmawiała przyjęcia jego argumentacji i tym samym zalotów. Zrozpaczony konsul, pod pretekstem braku lojalności ówczesnemu imperatorowi, wtrącił ją do lochu i zaczął torturować. Chciał aby w ten sposób Agata odstąpiła od „głupiej wiary” i uporu. Tortury nic nie pomogły dlatego konsul nie mogąc pogodzić się z faktem, że Agata nigdy nie będzie jego kochanką rozkazał wyrwać jej jedną z piersi. Agata, wykończona cierpieniami, umarła. Rok później została uznana za Świętą. Taka oto legenda, opowiadana jest w Catani i właśnie od tej wyciętej piersi wzięły swoją nazwę słodkości – w postaci małych babeczek podobnych do piersi – Minne di Sant’Agata. Jeśli kiedykolwiek zawitacie do Catanii – czego Wam życzę serdecznie – nie możecie zapomnieć spróbować tego regionalnego wypieku. Labellasicilia.pl - Artykuł o św Agacie
Cycki Świętej Agaty w pełnej krasie
Pomyślcie tylko, rzecz się dzieje w kraju w którym (pośrednio) siedzibę ma Ojciec Święty.
I on na to pozwala? Pozwala bo ta tradycja nie zabiera nic z istoty katolicyzmu.
No a widzicie proboszcza Waszej parafii jak propaguje jedzenie cycków świętej ?
Już widzę te marsze, różańce przed cukierniami i ekspiacje .
W naszym kraju wszystko musi być takie pomnikowo patetyczne, najlepiej z dodatkiem paru trumien.
Ze spiętymi pośladkami idziemy przez to życie i niechże kto spróbuje zażartować z naszej religii. Już my mu pokażemy.
Niechże naruszy nasze święte zapatrywania. Już my mu pokażemy.
Niechże będzie trochę inny od nas. Już my mu pokażemy.
A czy to nadmierne pokazywanie nie jest przypadkiem formą zaburzenia psychicznego zwaną ekshibicjonizmem?
Od razu prostuję a propos skojarzeń. To nie jest tak, że mi się wszystko z dupą kojarzy. Kiedyś może i tak było, ale z wiekiem doszły inne nie mniej uwagi warte elementy jak: sztuka, nauka i niestety polityka. Efektem tego jest między innymi to, że i skojarzenia mam bardziej zróżnicowane.
Ktoś powie - świetne Antoni rozwijasz się, inny zaś - Antoni zestarzałeś się.
W każdym z tych stwierdzeń jest część prawdy.
O jakie więc skojarzenia chodzi?
Zaglądając w zaprzyjaźnione blogi, zwróciłem uwagę na tekst Frau Be z bloga " Szprotki we włosach". Jest to z grubsza ujmując opis rzeczy znajdującej się w jej szufladzie w której trzyma różne tak zwane "przydasie" lub sentymentalne " nieprzydasie" . Z jednej strony niepotrzebne rzeczy, a z drugiej drobne odpryski życia, artefakty które uzupełniają i potwierdzają pewne zdarzenia z odległej nawet przeszłości własnej.
Któż z nas nie ma takiej szuflady? Może to być równie dobrze: półka, pudełko lub skrzynia z którą nie bardzo wiemy co zrobić, a próby jej uporządkowania kończą się powtórnym włożeniem na miejsce wszystkich beztrosko zgromadzonych tam rzeczy. Dlaczego o tym piszę, choć mogłem i skorzystałem ze swego prawa, publikując komentarz pod postem na blogu Frau Be? Odpowiedź jest nieco osobista. Dlatego, że czytając ten tekst, a szczególnie wykaz rzeczy znajdujących się w szufladzie, miałem przed oczami i w uszach występ Piotra Skrzyneckiego w Piwnicy Pod Baranami. Monolog nazywa się " Wyprzedaż teatru"
Ponieważ Piwnica pod Baranami często korzystała z oryginalnych tekstów, nawet sprzed setek lat dlatego też zastanawiałem się na ile ten tekst jest autentyczny, a na ile został wymyślony przez twórców piwnicznych. I tutaj pomocnym okazała się Internet. Za jego pomocą dotarłem do tekstu Jarosława Jot Drużyckiego pod tytułem takim samym jak ów monolog czyli "Wyprzedaż Teatru Piwnicy Pod Baranami "
Z zaskoczeniem odkryłem, że nie tylko ja miałem wątpliwości co do autentyczności tekstu. Autor nie szczędząc sił ani środków odkrył, że oryginalne ogłoszenie o wyprzedaży teatralnej naprawdę znalazło się w Gazecie Warszawskiej w 1820 roku.
Dla zainteresowanych pełny tekst ogłoszenia dającej się odczytać choć oryginalnej formie:
"Dyrektor teatru sławnego miasta N. ma zaszczyt donieść, że po długich trudach i pracach ma zamiar odpocząć i w tym to celu chce przedać pyszne swe zamki, ogrody, wygodne i obronne twierdze, piękny i cienisty las, kilka łąk usianych kwiatami i znaczną ilość rozkosznych domów wieyskich w czaruiących okolicach. Przedane także będą przez publiczną licytacyią wyborne sprzęty iego pałaców i inna ruchomość, a mianowicie: Morze z 12 wielkich wałów złożone, z których dziesiąty na nieszczęście cokolwiek iest uszkodzony; półtora tuzina ciemnych obłoków dobrze zachowanych, nadto iedna chmura przeszyta piorunem; śnieg doskonałey białości z naylepszego pocztowego papieru. Prócz tego dwa rodzaie śniegu cokolwiek ciemnieyszego z papieru ordynaryynego. Trzy butelki błyskawicy. Słońce zachodzące cokolwiek iuż przetarte, i xiężyc cokolwiek stary. Wóz tryumfalny złocony prawie nowy dwoma, smokami zaprzężony. Płaszcz purpurowy dla Semiramidy zrobiony, a który służył późniey Agamemnonowi, Menelausowi i innym bohatyrom. Cały ubiór dla widma, to iest koszula okrwawiona, poszarpany płaszcz z dwoma łatami czerwonemi, wystawuiącemi rany śmiertelne. Pióro zrobione do hełmu dziewicy Orleańskiey, a tylko raz używane. Chustka do kieszeni Otella i kilka par wąsów Baszów wschodnich. Wóz Kleopatry. Flaszeczka z winnym spirytusem, przydatna do wyprowadzenia duchów, wydaie bowiem wyborny płomień błękitny. Róż do użytku aktorów i aktorek. Trzy urwiska skał dobrze wypchane włosem końskim i dwa darniowe stołki z drzewa sosnowego. Wielki stos ze wszech stron podpalony, i kilka lat iuż palący się. Piękny niedźwiedź ociągnięty nowém płótnem farbowaném i dwie owce wypchane wiórem. Cały obiad, złożony z ciast z papieru kleionego, z kury także papierowey i t. d. Do tego należy kilka butelek z drzewa dębowego i owoce z wosku na wety. Pięć łokci łańcuchów z blachy wydających brzęk straszny i łatwo przerażaiących. Zupełna kollekcyia masek, drzwi zapadaiących, drabin z powrozów, stołów sędziowskich z długiemi kobiercami, słowem, wszystko co tylko potrzebne iest do wystawienia naynowszych widowisk. Kolebka, szubienica, ofiarnik Jowisza, studnia prawdy, i wielka liczba mieczów, puginałów, halabard, kiiów pasterskich, zawoiów Tureckich i czapek grenadyierskich. – Wszystkie te sprzęty można widzieć w samym teatrze między repetycyami i reprezentacyią."
Okazuje się że : Skrzynecki nie trzymał się co do joty oryginalnego tekstu (zresztą pytanie czy go w ogóle widział, czy też ktoś dał mu jedynie odpis), lecz nieco go zmodyfikował, dodając do tej ślicznej wyliczanki „dyrektora teatru sławnego miasta N.” jeszcze kilka rekwizytów, które również mogły być „przedane przez publiczną licytacyią”. A były to: „głowa lwa, która jeszcze ryczeć potrafi, tron, na którego stopniach zastygło jeszcze trochę krwi, i małe zielone puzderko, w którym można jeszcze znaleźć odrobinę laudanum”.
I to by było na tyle oprócz wniosków które nasunęły mi się tak przy czytaniu jak i pisaniu wspomnianych postów.
Po pierwsze: - Niby jesteśmy różni, a jak to mówiła poetka - różnimy się jak dwie krople czystej wody. Nie oszukujmy się każdy z nas gromadzi dowody na swoje istnienie w ten czy inny sposób, no może z wyjątkiem tak zwanych zakonów żebraczych, gdzie ilość posiadanych rzeczy własnych jest mocno ograniczona.
Po drugie: - To co dla nas istotne, dla innych bywa całkowicie niepotrzebne. Sam uczestniczyłem kiedyś w opróżnianiu mieszkania po zmarłej, która nie pozostawiła spadkobierców. Dotarłem do kilku takich szuflad pamięci, a ich zawartość bezceremonialnie wyrzuciłem do kontenera. Dopiero w nocy naszył mnie wątpliwości. Ot czyjeś życie znajduje się teraz na wysypisku. Nie czułem się komfortowo w tej sytuacji. Dobrze, że to nie ja podjąłem formalną decyzję. Może to śmierdzi znanym z historii powiedzeniem - Ja tylko wykonywałem rozkazy, ale czy było w tej kwestii inne wyjście?
I na koniec po trzecie jakby bardziej ogólne: - Internet jest nieocenionym źródłem wiedzy pod warunkiem, że pokonamy wewnętrzną niechęć dotarcia do niej. Kiedyś trzeba by było spędzić przynajmniej kilka dni w Jagiellonce, teraz jest na wyciągnięcie ręki i jedno kliknięcie. Tylko czy będzie nam się chciało?
Opadł już kurz po świętowaniu Dnia Kobiet. Nawet najbardziej zamknięty w sobie facet wydusił z siebie słowa podziwu nad połową naszego społeczeństwa podpierając się kwiatami z popularnego marketu. I w końcu kiedy na półki sklepowe w miejsce okazjonalnych wiązanek i czekoladek w promocyjnej cenie wkroczył jak do siebie zając równie jak owe prezenty czekoladowy, można na relacje damsko - męskie spojrzeć tak jak patrzy się na nie na co dzień.
I tu z pomocą przyszedł mi Antoni Relski który prawie 13 lat temu napisał tekst który pozwolę sobie tutaj przypomnieć. Jeżeli zaś ktoś woli oryginalny wpis to poniżej jest link dla tych co lubią odwiedzać archiwa O rozmowie z kobietami według .
O rozmowie z kobietami, według Antoniego 8 października 2012
"Ponoć konflikty wpływają ożywczo na każdy długoletni związek. W zasadzie to działają na każdy związek, a w tym dojrzałym pokazują partnerowi, że zależy nam dalej na tym układzie i jak to się mówi nie położyliśmy jeszcze na wszystkim lagi. Psychologowie i seksuolodzy piszą dodatkowo, że godzenie się po takim konflikcie, prowadzi do spontanicznego i udanego seksu. Seks jest ponoć w związku bardzo ważny, jak twierdzi cytowany całkiem niedawno profesor Lew Starowicz - już dwutygodniowa abstynencja seksualna prowadzi do osłabienia związku. Prawdę powiedziawszy informacją tą zostałem zaskoczony, sam mając na koncie krótsze i dłuższe okresy zaniechania, żeby o samej abstynencji nie wspominać. No cóż, świat zadziwia mnie nieustannie. Jeżeli życie nie funduje nam problemów trzeba więc te problemy samemu sobie wymyślać. Przecież to dla dobra związku. I najważniejsze trzeba ze sobą rozmawiać, bo rozmowy są zawsze twórcze. Ostatnio wybrałem się na zakupy. To nie jest żadna nadzwyczajna informacja, gdyż od ponad trzech lat to właśnie ja dokonuję wszelkich zakupów do domu. Trzymam żelazną ręką domowy budżet, co powoduje starcia i konflikty rodzinne. Kiedyś przy okazji rodzinnych konfliktów na tle oszczędności, próbowałem policzyć tak zwane szable, czyli moich sojuszników. Okazało się, że mogę podsumować to popularną historycznie kwestią – jeden przeciwko wszystkim. Rambo też sam zmagał się z przeważającą potęgą bez względu czy był to wietnamski czy radziecki komunista. Przyjmuję więc na klatę te wszystkie konflikty, wojenki i zwykłe zaczepki, ponieważ mam świadomość, że racja jest po mojej stronie. Moja racja, to słuszna racja, a nawet jak ktoś inny ma rację to moja racja jest mojsza. (Dzień Świra) Zawsze uważałem, że wydawać można tylko kwoty do wysokości posiadanych na koncie środków. A to i tak jest niespecjalnie bezpieczne. Czasami jednak rodzina, która z pewnością oglądała film „Rozmowy kontrolowane”, wydaje się być pod mocno jego wpływem. Jest tam taka scena, kiedy siedzący w barakowozie pracownicy piją sobie beztrosko wiśniówkę. - Wiśnia jest wiśnia – podkreśla ze znawstwem jeden, drugi zaś sylabizuje hasło zdobiące obskurne hale - Tyle podzielimy ile wytworzymy. Po chwili zaś dodaje - A jak ich Solidarność za łeb weźmie, to podzielimy tyle ile zdecydujemy, albo nawet więcej. O! „albo nawet więcej” to rodzinnie ulubione hasło. Teraz pewnie część Pań powie - o mój stary też jest takim sknerą. A może to nie sknerstwo, ale podstawowa umiejętność dodawania i odejmowania na poziomie podstawówki? Nie rozważając tego dylematu, biorę ze stołu karteczkę. Pod koniec miesiąca, cienkim ołówkiem skreślam te mniej potrzebne produkty. To się kiedyś nazywało gospodarowanie z ołówkiem w ręku. Specjalne kursy prowadziły oddziały Praktycznej Pani i Koła Gospodyń Wiejskich. Teraz Koła Gospodyń Wiejskich zajmują się komponowaniem piosenek w stylu niezapomnianego koko koko… A może już zapomnianego? W każdym bądź razie, korzystając z dobrodziejstwa początku miesiąca, robiłem zakupy według sporządzonej listy. Koszyk wypełniał się, a na trzymanej kartce coraz więcej ptaszków świadczyło o odszukaniu produktu na regałach hali handlowej. To sztuka, bo co rusz zmieniają tu ułożenie produktów. Na mnie nie działają te sztuczki i nie kupię powyżej zapisanej kartki. Chodzę natomiast po sklepie wyrzucając z siebie stek wyzwisk pod adresem pracowników marketingu, którzy uważają, że wkur..ony facet kupi więcej. Oświadczam - Nie kupi ! Jeszcze kasa, torby, auto i do domu. Telefonicznie zmusiłem Młodszego do bezinteresownej pomocy i po chwili dwie duże torby i dwie zgrzewki wody znalazły się na trzecim piętrze. Żona wjechała do kuchni i rozkładała towar w niższej połowie szafek, lodówce i w szafie przedpokojowej spełniającej funkcję spiżarni. Kiedy doszło do serków w ilości sztuk pięć, przeznaczonych na sernik z serków homo, żona spojrzała na opakowanie i odczytując napis - serek naturalny o smaku śmietankowym - spytała: - A nie było waniliowych? - Były ale chciałaś śmietankowe. Łaziłem po stoisku w te i nazad, bo wszędzie były serki naturalne, a tylko na tym ktoś mądrze napisał serek naturalny o smaku śmietankowym. - Chciałam waniliowe – odpowiedziała zdecydowanie - Golono, strzyżono – pomyślałem niemal natychmiast. Trochę pośpieszyłem się z wyrzuceniem kartki za zakupy. Nie wyrzucam jej zaraz na parkingu, przed sklepem lecz przynoszę do domu. Czasem zdarza się, że zaświadczy ona o mojej niewinności. Lepiej powiedzieć - o mojej racji - bo to ma zdecydowanie inny wydźwięk. Z doświadczenia w różnych dziedzinach życia wiem jednak, że udowadnianie swoich racji poza sądem, zwykle się nie opłaca. Niestety jest jeszcze męska ambicja, która nie kalkuluje co się opłaca, a co nie. Rzuciłem się do kosza na śmieci. Szybko przebiłem się przez stertę kartonowych i foliowych opakowań i zrządzeniem losu natrafiłem na papierową kuleczkę. Rozłożyłem ją ostrożnie, odnalazłem pozycję i spytałem - co tutaj jest napisane? - Śmietankowe – przyznała żona, zaraz jednak dodała - ale jak pisałam to myślałam waniliowe. - Wybacz, jak mogę odczytać w sklepie masło i zastanawiać się - co żona miała na myśli pisząc masło? - Odwróciłem się przezornie i szybko wyszedłem z kuchni, bo pewnie zegnał mnie wywalony język, którego w sposób charakterystyczny dla małych dziewczynek używa czasami moja ukochana żona. Sernik wyszedł jak trzeba, pomimo rozbieżności między myślą a czynem. Po latach wspólnego życia coraz mniej rzeczy jest w stanie mnie zdziwić, chociaż przewrotnie czasami mówię do Niej – Z biegiem lat zadziwiasz mnie coraz bardziej. Swoją drogą to tak do końca nie potrafię zdecydować się, czy opowiadam się za pierwszą czy drugą wersją o zadziwianiu"
Faceci mają inne priorytety zakupowe
Czy ewoluowałem przez te lata? No tak, teraz nie muszę targać zakupów na trzecie piętro, mieszkamy przecież na parterze. To dobrze, bo nie miałbym kogo wzywać na pomoc. Dzieci już z nami nie mieszkają. Ja dalej robię zakupy przy czym na tę chwilę mam już w tym piętnastoletnie doświadczenie. Byle promocją dalej mnie nie zachęcą i w dalszym ciągu biorę przygotowaną kartkę odkreślając wrzucony do koszyka produkt. Czasami decyduję się na jakaś ekstrawagancję ponieważ na starość facetom spada poziom testosteronu i stają się bardziej ludzcy w decyzjach i zachowaniu, choć niektórzy uważają, że z wiekiem cipieją. Niech im będzie.
Czasem żonę poniesie fantazja, a potem w domu okazuje się, że to ja błędnie odczytałem zapis.
Z wiekiem mózg płata nam figle. Wydaje mu się, że jest ekspertem i po dwóch czy trzech literach sam dopowiada odpowiednie słowo, czasami niewłaściwe. Staramy się by było z tego raczej kupę śmiechu niż emocji. Że w ten sposób unikam okazji do awantury, pogodzenia się i tak dalej?
No cóż, z wiekiem jestem coraz bliżej do stwierdzenia, że ten seks jest mocno przereklamowany.
Podkreślam - zbliżam się do stwierdzenia, póki co uważam jeszcze dzięki bogu co innego.
Kartkę z listą zakupów wyrzucam dopiero po uzyskaniu odpowiedzi na pytanie - Wszystko się zgadza?
To się nazywa doświadczenie.
Na koniec odpowiem na ewentualne pytanie, dlaczego akurat przypomniałem ten tekst? Inspiracją dla mnie była statystyka bloga która pokazała mi, że w okresie pomiędzy trzecim a szóstym marca tego roku tekst ten przeczytało 28 osób. Czyżby ktoś szukał tu jakiejś inspiracji przed Świętem Kobiet?
Temat jakby nie związany z piękną pogodą, jaką od kilku dni mamy za oknem. Kto jednak powiedział, że nie można o zasadniczych kwestiach myśleć w czasie pięknej, bezchmurnej pogody, kiedy tak samo z siebie chce się żyć.
Od pewnego czasu, a jest to pewnie związane z wiekiem, powraca w moich myślach motyw śmierci czyli odchodzenia. Być może wizyty u mojej 88 letniej teściowej z demencją znacznie to ułatwiają. Sto sześćdziesiąt kilometrów drogi powrotnej sprzyja taki rozmyślaniom. Po tym co spotykamy na miejscu rozmowa się nie klei. Żona siedzi załamana, a ja w nastroju filozoficznym. Być może okrzepłem nieco w tym temacie bowiem pięć lat temu uczestniczyłem w odchodzeniu własnej matki, choć ona odeszła tak naprawdę już kilka lat wcześniej.
Jakże bliskie moim myślom okazało się zakończenie książki Williama Whartona - "Opowieści rodzinne".
To z pozoru nudna książka w której autor opisuje swoich bliskich, wujków i ciotki. Mamy więc informację : kto, był czyim dzieckiem, kto z kim się ożenił i ile miał dzieci. Historia kariery zawodowej, zainteresowania i w końcu czas śmierci. Nuda powiecie. Z każdej jednej postaci umiał jednak Wharton wyciągnąć ludzkie cechy, nawet tam gdzie ja bym ich nie szukał.
Podoba mi się, że Wharton idzie moim tokiem myślenia, choć tak naprawdę to ja podążam za tokiem rozumowania autora. Któż z nas nie lubi gdy ktoś inny podziela jego tok myślenia. Nie jest to jednak taka dworska grzeczność, a pełen bólu ekshibicjonizm własnych przeżyć i ocen. Ponieważ każda z opisywanych w książce postaci wujów i cioć umiera, a co jest tylko znakiem upływającego czasu, autor pozwolił sobie w podsumowaniu na ogólne rozważania na temat odchodzenia.
Podsumowanie do bólu trafne dlatego też pozwoliłem sobie zamieścić tutaj te słowa z którymi się w pełni zgadzam i do których nie mam nic do dodania.
Niezorientowanym dopowiem tylko, że Wharton stracił córkę i zięcia w wypadku samochodowym z powodu wypalania traw na pastwiskach obok drogi. Przeżycia te opisał w książce - "Niezawinione śmierci". To czyni go w tych wypowiedziach jeszcze bardziej wiarygodnym. Oto fragment zakończenia książki Historie rodzinne Dom Wydawniczy Rebis Poznań 1998
". (....) Odchodząc mamy nadzieję, że zrobimy to z wdziękiem, zadając jak najmniej bólu sobie i tym, których kochamy. Jeszcze gorsza rzecz od przeżycia własnych dzieci może się nam przydarzyć, kiedy przeżyjemy samych siebie. A o to łatwo. Do kogo zawołać wtedy ,wujku”? Może do własnych dzieci, jeżeli się je ma. Jeżeli żyją. Lecz nikt nie lubi zatruwać życia tych ukochanych przez nas młodszych, ani życia ich dzieci; nie lubi wnosić w ich domy odoru starości śmierci Lecz pamiętajmy, że trudy lat zbyt często stępiają naszą wrażliwość, zwłaszcza wobec cudzych odczuć i potrzeb. Nie, niech nasze dzieci nie cierpią, jeżeli je naprawdę kochamy. Jednak kiedy nasze życie trwa dłużej niż nasza zdolność zadbania o siebie, to ktoś się musi nami zająć. Niektórzy sądzą, że to sprawa pewnego dobrze znanego całemu narodowi wujka, mianowicie wyśnionego Wuja Sama*. Lepiej jednak zaliczać się do szczęśliwców, zdolnych opłacić kogoś, kto zmieni pieluchy, opróżni basen, dopilnuje posiłku, uczesze, umyje zęby (jeżeli jeszcze są), pomoże w razie upadku, złamania nogi lub stawu biodrowego, kto zawiezie do szpitala w razie wylewu lub ataku serca; dopiero jeśli tego kogoś zabraknie, warto pomyśleć o Wujku Samie lub dzieciach. A jeśli i ich zabraknie, zostają jacyś najemni pracownicy w publicznym zakładzie, dla których człowiek jest tylko rodzajem pracy i odpowiedzialności służbowej. Jeżeli masz tyle szczęścia (lub pecha), że wciąż jeszcze jesteś przy zdrowych zmysłach, to najbardziej w świecie pragniesz miłości.
I najprawdopodobniej właśnie na to nie powinieneś liczyć. Trudno kochać kogoś, kogo się nawet nie zna albo - to już najgorsze – kogo się znało i kochało, a teraz nawet nie poznaje; jeżeli ktoś juź zapomniał, jak się nazywamy i używa wobec nas imion, których nie słyszeliśmy nigdy w życiu. Nie mówię tu o wyjątkach, o żadnych przypadkach skrajnych. Właśnie tak umiera wielu starych ludzi, którzy nie zdążyli umrzeć w porę. (...)
Spojrzałem na budzącą się z zimowego snu roślinność, przysłuchałem się świergotowi ptaków, pogładziłem po rozgrzanym futrze psa który ułożył się koło mnie w pełnym słońcu. Na koniec spojrzałem w niebo. Może jeszcze nie dzisiaj.
* Wuj Sam ( ang Uncle Sam) – narodowa personifikacja Stanów Zjednoczonych której początki sięgają wojny brytyjsko-amerykańskiej w 1812 roku ( Wikipedia)
Spojrzałem za zegarek stojący obok amplitunera. Jego czerwone elektroniczne cyfry wskazywały dokładnie godzinę 9.30. To jeszcze półtorej godziny do kolejnej kawy, a ja już mam na nią nieprzepartą ochotę. Pomyśleć, że mam z nią do czynienia już od pół wieku, a na przestrzeni poszczególnych dekad to picie na swój sposób ewoluowało.
zdjęcie: coffeetaste.pl
Na początku przygody parzona niby po turecku z ziarnistej kawy "Extra Select" Ani ona nie była Selekt, ani Extra, ale sam fakt zakupu był ju z powodem do radości. Mielona przy pomocy elektrycznego młynka w domu przed każdym parzeniem. Potem kiedy Polska otworzyła się na świat już firmowo mielona, najczęściej austriacka i pakowana po 25 dkg. Jeszcze później choć tylko przez chwilę zachwyt nad kawą rozpuszczalną ze względu na wygodę i minimalizm czynności wstępnych. Była jeszcze podróbka włoskiego ekspresu do kawy Bialetti, stawiany na kuchenkę gazową , a po kilku bardziej lub mniej udanych kawiarkach zakończyć na ekspresie kawowym z własnym ceramicznym młynkiem i systemem spieniania mleka. To ostatnie jest mi akurat najmniej potrzebne, ale mam go z dobrodziejstwem inwentarza. Do porannej kawy leję odrobinę świeżego mleka, bo ponoć tak mniej szkodzi na moje wysokie ciśnienie. Kiedyś lałem śmietankę z takich mini kubeczków. Jeden kubeczek na jedną kawę. Odrzuciłem jednak ten sposób, by ograniczyć ilość zużywanego plastiku i teraz leję mleko z litrowego kartonu. W południe czyli koło 11.00 (bo kto by tak długo wytrzymał?) powtarzam zestaw. Po obiedzie, od czasu gdy będąc na emeryturze mogę go w spokoju celebrować, piję ostatnią w tym dniu kawę, espresso we włoskim stylu. Od czasu gdy widziałem zdegustowaną minę Włochów na zwyczaj dolewania mleka do espresso, nie pijam poobiedniej kawy z mlekiem. Nie raz i nie dwa, siedząc na filiżanką wonnej i aromatycznej kawy zastanawiałem się, jak to wszystko się zaczęło. Nie, nie u mnie ale w Polsce czy dokładniej mówiąc w dawnej Polszcze. Dzięki "Opisowi obyczajów" księdza Kitowicza który świetnie przedstawił panujące za króla Augusta III porządku i zwyczaje, mam w tym temacie jasność. Tego co opisał Jędrzej Kitowicz nie da się opowiedzieć własnymi słowami, to trzeba przeżyć. Po raz pierwszy przeżyłem w fantastycznej inscenizacji Teatru Stu w 1990r. Po tym spektaklu nabrałem ochoty na więcej i Kitowicza doczytywałem po trochu, od czasu do czasu. Pozwolę sobie podrzucić tu kilka zdań ze wspomnianej literatury, własnoręcznie ów tekst nieco przycinając.
" Gdy zaś nastała kawa i rozeszła się po wszystkich domach pańskich, szlachty majętniejszej i bogatszych mieszczan, dawano ją najprzód z rana z mlekiem i cukrem, po której pijano wódkę, a herbatę, jako sprawującą suchoty i oziębiającą żołądek, w cale zarzucono; policzono ją w liczbę lekarstw przeciw gorączce i do wypłukania gada po ejekcjach, mianowicie z gwałtownego pijaństwa pochodzących. Po każdym także stole dawano gościom kawę, jednym z mlekiem, drugim bez mleka. Tym trunkiem najulubieńszym raczyły się kobiety najwięcej, tak z rana, jako też po obiedzie i po wieczerzy, osobliwie gdy w kompanii jakiej albo podczas tańców długo w noc dosiadywały. Kto z mężczyzn chciał uniknąć wina, wstawszy od stołu, miał się do kawy; było to albowiem na kształt przywileju zdrowia, że kto pił kawę, nie mógł być oprymowany winem. Ale ten przywilej nie służył dłużej jak do dwóch godzin; dobre i to, osobliwie, gdy złym winem pojono..."
Sam nie mieszam kawy z winem bo nie da się delektować dwoma tak cudownymi napojami naraz.
Niczym śmiertelni rywale blokują nawzajem swoje aromaty, Dodatkowo kawa jest środkiem pobudzającym, a alkohol należy do środków przypominających depresanty. Te skrajności zdecydowanie się nie lubią i mogą zadziałać niekorzystnie. No więc jak to dalej z kawą było ?
"Kawa od ludzi majętnych przeszła nareszcie do całego pospólstwa, podniosły się po miastach kafenhauzy; szewcy, krawcy, przekupnie, przekupki, tragarze i najostatniejszy motłoch udał się do kawy... Z tych, co się zbytecznie włożyli w kawę, ledwo który otworzył oczy, zaraz mu do łóżka niesiono kawę; bo było uprzedzenie od doktorów zatwierdzone, że wstawać z łóżka na czczo, a jeszcze bardziej wychodzić tak na wiatr, jest niezdrowo. Dlatego panie nabożne, kiedy miały przyjmować komunią, spieszyły się do niej jak najraniej, a po przyjętej jeszcze spieszniej powracały do domu, gotowe wyprać po pysku sługę, policzki jej wyszczypać z wielkiej gorliwości, jeżeliby za wstąpieniem w próg kawy gotowej nie zastały. Parochianki zaś wiejskie, kiedy miały przyjmować tę świętość, opodal od kościoła mięszkające, brały z sobą na odpust kawę i tam albo w domu księżym, albo w karczmie lub innym jakim zaraz po komunii napijały się najmilszego swego trunku z obawy, przez długą czczość żołądka aby aury niezdrowej w niego nie naciągnęły...
... Choćby dziesięć domów na dzień (jak to jest łatwo w miastach) odwiedzała która jejmość kawiarka, w żadnym się nie wymówiła od filiżanki kawy, gdzie ją tylko częstowano; wszędzie zaś tym trunkiem raczyć się damom było we zwyczaju... I dobrze: poki albowiem nie była znajoma kawa, biała płeć dystyngwowana na ranny posiłek używała polewki robionej z piwa, wina, cukru, jajec, szafranu albo cynamonu.... Ale za to po poleweczce unoście domowe same i z goszczącymi na sekret przechodziły się często do apteczki i tam wódeczką mdlącą poleweczkę zakrapiając, po trosze się gorzałką rozpijały i na rozmaite jędze, dziwaczki, chimeryczki, nareszcie na pijaczki ogniste wychodziły. Których defektów rozumu że kawa nie sprawuje, chwalić ją stąd należy i dzięki oddawać temu, kto ją pierwszy do naszego kraju sprowadził, albowiem ona nie tylko białą płeć, ale też i wielu mężczyzn od gorzałki, niszczącej zdrowie i rozum, zachowała... "
Jak wynika z materiał źródłowego wtedy powstał ten zwyczaj gościnności kawą mierzonej, którą w niezmienionej formie praktykuje się do dnia dzisiejszego.
Serwując z początkiem lat osiemdziesiątych kawę zalewaną w szklance, goszczącym u nas Francuzom wywołaliśmy ich ból i zgrzytanie zębów. Szeptali między sobą, że to niesamowite marnowanie kawy.
Nie rozumiałem tego wtedy, a dzisiaj sam aby nie urazić gospodarza wolę wypić czarną herbatę niż kawę której drobiny osiadają na zębach.
Nie piętnuje jednak zwyczaju picia takiej kawy, ponieważ kawa ma być przyjemnością, a ilu ludzi tyle poglądów na radość i przyjemność.
Ponieważ należę do ludzi dbających raczej o posiadane przedmioty, mój poprzedni ekspres towarzyszył mi w dwóch ostatnich miejscach pracy, wzbudzając raczej pozytywne odczucia pracodawcy i sympatię współpracowników. Korpo nie wymaga takich poświęceń, korpo samo wyposażą biuro w ekspres.
Za to oczekuje od pracowników dużo więcej.
No i na koniec gorsza wiadomość.
Kilka dni po stworzeniu tego tekstu zwariowało mi ciśnienie. Dotychczas trzymane w ryzach przy pomocy regularnie łykanych tabletek, wybrało wolność jak pies co się zerwał ze smyczy.
Z niepokojem obserwowałem cyfry na ciśnieniomierzu.
Zgodnie ze stereotypem działania ograniczyłem kawę. Nie wykluczyłem, a jedynie ograniczyłem.
Mam nadzieję, że to pomoże. Póki co regularne mierzę, zapisuję, a jak nie uda się go złapać w ryzy to trzeba będzie iść do lekarza, by podniósł dawki leków.
Póki co jest powód do lekkiego optymizmu i tego się trzymam
Do życia trza mieć mocną głowę Choć niekoniecznie tęgi łeb Żeby przetrzymać ciągle nowe Figle płatane nam przez wiek Dwudziesty wiek, dwudziesty wiek
I choć mamy już wiek dwudziesty pierwszy to słowa piosenki śpiewanej przez Kabaret Elita w dalszym ciągu są aktualne. Dostępność smartfonów i pęd do pokazywania swojego życia w najciekawszych chwilach powoduje, iż co rusz czytamy w mediach, że oto moda na zajebiste selfie pochłonęła kolejną ofiarę. Nie dalej niż wczoraj, bez zbędnego wysiłku znalazłem dwie informacje na ten temat
Pierwsza dotyczy 53 letniej Rosjanki któa próbując sobie zrobić zdjęcie z pociągu wychyliła się z wagonu tak bardzo, że nie zauważyła zbilżającej się skały. Resztę podpowie nam wyobraźnia. Kobiety nie udało się uratować
Druga. Na malowniczych wyspach Turks 55 letnia Kanadyjka postanowiła zrobić z bliska zdjęcie rekinowi. W efekcie straciła obie ręce. Czy udało się zrobić zdjęcie życia, agencje nie podały.
Swoją drogą kilka lat temu podano statystki z których wynika, że śmierć z powodu wypadku przy robieniu selfie jest pięć razy częstsza niż śmierć w wyniku ataku rekina.
Choć wydawałoby się, że częste robienie sobie zdjęć to tylko niewinny trend wśród nastolatków, okazuje się, że obsesyjne pstrykanie selfie może być objawem zaburzeń psychicznych. Dowodzą tego badania naukowców, którzy zdążyli już osoby uzależnione od fotografowania nazwać mianem cierpiących na „selfitis”.
Uzależnione bo jak inaczej nazwać potrzebę umieszczania sześciu swoich zdjęć na dobę na Facebooku lub Instagramie. Wymyślając ekscytującą scenerię, co rusz ktoś spada z klifu, wypada przez okno czy wpada pod pociąg Tak więc rośnie długa już ponad miarę lista kandydatów do Nagrody Darwina, czyli w kategorii najgłupszych śmierci. Ktoś powie selekcja naturalna. Ja generalnie lubię ludzi i uważam że to znak czasów.
Tu zgadzam się z powiedzeniem Alberta Einsteina, który powiedział : „Obawiam się dnia, kiedy technologia weźmie górę nad stosunkami międzyludzkimi. Świat będzie miał pokolenie idiotów”. Fajny cytat i godny geniusza, niestety nie ma dowodów na to, że taki cytat z usta Einsteina padł. Szkoda. Czyli innym słowy to fejk.. Kolejny "sport" wymyślony przez użytkowników mediów społecznościowych i pewnie temat na nie jeden artykuł. - Mój boże i to wszystko na jednego człowieka - jak powiedział Kazimierz Pawlak dowiadując się, że w Ameryce ( film się dzieje w latach siedemdziesiątych) było kilkanaście kanałów telewizyjnych do dyspozycji.
Co z tym robić ? Uważać. tu posłużę się innym bohaterem filmowym W kultowym filmie "Wielki Szu" główny bohater którego gra Jan Nowicki, prowadzi rozmowę o życiu z poznaną w motelu pracująca dziewczyną którą gra Dorota Pomykała. To dziewczyna która w wolnych chwilach od obsługi klientów analizuje szachową rozgrywkę Spaski - Fisher, a credo Szu brzmi następująco: - Jedź tak jakby wszyscy chcieli Cię zabić. W tej definicji nie mieści się zaufanie do ludzi i wiara w nich. Sam jestem miłośnikiem rodzaju ludzkiego, który pomimo wszystko obdarzam zaufaniem. Po bolesnych doświadczeniach jest to jednak zaufanie z ograniczonym zakresem, a więc powiedzenie Szu podoba mi się. Idąc tym tokiem myślenia, staram się owo wspomniane powyżej powiedzenie stosować na równi z zaufaniem i miłością. To trudne, bowiem wychodzi z tego jakiś potworny oksymoron, a ja kluczę tak przez życie, raz w lewo raz w prawo. Nie będę kłamał, że to nie jest męczące, ale nie nadstawię pośladków w imię tego szlachetnego w końcu uczucia wobec ludzi.
Posypały się ideały. Każdy gra wyłącznie na siebie. Czytam oto takie zabawne zestawienie: Teraz :
Lekarz ma nadzieję, że zachorujesz Prawnik, że wpadniesz w kłopoty Policjant że zostaniesz kryminalistą Nauczyciel, że urodzisz się niemądry Rentier, że nie wybudujesz domu Prostytutka, że się nie ożenisz Dentysta, że twoje zęby będą krzywe Mechanik, że twoje auto się zepsuje Zakład pogrzebowy, że umrzesz. Czy nie ma już nikogo kto Ci dobrze życzy? Ależ owszem to Złodziej.
Tylko on ma nadzieję, że będzie Ci się wiodło jak najlepiej
W poprzedni piątek dzwonili z Poznania. Mój katalizator został zregenerowany i jest właśnie wysyłany. - Dobra wiadomość - powiedziałem, chociaż nawet gdyby paczka dotarła do mojego mechanika w sobotę to i tak musi czekać do poniedziałku, bowiem wspomniany fachowiec w soboty nie pracuje. Uzbroiłem się w cierpliwość, dokupiłem pieczywa w wiejskim sklepiku i starałem się nie myśleć o dyskomforcie którego przyszło mi doświadczać. Zauważyłem bowiem niepokojące powiększanie się pustej przestrzeni w lodówce i na półkach w spiżarni. Zaczęło brakować to tego, to owego i w sumie zaczęło robić się kiepsko. Tłumaczyłem cierpliwie żonie, że przesyłka dojdzie pewnie w poniedziałek. Mechanik zrobi miejsce dla naszego auta i założy zregenerowany katalizator co jest już stosunkowo prostą czynnością. Nie chcę być poniedziałkowym optymistą, ale wtorek to już pewnie jest murowany.
W sobotę wieczorem zadzwonił do mnie syn i w niedzielę rano po raz kolejny pojechaliśmy na stok. Pogoda byłą wspaniała. Lekki mróz i pełne słońce, stok naśnieżony i jak poprzednio umiarkowana liczba narciarzy. To ciekawe doświadczenie gdy jadąc na kanapie wyciągu masz pod nogami zieloność traw jakby to było już w kwietniu i dopiero pod koniec jazdy wjeżdżasz nad trasę która jest zaśnieżona jak w zimie.
Dobrze się bawiłem i od czasu do czasu pozwoliłem sobie na nieco szybszą jazdę, ale zawsze z respektem do kondycji i dawno nieodświeżanych umiejętności. W sumie przewróciłem się tylko raz na sam koniec dwunastego zjazdu. Narta ślizgnęła się i aby nie wjechać w oczekujących na wyjazd, po prostu położyłem się na śniegu. To się nie liczy! Wróciłem zmęczony, ale zrelaksowany i pełen wrażeń.
W poniedziałek odkryłem jeszcze jedną zaletę podróży autobusem. Otóż po drodze mijałem budkę na kształt karmnika. To punkt wymiany książek z hasłem jak w tytule, wymalowany na boku przyciągał wzrok przez pytajnik umieszczony na końcu. To punkt Wędrujących książek. Z okazji Światowego Dnia Książki i Praw Autorskich oraz Międzynarodowego Dnia Ziemi w Wieliczce zostały otwarte budki bookcrossingowe – tzw. Punkty Wędrujących Książek, w których od jakiegoś czasu można znaleźć bezpłatne lektury. Celem ich powstania jest wprowadzenie do obiegu jak największej liczby książek, aby nadać im drugie życie. Inicjatorem i pomysłodawcą akcji jest Mediateka – Biblioteka Miejska w Wieliczce. Projekt został zrealizowany we współpracy z Eko-Wieliczka pod patronatem Burmistrza Wieliczki. Miałem czas zajrzałem do środka. Ideę tych budek książkowych znałem i nawet w mojej wsi stoi taka jedna przy remizie czyli wiejskim ośrodku kultury. Niestety, proponowany tam repertuar był mocno ukierunkowany. W 80% to były książki związane z religią, a to żywoty świętych, a to myśli papieża, a to... Jakby ktoś sprzątał półki w domu. Odszedłem wtedy nieco zrezygnowany i do budek nie wracałem. Tym razem w Wieliczce było o niebo lepiej. Dużo ciekawej i różnorodnej literatury Lubię grzebać w książkach, a że dodatkowo miałem czas, po chwili znalazłem dla siebie niedużą książeczkę " Rubio" Williama Whartona . Ze stanu książki sądzę, że będę jej drugim czytelnikiem
Zasady korzystania z punktu są proste
1. Czynne 24h/7. 2. Czytaj na miejscu lub zabierz do domu. 3. Zabierając książkę włóż inną lub oddaj tę samą po przeczytaniu. 4. Szanuj książki. 5. Wkładaj tylko książki w dobrym stanie. 6. Zostaw też coś dla innych. 7. Nie wkładaj słowników, podręczników oraz nieaktualnych książek.
O tym że nie wszyscy cierpliwie czytają do końca świadczy fakt pozostawienia tam dwóch słowników polsko-angielskich.
Już wiem co zrobić z książkami do którym nie będę wracał. Bardzo podoba mi się ten pomysł. Oby tylko jakiś menel mentalny nie doszedł do wniosku, że dosyć tego dobrego. Choć jest to wspaniała forma dla ludzi gorzej sytuowanych i taka która pozwala by macho wziął książkę nawet w nocy, kiedy kumple nie widzą. Bo w pewnych kręgach obcowanie z książką może być objawem słabości lub obciachu. Whartona połknąłem w jedno popołudnie. Przy najbliższej okazji zwrócę do budki podwójnie.
We wtorek nie rozstawałem się z komórką, żeby gdy zadzwoni mechanik udać się niezwłocznie do niego po samochód. Kiedy jednak do 16.00 nie miałem wiadomości, zadzwoniłem. - No przyszedł ten sprzęt - powiedział spokojnie mechanik - W zasadzie to go dopiero rozpakowałem. Będę zakładał jutro lub pojutrze. Będzie na piątek. Nie wiedziałem, śmiać się czy płakać. Umówiony na naprawę dwa miesiące wcześniej, ponad tydzień w naprawie i końca nie widać. Dlaczegóż to nie zamontowano mi tego katalizatora ord razu ? Pewnie są inni równiejsi, którzy czekać nie mogą. Mimochodem przypomniała mi się scena z warsztatu samochodowego z filmu "Co mi zrobisz jak mnie złapiesz"
To wspomnienie spowodowało, że zgromadzone ciśnienie uszło. Ja z uśmiechem powiedziałem, że czwartek i piątek to mam zaplanowane bardzo szczegółowo i nie ma tam miejsca na czekanie. Obiecał się postarać. Mam nadzieję, że dotrzyma słowa, inaczej rzeczywiście będzie kaplica.
A propos kaplicy, to w piątek z rana żegnam kolejnego kumpla, który o zgrozo był młodszy ode mnie o całe pięć lat.
Miał wszystko. Własny dobrze prosperujący biznes, nowy związek, nowe dziecko, nowy samochód, nowy dom i tylko zdrowia stare i niewymienialne.
Kilka lat walki z chorobą i koniec. Jak to mówią - nie wszystko można mieć za pieniądze.
Wpada go pożegnać w ten piątkowy, mroźny jak zapowiadają poranek.
Znów chwila zadumy i powrót do zapisanego grafika.
I tylko to środowe czekanie. Czekam na telefon od mechanika, a czekanie jak wiadomo jest najtrudniejsze
Posłowie czyli koniec czekania
W środę zadzwonił mechanik z dobra nowiną, auto zostało naprawione. Natychmiast udałem się po odbiór, aby w miarę szybko załatwić ciążąca nade mną konieczność zapłaty za wykonane usługi.
Póki się nie wypali, nowy katalizator śmierdzi czymś podobnym do zepsutych jajek. Trzeba by gdzieś w step, albo choćby odwiedzić teściową. Nie narzekam jednak, ponieważ moja logistyka znowu zaczęła funkcjonować.
Mówi się, że alzheimer ma taką zaletę iż każdego dnia poznajemy nowych ludzi. Śmiejemy się z tego, ale każdy z nas w skrytości ducha liczy, że jego ominie ta frajda. Póki coraz częściej zapominamy to czy tamto. Najczęściej nazwisko aktora, lub zespołu, rzadziej polityka bo ci głęboko zapadają nam w pamięć. Głęboko nie zawsze znaczy pozytywnie. No więc mamy to nazwisko, mamy go dosłownie na końcu języka i nie możemy zrobić z tego użytku.
Do czego ten wstęp?
Otóż kiedy dzisiaj przeszukiwałem biblioteczkę w poszukiwaniu książek do budki, zauważyłem w pewnej chwili niezbyt grubą książkę. Domyślacie się po tym wstępie o zapominaniu, co to było?
Oczywiście "Rubio" Williama Whartona. Ta sama pozycja którą znalazłem w budce i którą jako nowość z taką radością przeczytałem.
Zapomniałem totalnie, ale podświadomie wyszedł ze mnie inżynier Mamoń ( ten z "Rejsu") który lubił tylko te piosenki które już kiedyś słyszał.