15 stycznia 2025

A jednak !

No proszę i kto by pomyślał ?
Ostatnimi czasy budowałem katalog rzeczy których już w życiu nie zrobię. Nie, nie dlatego, że nie lubię ale dlatego, że wiek, że sytuacja rodzinna, że brak okazji. A jednak.
Kiedy piętnaście lat temu moja żona siadła na wózku i zdałem sobie sprawę z prozaicznego faktu, iż oto mamy jedną parę nóg na dwie osoby, zmieniłem podejście do życia. Zacząłem bardziej uważać na swoje działania, eliminując te które mogłyby powodować ewentualne urazy kończyn dolnych. W mojej sytuacji ważne są i te górne, ale człowiek o kulach wygląda zdecydowanie poważniej niż ten sam facet z ręką na temblaku.
Pierwszą decyzją było odrzucenie nart.
Pozostały mi po nich tylko piękne wspomnienia i uczucie wdzięczności do losu, że dał mi szanse próby.
Późno zacząłem jeździć na nartach. Regularnie dopiero od  38 roku życia. Już w pierwszym sezonie skręciłem nogę w kolanie i podpierając się kulami musiałem poddawać się bolesnej rehabilitacji.
Były chwile kiedy gryzłem rehabilitacyjne łóżko. Udało się i już na jesień tego samego roku stanąłem na stoku. Założyłem elastyczna opaskę na zrehabilitowane kolano i szukałem potwierdzenia działań u znajomego ortopedy.
- Taka opaska to mi pomoże, nie?
- Tak najbardziej na głowę.
Głowa tez ważna bowiem od głowy się wszystko zaczyna. 
Zwalczyłem wewnętrzny lek przed kontuzją i za parę lat wylądowałem z nartami na lodowcu Hintertux w Austrii.
Oj, były to piękne czasy.
Wyruszając na lodowiec, kupiłem kask narciarski który przydał mi się już w następnym sezonie
Zmrożona  mulda wyrzuciła mnie do góry, a lądowanie nie było zakończone tak zwanym telemarkiem. Spadałem po stoku w dół na przemian to głową to butami. Myślę, że dzięki temu kaskowi mogę między innymi pisać dzisiaj te słowa.
Złamałem tylko kciuk, a że nie bolało bardziej niż bark który solidnie stłukłem przy okazji, a więc do lekarza zgłosiłem się dopiero zaraz po świętach wielkanocnych. Dla ułatwienia dodam, że tę wywrotkę miałem dokładnie w tłusty czwartek.
Doktor  u którego byłem wywalił mnie z gabinetu  bo nie mieściło mu się w głowie że można chodzić półtora miesiąca ze złamanym palcem. Można jak widać, bolało tylko gdy po raz kolejny uszkadzałem świeżo zrośniętą kość 
Było minęło, pomyślałem i z listy zabaw niebezpiecznych wyrzuciłem narty.
I było by tak pewnie do końca moich dni gdyby nie telefon od syna, w  którym  zaczął kusić wyjazdem na narty.

- Co się łamiesz ? - zapytał
- Nie łamię się tylko tego złamania właśnie  się obawiam - odpowiedziałem zręcznie.

Młody nie dał jednak za wygraną, a do chóru namawiających dołączyła się żona.

- Jedź proszę, przecież tez należy ci się coś od życia.

No ile można się dać prosić ?
Następnego dnia wyciągnąłem z pawlacza cały sprzęt.
Narty są. Trochę tępe, ale to się załatwi
Buty są. Zajrzałem do środka ponieważ w butach mojego syna  zdechła  kiedyś mysz, skutecznie czyniąc owe buty niezdatnymi do użytku. Pokryły się tylko jakims takim matowym nalotem, jak to plastik. Wypolerowałem.
Spodnie też pasowały, chociaż od chwili kupna były zbyt długie. Ich zaś w żaden sposób nie da się skrócić. Ech te moje krótkie nóżki.
Kurtka którą kupiłem mając jakieś 10-12 kilogramów więcej wyglądała jak ze starszego brata. Wisiała na mnie żałośnie. Wyglądałem jak prawdziwa sierota. 
Gogle były w miarę w porządku.  Trochę później czyli w sobotę wieczorem  okazało się, że tu pomyliłem się strasznie.  Gąbka wokół szybki rozpadła się pod dotknięciu palca i zaprószyła wszystko wokół.
Narty oddałem do regeneracji w popularnej sieci sklepów sportowych. Prosiłem tez aby dopasowali bezpieczniki w wiązaniach  do zdecydowanie niższej wagi.  Zrobili na następny dzień.
Korzystając z okazji  odbioru nart, chciałem dobrać kurtkę. Ceny budżetowych kurtek zaczynały się od 450 złotych, a ja wiem czy to nie jest jednorazowy wyskok
Była taką za prawie  300 zł,-, ale wyglądała na połowę tej ceny. Zrezygnowałem.
Trafiłem w popularnej sieci handlowej na kurtkę z wyprzedaży z ceną obniżoną do 100 zł-.
Kurtka była w moim rozmiarze, a w domu okazała się być w takich samych barwach jak spodnie.
Wyszło jakby to był komplet, a poza tym świetnie sprawdziła się na miejscu przy wietrze i śnieżnej zadymce.
Potem już na miejscu przypomniałem sobie, że tutaj na stoku nikt nikogo nie ocenia na wygląd. Jeździsz na tym co masz  i nic nikomu do tego.
Bardzo demokratycznie.
Wyjechaliśmy w niedzielę o godzinie 6.30. Od zawsze uwielbiałem jazdę po tak zwanym sztruksie czyli po świeżo  ułożonym przez ratraki stoku. Do zaplanowanego miejsce mieliśmy jakieś 140 km.
Stacja narciarska Wierchomla. Dotarliśmy do niej po 8,30 zostawiając sobie czas na wypożyczenie butów dla syna i  owych nieszczęsnych gogli dla mnie. Ti był dobry pomysł ponieważ strasznie pizgało śniegiem. Dodatkowo wiało mocno, pchając ten  padający śnieg prosto w oczy.
Stoki oferują bilety dla seniorów które są nieco tańsze niż normalne. W niektórych stacjach narciarskich   tą granicą  jest to 60 w innych 65 lat..
Zapiąłem narty i podjechałem do wyciągu.
- Byle się tylko nie wypierdzielić na wstępie - powtarzałem sobie w myślach.



Udało się. Udało się nie przewrócić w ogóle. To mój ewidentny sukces. 
Ze względu na trudną pogodę  na stoku nie było zbyt wielu narciarzy. Korzystając z okazji  w trakcie czterech godzin wyjechaliśmy na górę 11 razy.
Tyleż samo razy zjechaliśmy w dół pokonując na nartach  jakieś 22 kilometry, lub i więcej jeżeli  dużo jeździ się zakosami.


Jeździliśmy sobie we dwójkę na czteroosobowych kanapach.  Ponieważ jazda do góry trwa 12 minut, była okazja do rozmów. Atmosfera miejsca i spokój sprzyjały szczerym rozmowom. Takim jakich nie udałoby się przeprowadzić tak ad hoc.
Ze dwa razy wylądowaliśmy na herbacie czy kawie z szarlotką w takim małym barku w połowie stoku. Po pierwsze aby nogi nieco odpoczęły, a po drugie by podnieść temperaturę wewnętrzną,
Wobec kosztów związanych z tym aby w ogóle  pojawić się na stoku, wydatki poniesione w barku nie klasyfikuję jako tak zwane paragony grozy. Dało się przeżyć
Przyznam uczciwie że ostatni, jedenasty zjazd bolał najbardziej. Zmęczone nogi nie chciały przycinać zakrętów, a kiedy próbowały iść własną drogą to był sygnał do zakończenia zabawy.
O dziwo, Syn również zrezygnował z kolejnych ślizgów. Widać i jemu zmęczenie dało się we znaki, ale twardziel wykorzystał to, że ojciec poddał się jako pierwszy.
Trudno, przeżyję. Uważam, że żadnej przesady nie potrzeba, zwłaszcza na stoku.
Wróciliśmy do domu koło szesnastej. Zjedliśmy obiad i pożegnaliśmy się dziękując sobie za towarzystwo.
Albo to tlen którego nawdychał się na nartach, a może po prostu mój syn dorośleje.
Kiedy drzwi zamknęły się za nim,  powiedziałem do żony:

- Nie żałuję wyjazdu, ale czasem dla dobrych układów z dziećmi trzeba się mocno postarać. Nic nie przychodzi samo "tak jak grzmi samo i samo się błyska" ( to z Grechuty)

Zadziwiające jest to, że czułem ogólne zdrowe zmęczenie, ale nie byłem wykończony. Noc też przebiegła bez bólu. Następnego dnia nawet szyja mi tak nie dopiekała jak zwykle.
Pierwsze narty od piętnastu lat, a już je skreśliłem. Może zbyt pochopnie budowałem tę listę?
Będę musiał ją zweryfikować, a może nawet  porzucić.
Dzisiaj kiedy opowiadałem o tym mojemu młodszemu o przynajmniej 10 lat koledze, on zamyślił się nieco i tak podsumował - Taką emeryturę to ja szanuję i zazdroszczę. W lecie motocykl w zimie narty, odrobina pracy i kupa satysfakcji.
Może on ma rację.  

1 komentarz:

  1. Ależ optymizmem powiało! Brawo! Wyczyn godny podziwu i gratulacje za odwagę.
    Ale czy naprawdę na stoku wygląd nie ma znaczenia? Hmmm... Chyba już nie teraz bo po co ta cała narciarska moda i wydawanie mnóstwa pieniędzy aby "jakoś wyglądać" na nartach oraz na po nartach?

    OdpowiedzUsuń