W sobotnie przedpołudnie słuchałem wywiadu z przedstawicielką ośrodka adopcyjnego, który z jakichś powodów nie znalazł się na nowej liście uprawnionych do organizowania takich adopcji. W tle cały czas pojawia się sprawa adopcji zagranicznych. Jedno zdanie tej przedstawicielki utkwiło mi bardzo mocno w pamięci i stało się impulsem do tego tekstu. Zdanie to brzmiało mniej więcej tak.
Zanim dziecko odczuje potrzebę ojczyzny, najpierw czuje potrzebę rodziny.
To tak oczywista oczywistość, że aż wstyd mówić o niej głośno.
Gdy jednak w grę wchodzi wzburzenie?
Niezbyt często zaczynałem od wzburzenia. Teraz jednak zaznaczam, że jestem mocno wzburzony, analizując informacje które docierają do mnie zewsząd.
Na początek więc garść faktów z pewnego artykułu.
Ministerstwo Elżbiety Rafalskiej planuje docelowo zmniejszyć z trzech do jednego liczbę ośrodków mających prawo do przeprowadzania zagranicznych adopcji polskich dzieci. A sam resort, który uczestniczy w procedurze adopcyjnej, ma w dużo mniej przychylny niż dotąd sposób rozpatrywać tego typu sprawy...
Nie można wprowadzić zupełnego zakazu zagranicznych adopcji, bo jest to sprzeczne z konwencją haską o ochronie dzieci i współpracy w dziedzinie przysposobienia międzynarodowego. Resort zamierza zatem przejąć większą kontrolę nad tym procesem i robić wszystko, by nie wysyłać za granicę polskich obywateli ...
Obecnie, jeżeli dziecko ma być adoptowane poza Polskę, to ubiegająca się o nie zagraniczna para musi otrzymać zgodę w swojej ojczyźnie, następnie przekazać dokumenty do Polski i tu otrzymać zgodę zarówno sądu rodzinnego, jak i Ministerstwa Rodziny. W tym ostatnim punkcie resort ma prezentować dużo bardziej restrykcyjne podejście. Z jednej strony weryfikowane są dokumenty, z drugiej także rodzina jest sprawdzana pod kątem psychologicznym, ekonomicznym, zdrowotnym... *1
Odnoszę wrażenie, że kręcimy się wokół tematu i co jakiś czas odgrzewamy temat zagranicznych adopcji. Na początku lat dziewięćdziesiątych przerabialiśmy to samo i już wtedy trzeba było ruszyć góry by zapewnić opiekę osieroconemu, choremu dziecku.
Nie nie rzucam bezpodstawnych ocen. Sprawy te dotknęły mnie osobiście czego dałem wyraz w poście z Marca 2009 pod tytułem – Adoptowane nie znaczy gorsze.
Pozwolę sobie zamieścić poniżej pełny tekst tamtego posta
Archiwum - Marzec, 2009 Adoptowane nie znaczy gorsze
Adopcja - Określenie przyprawiające o drżenie jednych, dla innych ostatnia szansa aby doświadczyć tego ojcowskiego lub matczynego poświęcenia, bez którego tak trudno doszukać się sensu w całym długim i skomplikowanym życiu.
Do tej pory zajmowałem się raczej problemami wychowawczymi, szczególnie tym które towarzyszą wychowywaniu nastolatka. Czasem w chwilach zwątpienia, gdzieś pomiędzy jedną a drugą pyskówką, sami poddajemy w wątpliwość nasze predyspozycje rodzicielskie. Nie pamiętamy już tego uczucia rozpierającego nas na wiadomość o tym, że zostaliśmy rodzicami. W gęstwinie problemów ucieka gdzieś obrazek noworodka, przytulonego jeszcze do brzucha matki, który opuścił już jednak na dobre. To uczucie bezcenne, za resztę zapłacisz kartą …
Nie wszystkim jednak dane jest to uskrzydlające uczucie. Dla niektórych pozostają próby, badania, ostatnio tak komentowane In vitro, w końcu adopcja.
Najbliższych mi sercem, naszych francuskich przyjaciół poznaliśmy właśnie w takiej sytuacji. Kiedyś lekarz zapoznał ich z diagnozą która brzmiała jak wyrok. Nigdy w życiu nie będą mogli poznać przywileju naturalnego rodzicielstwa. W ich otoczeniu, każdy kto mógł porzuciwszy egoizm własny posiadał przynajmniej trójkę dzieci, a i oni sami pochodzili z wielodzietnych rodzin. Myśl o adopcji pojawiła się natychmiast i jakby naturalnie. Dzięki poznaniu Brata Jana o którym kiedyś pisałem zaangażowani byli w humanitarną pomoc dla ludzi z Polski. Regularnie wysyłali tu paczki z żywnością i lekarstwami. Któregoś wieczora Brat Jan zaproponował – a może zaadoptujecie dziecko z Polski?. Na odzew nie trzeba było długo czekać. On zaczął kompletować dokumenty świadczącego o jego statusie majątkowym i predyspozycjach moralnych, ona postanowiła uczyć się języka polskiego, aby nie ukrywać przed dzieckiem kraju jego pochodzenia. Kiedy poznaliśmy ich pierwszy raz, ona z nieporadnością deklinacyjną mówiła już jednak po polsku i to nawet o uczuciach i odczuciach. Wybierali się właśnie do X ,miasta gdzie ta adopcja miała się ziścić. W trakcie pierwszego, krótkiego spotkania ustaliliśmy, że oprócz naszego fizycznego podobieństwa (wygląda jak mój starszy brat) mieliśmy również podobne zainteresowania. Z X. wrócili wyprowadzeni z równowagi i mocno wzburzeni. Otóż jednego dnia pokazano im dzieci przeznaczone do adopcji, a następnego kiedy wybierali się z podjętą decyzją, telefonicznie uprzedzono ich o dodatkowych, poza dokumentowych warunkach jakie mieliby spełnić.
Aby być w zgodzie z własnym sumieniem zrezygnowali. On powiedział potem rozżalony : Antoni ja mogę dać tyle albo tyle na poprawę życia tych dzieci, ale finansowanie prywatnych kaprysów kogoś innego jest już nie do pomyślenia. Ja pragnę adoptować dziecko, nie chcę go kupić. To całkowicie wypaczałoby relacje między nami. Wrócili do siebie z nadwerężoną wiarą w ludzi. Szczęściem jakimś niewyobrażalnym trafiliśmy na Panią Krystynę z Y, kobietę o gołębim sercu, która sama adoptowała w przeszłości dwoje dzieci i pomimo mocno dojrzałego już wieku pracowała w pewnym chrześcijańskim centrum adopcyjnym. Ona to pochyliwszy się nad losem naszych Francuzów, a może bardziej jeszcze pewnego bardzo chorego na serce dzieciaka, roznieciła w nas nadzieję adopcji. Mały cierpiący na poważną wadę serca, siniejący przy każdym prostym wysiłku jak płacz czy jedzenie, był bez szans na krajową rodzinę. Szybko załatwiliśmy dokumenty. Dziecko już wtedy półroczne nie zaznało ani godziny rodzinnej atmosfery. Przerzucane pomiędzy szpitalami, zagwarantowane miało jedynie leki podtrzymujące podstawowe funkcje życiowe i nieznacznie poprawiające komfort tego życia. Podziwiałem podejście moich Francuzów. Nie kalkulowali na zimno opłacalności przedsięwzięcia, nie rozważali ryzyka. Dziecko jest dziecko mówili, tuląc fioletowego Mateusza, bo mu dali na imię. Pokonując przeszkody stawiane im przez przepisy i ustawy przeciwdziałające wynaradawianiu dzieci, ( jak to wtedy mówiono) zostali w końcu szczęśliwymi rodzicami. Wyjechali do swego kraju pełni nadziei i szczęścia jakiego wcześniej trudno było w nich szukać. Na miejscu czekał już na nich kardiochirurg z renomowanej francuskiej kliniki, który podjął się nieprawdopodobnie ciężkiego zabiegu na sercu Mateusza. W dniu operacji czekaliśmy w napięciu na informacje. Wieczorem zadzwonił Eric jakimś sposobem wydusił z siebie, że Mateusz nie żyje. Wada serca okazała się niemożliwa do usunięcia. Od chwili narodzin skazany był na szybką śmierć. Zmarł zgodnie z przewidywaniami, otoczony jednak miłością nowych rodziców, a nie jako statystyczna sierota z powikłaniami. Dla tego pięknego uczucia choć tak krótkiego, warto było podjąć trud adopcji.
Eric bardzo mocno przeżył śmierć swego już syna.Jego świat jak sufit zwalił mu się na głowę. Zamknął się w sobie, potem w pokoju z którego przez trzy miesiące nie można go było wyciągnąć pod żadnym pretekstem. Jego żona bała się aby w akcie desperacji sam nie zrobił sobie jakiejś krzywdy.
Współuczestnicząc w tej adopcji czuliśmy się współodpowiedzialni za to co się stało. Podzielaliśmy również ból po stracie Mateusza. Martwiła się również Pani Krystyna która powiedziała nam, że pomóc naszym Francuzom to jej moralny obowiązek. Sposobność nadarzyła się po dwóch latach. Byliśmy wtedy u nich i odwiedzając cmentarz gdzie w rodzinnym grobowcu spoczywał Mateusz, powiedzieliśmy - czas na dziecko. Może to bardziej życzenie i próba znalezienia się w skomplikowanej sytuacji niż przekonanie poparte wiedzą, ale tak to wtedy czuliśmy.
- Kto Wam powierzy powtórnie dziecko – gasili ten entuzjazm ich rodzice. Tak się jednak szczęśliwie złożyło, iż zaraz po powrocie zadzwoniła Pani Krystyna z informacją, że jest możliwa adopcja. Dziecko tym razem nie tak poważnie chore, czekające jednak na czułość i miłość. Francuzi zebrali się jeszcze raz w sobie, przygotowali dokumentację i przybyli na miejsce. Nie wybierali dzieciaka, nie ważna była płeć, kolor włosów czy stan zdrowia. Jeszcze raz nadzieja była najważniejsza. Jeszcze raz przeszliśmy przez czyściec dokumentów, spraw, sądów i uprawomocnień decyzji. Tu urzędnicy państwowi przykładając tylko pieczęć, bądź wydając jakąś decyzję deklarowali bez skrępowania, że gdyby to od nich zależało, nigdy nie wyrazili by zgodny na zagraniczną adopcję.
- To lepiej od rodzicielskiej miłości bidul i stawka żywieniowa pięć złotych na głowę dziennie ?. No tak mało, ale za to jak patriotycznie, po polsku. Nie rozumiałem tego wtedy, nie rozumiem dalej. Szczególnie, że nadal nie brakuje notabli świeckich i duchownych ujadających jak owczarki ( nie ja wymyśliłem to określenie ) na takie odruchy serca. Bo nie są polskie. Piotr wyjechał z tego kraju szesnaście lat temu. Dzięki mądrości rodziców wie, że został adoptowany. Tam przygotowuje się książeczki dla dzieci, gdzie uczy się, że mamy rodzą dzieci lub je adoptują,a wszystko to jest tak samo ważne. Piotr wie które z miast polskich jest miejscem jego urodzenia, choć trudno mu je wymówić z francuskim akcentem. Wychowywany przez kochających i odpowiedzialnych rodziców, którzy ponad kupowanie zabawek i gadżetów konsekwentnie budują swoją rodzinę. Nie znaczy to, że Pierrowi czegoś brakuje. Przede wszystkim nie brakuje mu miłości bliskich. Czasem tylko postronni pytają - skąd na południu Francji taki młodzieniec o lnianych włosach ? Nie zraża to jednak jego rodziców, bo adoptowali również dziewczynkę o arabskich rysach twarzy. Taki United Colors of Benetton .
W zeszłym roku pokonując pewne zrozumiałe opory Pierra, odwiedzili Panią Krystynę w Y. Starowinkę do której oboje dzieci mówią - Ciociu. A także naszą skromną chałupę w Gorcach gdzie Pierre miał okazję ciągnąć krowy za wymiona w poszukiwaniu mleka i pomagać w sianokosach. Francuzi powszechnie lubiani są przez mieszkańców mojej wsi, chociaż w skrytości ducha górale zastanawiają się nad tak znaczną różnicą koloru włosów pomiędzy rodzeństwem. Zaraz to sobie tłumaczą faktem, że na zachodzie jest wszystko możliwe. Pierre ma możliwość wyboru drogi życiowej. Nowa Europa pozwala mu na wybór miejsca dorosłego życia. Na razie deklaruje przejęcie po swoim francuskim ojcu (jedynym jak mówi) rodzinnego gospodarstwa rolnego. Trzeba widzieć wtedy oczy jego francuskiego Ojca.
Posłowie
Od tego wpisu minęło już osiem lat. Pierre ma już ponad dwadzieścia pięć lat i wyprowadził się z domu. Wynajmuje mieszkanie na mieście, co nie jest niczym dziwnym wśród zachodniej młodzieży. Rodzice mądrze pozwolili mu na tę niezależność. Nadal jednak współpracuje nad co dzień ze swoim ojcem, rolnictwo jest tym czym chce się zajmować na stałe.
My utrzymujemy stały kontakt z naszymi Francuzami, byli gośćmi na ślubie starszego syna kilka lat temu, a w zeszłym odwiedzili jako pielgrzymi Brzegi z okazji Dni Młodzieży. Ostatni raz rozmawialiśmy ze sobą chyba wczoraj.
I tylko Pani Krystyny nie ma już pośród nas, odeszła cichutko pod koniec zeszłego roku.
Ciekaw jestem co powiedziałaby na te dyskusje o całkowitym zakazie zagranicznych adopcji.
Jak to jest, że suchy i bezduszny przepis zastąpić ma myślenie w kategoriach dobra dziecka i takiej samej intencji w podejmowanych decyzjach ?
Czyż nasza troska o dzieci zaczyna się z poczęciem a kończy z porodem?
Potem już trzeba sobie radzić samemu, zwłaszcza gdy dziecko chore.
* http://prawo.gazetaprawna.pl/artykuly/1011104,mrpips-chce-ograniczyc-zagraniczne-adopcje.html
Zanim dziecko odczuje potrzebę ojczyzny, najpierw czuje potrzebę rodziny.
To tak oczywista oczywistość, że aż wstyd mówić o niej głośno.
Gdy jednak w grę wchodzi wzburzenie?
Niezbyt często zaczynałem od wzburzenia. Teraz jednak zaznaczam, że jestem mocno wzburzony, analizując informacje które docierają do mnie zewsząd.
Na początek więc garść faktów z pewnego artykułu.
Ministerstwo Elżbiety Rafalskiej planuje docelowo zmniejszyć z trzech do jednego liczbę ośrodków mających prawo do przeprowadzania zagranicznych adopcji polskich dzieci. A sam resort, który uczestniczy w procedurze adopcyjnej, ma w dużo mniej przychylny niż dotąd sposób rozpatrywać tego typu sprawy...
Nie można wprowadzić zupełnego zakazu zagranicznych adopcji, bo jest to sprzeczne z konwencją haską o ochronie dzieci i współpracy w dziedzinie przysposobienia międzynarodowego. Resort zamierza zatem przejąć większą kontrolę nad tym procesem i robić wszystko, by nie wysyłać za granicę polskich obywateli ...
Obecnie, jeżeli dziecko ma być adoptowane poza Polskę, to ubiegająca się o nie zagraniczna para musi otrzymać zgodę w swojej ojczyźnie, następnie przekazać dokumenty do Polski i tu otrzymać zgodę zarówno sądu rodzinnego, jak i Ministerstwa Rodziny. W tym ostatnim punkcie resort ma prezentować dużo bardziej restrykcyjne podejście. Z jednej strony weryfikowane są dokumenty, z drugiej także rodzina jest sprawdzana pod kątem psychologicznym, ekonomicznym, zdrowotnym... *1
Odnoszę wrażenie, że kręcimy się wokół tematu i co jakiś czas odgrzewamy temat zagranicznych adopcji. Na początku lat dziewięćdziesiątych przerabialiśmy to samo i już wtedy trzeba było ruszyć góry by zapewnić opiekę osieroconemu, choremu dziecku.
Nie nie rzucam bezpodstawnych ocen. Sprawy te dotknęły mnie osobiście czego dałem wyraz w poście z Marca 2009 pod tytułem – Adoptowane nie znaczy gorsze.
Pozwolę sobie zamieścić poniżej pełny tekst tamtego posta
Archiwum - Marzec, 2009 Adoptowane nie znaczy gorsze
Adopcja - Określenie przyprawiające o drżenie jednych, dla innych ostatnia szansa aby doświadczyć tego ojcowskiego lub matczynego poświęcenia, bez którego tak trudno doszukać się sensu w całym długim i skomplikowanym życiu.
Do tej pory zajmowałem się raczej problemami wychowawczymi, szczególnie tym które towarzyszą wychowywaniu nastolatka. Czasem w chwilach zwątpienia, gdzieś pomiędzy jedną a drugą pyskówką, sami poddajemy w wątpliwość nasze predyspozycje rodzicielskie. Nie pamiętamy już tego uczucia rozpierającego nas na wiadomość o tym, że zostaliśmy rodzicami. W gęstwinie problemów ucieka gdzieś obrazek noworodka, przytulonego jeszcze do brzucha matki, który opuścił już jednak na dobre. To uczucie bezcenne, za resztę zapłacisz kartą …
Nie wszystkim jednak dane jest to uskrzydlające uczucie. Dla niektórych pozostają próby, badania, ostatnio tak komentowane In vitro, w końcu adopcja.
Najbliższych mi sercem, naszych francuskich przyjaciół poznaliśmy właśnie w takiej sytuacji. Kiedyś lekarz zapoznał ich z diagnozą która brzmiała jak wyrok. Nigdy w życiu nie będą mogli poznać przywileju naturalnego rodzicielstwa. W ich otoczeniu, każdy kto mógł porzuciwszy egoizm własny posiadał przynajmniej trójkę dzieci, a i oni sami pochodzili z wielodzietnych rodzin. Myśl o adopcji pojawiła się natychmiast i jakby naturalnie. Dzięki poznaniu Brata Jana o którym kiedyś pisałem zaangażowani byli w humanitarną pomoc dla ludzi z Polski. Regularnie wysyłali tu paczki z żywnością i lekarstwami. Któregoś wieczora Brat Jan zaproponował – a może zaadoptujecie dziecko z Polski?. Na odzew nie trzeba było długo czekać. On zaczął kompletować dokumenty świadczącego o jego statusie majątkowym i predyspozycjach moralnych, ona postanowiła uczyć się języka polskiego, aby nie ukrywać przed dzieckiem kraju jego pochodzenia. Kiedy poznaliśmy ich pierwszy raz, ona z nieporadnością deklinacyjną mówiła już jednak po polsku i to nawet o uczuciach i odczuciach. Wybierali się właśnie do X ,miasta gdzie ta adopcja miała się ziścić. W trakcie pierwszego, krótkiego spotkania ustaliliśmy, że oprócz naszego fizycznego podobieństwa (wygląda jak mój starszy brat) mieliśmy również podobne zainteresowania. Z X. wrócili wyprowadzeni z równowagi i mocno wzburzeni. Otóż jednego dnia pokazano im dzieci przeznaczone do adopcji, a następnego kiedy wybierali się z podjętą decyzją, telefonicznie uprzedzono ich o dodatkowych, poza dokumentowych warunkach jakie mieliby spełnić.
Aby być w zgodzie z własnym sumieniem zrezygnowali. On powiedział potem rozżalony : Antoni ja mogę dać tyle albo tyle na poprawę życia tych dzieci, ale finansowanie prywatnych kaprysów kogoś innego jest już nie do pomyślenia. Ja pragnę adoptować dziecko, nie chcę go kupić. To całkowicie wypaczałoby relacje między nami. Wrócili do siebie z nadwerężoną wiarą w ludzi. Szczęściem jakimś niewyobrażalnym trafiliśmy na Panią Krystynę z Y, kobietę o gołębim sercu, która sama adoptowała w przeszłości dwoje dzieci i pomimo mocno dojrzałego już wieku pracowała w pewnym chrześcijańskim centrum adopcyjnym. Ona to pochyliwszy się nad losem naszych Francuzów, a może bardziej jeszcze pewnego bardzo chorego na serce dzieciaka, roznieciła w nas nadzieję adopcji. Mały cierpiący na poważną wadę serca, siniejący przy każdym prostym wysiłku jak płacz czy jedzenie, był bez szans na krajową rodzinę. Szybko załatwiliśmy dokumenty. Dziecko już wtedy półroczne nie zaznało ani godziny rodzinnej atmosfery. Przerzucane pomiędzy szpitalami, zagwarantowane miało jedynie leki podtrzymujące podstawowe funkcje życiowe i nieznacznie poprawiające komfort tego życia. Podziwiałem podejście moich Francuzów. Nie kalkulowali na zimno opłacalności przedsięwzięcia, nie rozważali ryzyka. Dziecko jest dziecko mówili, tuląc fioletowego Mateusza, bo mu dali na imię. Pokonując przeszkody stawiane im przez przepisy i ustawy przeciwdziałające wynaradawianiu dzieci, ( jak to wtedy mówiono) zostali w końcu szczęśliwymi rodzicami. Wyjechali do swego kraju pełni nadziei i szczęścia jakiego wcześniej trudno było w nich szukać. Na miejscu czekał już na nich kardiochirurg z renomowanej francuskiej kliniki, który podjął się nieprawdopodobnie ciężkiego zabiegu na sercu Mateusza. W dniu operacji czekaliśmy w napięciu na informacje. Wieczorem zadzwonił Eric jakimś sposobem wydusił z siebie, że Mateusz nie żyje. Wada serca okazała się niemożliwa do usunięcia. Od chwili narodzin skazany był na szybką śmierć. Zmarł zgodnie z przewidywaniami, otoczony jednak miłością nowych rodziców, a nie jako statystyczna sierota z powikłaniami. Dla tego pięknego uczucia choć tak krótkiego, warto było podjąć trud adopcji.
Eric bardzo mocno przeżył śmierć swego już syna.Jego świat jak sufit zwalił mu się na głowę. Zamknął się w sobie, potem w pokoju z którego przez trzy miesiące nie można go było wyciągnąć pod żadnym pretekstem. Jego żona bała się aby w akcie desperacji sam nie zrobił sobie jakiejś krzywdy.
Współuczestnicząc w tej adopcji czuliśmy się współodpowiedzialni za to co się stało. Podzielaliśmy również ból po stracie Mateusza. Martwiła się również Pani Krystyna która powiedziała nam, że pomóc naszym Francuzom to jej moralny obowiązek. Sposobność nadarzyła się po dwóch latach. Byliśmy wtedy u nich i odwiedzając cmentarz gdzie w rodzinnym grobowcu spoczywał Mateusz, powiedzieliśmy - czas na dziecko. Może to bardziej życzenie i próba znalezienia się w skomplikowanej sytuacji niż przekonanie poparte wiedzą, ale tak to wtedy czuliśmy.
- Kto Wam powierzy powtórnie dziecko – gasili ten entuzjazm ich rodzice. Tak się jednak szczęśliwie złożyło, iż zaraz po powrocie zadzwoniła Pani Krystyna z informacją, że jest możliwa adopcja. Dziecko tym razem nie tak poważnie chore, czekające jednak na czułość i miłość. Francuzi zebrali się jeszcze raz w sobie, przygotowali dokumentację i przybyli na miejsce. Nie wybierali dzieciaka, nie ważna była płeć, kolor włosów czy stan zdrowia. Jeszcze raz nadzieja była najważniejsza. Jeszcze raz przeszliśmy przez czyściec dokumentów, spraw, sądów i uprawomocnień decyzji. Tu urzędnicy państwowi przykładając tylko pieczęć, bądź wydając jakąś decyzję deklarowali bez skrępowania, że gdyby to od nich zależało, nigdy nie wyrazili by zgodny na zagraniczną adopcję.
- To lepiej od rodzicielskiej miłości bidul i stawka żywieniowa pięć złotych na głowę dziennie ?. No tak mało, ale za to jak patriotycznie, po polsku. Nie rozumiałem tego wtedy, nie rozumiem dalej. Szczególnie, że nadal nie brakuje notabli świeckich i duchownych ujadających jak owczarki ( nie ja wymyśliłem to określenie ) na takie odruchy serca. Bo nie są polskie. Piotr wyjechał z tego kraju szesnaście lat temu. Dzięki mądrości rodziców wie, że został adoptowany. Tam przygotowuje się książeczki dla dzieci, gdzie uczy się, że mamy rodzą dzieci lub je adoptują,a wszystko to jest tak samo ważne. Piotr wie które z miast polskich jest miejscem jego urodzenia, choć trudno mu je wymówić z francuskim akcentem. Wychowywany przez kochających i odpowiedzialnych rodziców, którzy ponad kupowanie zabawek i gadżetów konsekwentnie budują swoją rodzinę. Nie znaczy to, że Pierrowi czegoś brakuje. Przede wszystkim nie brakuje mu miłości bliskich. Czasem tylko postronni pytają - skąd na południu Francji taki młodzieniec o lnianych włosach ? Nie zraża to jednak jego rodziców, bo adoptowali również dziewczynkę o arabskich rysach twarzy. Taki United Colors of Benetton .
W zeszłym roku pokonując pewne zrozumiałe opory Pierra, odwiedzili Panią Krystynę w Y. Starowinkę do której oboje dzieci mówią - Ciociu. A także naszą skromną chałupę w Gorcach gdzie Pierre miał okazję ciągnąć krowy za wymiona w poszukiwaniu mleka i pomagać w sianokosach. Francuzi powszechnie lubiani są przez mieszkańców mojej wsi, chociaż w skrytości ducha górale zastanawiają się nad tak znaczną różnicą koloru włosów pomiędzy rodzeństwem. Zaraz to sobie tłumaczą faktem, że na zachodzie jest wszystko możliwe. Pierre ma możliwość wyboru drogi życiowej. Nowa Europa pozwala mu na wybór miejsca dorosłego życia. Na razie deklaruje przejęcie po swoim francuskim ojcu (jedynym jak mówi) rodzinnego gospodarstwa rolnego. Trzeba widzieć wtedy oczy jego francuskiego Ojca.
Posłowie
Od tego wpisu minęło już osiem lat. Pierre ma już ponad dwadzieścia pięć lat i wyprowadził się z domu. Wynajmuje mieszkanie na mieście, co nie jest niczym dziwnym wśród zachodniej młodzieży. Rodzice mądrze pozwolili mu na tę niezależność. Nadal jednak współpracuje nad co dzień ze swoim ojcem, rolnictwo jest tym czym chce się zajmować na stałe.
My utrzymujemy stały kontakt z naszymi Francuzami, byli gośćmi na ślubie starszego syna kilka lat temu, a w zeszłym odwiedzili jako pielgrzymi Brzegi z okazji Dni Młodzieży. Ostatni raz rozmawialiśmy ze sobą chyba wczoraj.
I tylko Pani Krystyny nie ma już pośród nas, odeszła cichutko pod koniec zeszłego roku.
Ciekaw jestem co powiedziałaby na te dyskusje o całkowitym zakazie zagranicznych adopcji.
Jak to jest, że suchy i bezduszny przepis zastąpić ma myślenie w kategoriach dobra dziecka i takiej samej intencji w podejmowanych decyzjach ?
Czyż nasza troska o dzieci zaczyna się z poczęciem a kończy z porodem?
Potem już trzeba sobie radzić samemu, zwłaszcza gdy dziecko chore.
* http://prawo.gazetaprawna.pl/artykuly/1011104,mrpips-chce-ograniczyc-zagraniczne-adopcje.html
Tak się składa,że wszystkie znane mi dzieci adoptowane należą do tych "trudnych", a to z uwagi na stan zdrowia, a to zachowanie. Podziwiam decyzję rodziców o adopcji . Ograniczenie adopcji zagranicznych uważam za karygodne, a już argument dot. wynarodowiania jest poniżej krytyki. Miłość nie zna granic.Z doświadczenia, może i złego, mogę powiedzieć,że z adopcją jest tak jak z ochroną życia tylko od poczęcia do porodu, a później sobie radźcie. Zagmatwane przepisy adopcyjne, stosy papierów i wymagań, a później radzicie sobie sami z Waszym dzieckiem.Wsparcie ze strony instytucji państwowych praktycznie żadne, ale za to jakie idee . Masze dzieci tylko dla Polaków mieszkających w Polsce.Pozdrawiam,Hanula
OdpowiedzUsuńWidzę że Ty tez odnosisz wrażenie, że z urodzeniem dziecka kończy się zainteresowanie.
UsuńNo może jeszcze żeby chrzest był.
Tak sobie teraz myślę, że może za bardzo krytyczni jesteśmy w ocenie. Państwo interesuje się , a i owszem dzieckiem zdrowym i bezproblemowym, zapewnia mu 500, darmowe podręczniki , reformę edukacji dla dobra uczniów itp. Dziecko w pełnej rodzinie, kiedy oboje rodzice pracują nie potrzebuje zainteresowania państwa. Pomagać należy potrzebującym, bezbronnym, porzuconym,chorym, zaniedbanym,pokrzywdzonym,maltretowanym ...a wtedy to wspaniałomyślne państwo tworzy bezduszne, czasami sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem procedury i zamyka serce i rozum na potrzeby innych. I to jest dramat. Hanula
UsuńPS Są jeszcze wspaniali ludzie na świecie , a w takim wypadku nie należy zamykać granic na dobro .
Antoni możesz podpisać tę petycję....ja podpisałam....
OdpowiedzUsuńautorka bloga ma adoptowanego synka i później urodzoną własna córeczke..... i wie co pisze....
http://bocianieczekamy.blogspot.com/2017/01/koniec-adopcji-zagranicznych.html
pozdrawiam
Dziękuje za link
UsuńDecyzja ministerstwa to, moim zdaniem, kolejny dowód na zbolszewizowanie umysłów. Gdyby państwo było w stanie zająć się sierotami "polskiej krwi" i system zapewniałby im rodziny zastępcze, to nie byłoby mowy o adopcjach zagranicznych, bo sami bylibyśmy w stanie uporać się z tym zjawiskiem. Tymczasem, o ile dobrze rozumiem, tak nie jest, ale z radością dmie się w patriotyczną trąbkę. A dobro dzieci nie ma tu chyba żadnego znaczenia dla upartyjnionych urzędników.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Czasem wydaje mi się, że wystarcza tylko pojemne płuca do sprawowania władzy w tym kraju.
UsuńTrąby się znajdą a do tego cała gruba klarnetów.
POzdrawiam
No i jak skomentować taka wierutną głupotę w wykonaniu pani Minister Rafalskiej? Może i ta kobieta nie jest w 100% autorem tego pomysłu ale jako wykonawca bierze za niego odpowiedzialność.
OdpowiedzUsuńNie, nie, nie! I jeszcze raz, nie, dla tego projektu. Ręce precz od dzieci!
ps Historia Twoich francuskich przyjaciół jest tak wzruszająca, że słów brak. Wspaniali ludzie!
Cieszę się że udało mi się wzbudzić takie miłe uczucia
UsuńOni mnie tez wzruszają, od lat
Pozdrawiam
Zarówno post sprzed 8 lat jak i ten dzisiejszy, wzruszają. w całości podpisuję się pod treścią komentarza "Bet".
OdpowiedzUsuńNasze, jakże opiekuńcze państwo każdego pragnie uszczęśliwić, szczególnie gdy nie można sie przed nim bronić. :(
OdpowiedzUsuńTekst pozwolę sobie udostępnić - może ktoś się zastanowi?
Proszę bardzo
UsuńPozdrawiam
I co tu mówić, smutne jest życie urzędnika, chociaż on uważa że jest ważniejszy od Boga i często jest. Ale nasze bogobojne siostrzyczki, nie będą mieć problemu ze sprzedawaniem niemowląt za granicę? Nie miały nie będą miały a za swoje życie za podejmowane decyzje za ból dziecka za krzywdę dziecka, zapłacić trzeba będzie. Może jednak nie, większość wierzy że nie.
OdpowiedzUsuńCiepło pozdrawiam.
A ponoć rolą urzędnika jest służyć. To samo dotyczy ponoć urzędników Pana Boga.
UsuńPiękny byłby świat bez narodów
OdpowiedzUsuńtaki chrześcijański...
jedyne co jest ważne w adopcji to dobro dziecka
Chyba nie jestem taki radykalny. Małe ojczyzny nigdy mi nie przeszkadzały tak jak ten urzędowy patriotyzm
Usuńpod warunkiem umiejętności pokojowego współistnienia
Usuńoczywiście
UsuńPiękny to byłby świat bez MacDonaldów i korporacji. I modnych tez.
UsuńPiękna, wzruszająca historia. Prawdę powiedziawszy, aż popłakałam się, czytając. Trzeba nam tutaj mądrości i jeszcze raz mądrości. Mogę tylko powtórzyć to, co już zostało tutaj powiedziane: Dziecko najpierw potrzebuje rodziny (i miłości), a dopiero potem narodowości.
OdpowiedzUsuńMiło mi że udało się wzruszyć ta historią
UsuńPrzeczytalam, oczywiscie dziecko potrzebuje kochajacych rodzicow, narodowosc zupelnie bez znaczenia. Historia rodziny francuskiej wzruszajaca, pelna milosci.
OdpowiedzUsuńPomysl rzadowy o ograniczeniu adopcji zagranicznej jest barbarzynski.
Nie wiem co w tych urzędniczych głowach siedzi. Naprawdę
UsuńOjczyzną każdego dziecka jest rodzina. Kropka.
OdpowiedzUsuńNatomiast potworne jest 'ulepszanie' wszystkiego od dupy strony. Zamiast przyspieszyć i ułatwić krajowe procesy adopcyjne oraz jakoś zreformować kwestię startupów/funkcjonowania wiosek dziecięcych czy rodzinnych domów dziecka... No ale nie.
NO przecież najprościej zakazać, to nic nie kosztuje
UsuńPOzdrawiam
Cześć Antoni
OdpowiedzUsuńW głowie neobolszewii nie mieści się żeby dziecko poczęte z katolickiego jajeczka i z katolickiego plemnika choćby i ożrałego, wychowywał jakiś luter. Może przecież mu nie dać do czytania Protokołów mędrców Syjonu. Pozdro, JerryW_54
No niestety masz rację
UsuńPrzejmujące.
OdpowiedzUsuńPrzyłączam się do krytyki tego zakazu. Jakieś warunki pierwszeństwa dla rodziców krajowych powinny być ale przecież znamy różne przypadki, w których ważniejsze jest stworzenie dziecku rodziny niż jakieś durne postanowienia
Z zasadami pierwszeństwa chyba nikt mądry nie dyskutuje, ale o tym co potem
UsuńPozdrawiam
Coraz więcej beznamiętnych, nie dostrzegających ludzkich potrzeb przepisów nie zbuduje narodu, choćby nie wiem jak ktoś na to ze względów politycznych nastawał!
OdpowiedzUsuńPolityka zawsze była brudna. Niestety
UsuńPOzdrawiam
Czym w tym moim kraju będzie się jeszcze "kupczyć"???? Zdecydowanie Nie przeciw takim ustawom i takim urzędnikom. Na litość , niech Oni nie mianują się urzędnikami państwowymi.
OdpowiedzUsuńNo i niestety są urzędnikami państwowymi. Jak w Misiu - No i co nam Pan/Pani zrobi?
UsuńPozdrawiam