30 listopada 2011
| |
Wydłubał
go z ubitej nawierzchni drogi. Wystawała ledwo odrobina i tylko
zdrajca promyk słońca, odbijając się od jego śliskiej
powierzchni zdradził kryjówkę.
Czubkiem
buta podkopał trochę, a następnie pocierając podeszwą,
zmniejszył siłę przylegania do innych kamieni. Pochylił się i
podniósł, chwytając w dwa palce. Dmuchnął w celu pozbycia się
ziarenek piasku. Tarł jeszcze chwilę w dłoni, na koniec podniósł
do wysokości oczu. Ciemnobrązowy, ostry krzemień połyskiwał w
słońcu. Wyglądał jakby ktoś chwilę wcześniej natarł go czymś
tłustym, eksponując głębię barwy. Intensywnością koloru
przypomniał mu kasztany, których zeschnięte wspomnienie walało
się jeszcze po parkowych alejkach.
-
Może być – pomyślał i wsadził go do kieszeni kurtki.
Zaraz
też uśmiechnął się do siebie na wspomnienie słów żony.
Oglądając
wczoraj na Discovery reportaż o ludziach ogarniętych chorobliwą
manią gromadzenia, stwierdziła, że czeka go taka właśnie
starość. Pomiędzy tymi wszystkimi kamieniami które zbiera.
On
jednak pomimo swoich pięćdziesięciu kilku lat nie potrafił
przejść obojętnie obok sterty kamieni.
Niczym
pięcioletni chłopiec, zachwycał się kształtem i barwą
znaleziska.
Kilkakrotnie
brał je nawet na język, ale wszystkie te krzemienne odpryski miały
ten sam kamienny, beznadziejny smak, niepodobny do niczego innego co
próbował w życiu.
Prawdę
powiedziawszy nie miały żadnego smaku.
Doświadczenie
życiowe nie wymaga już smakowania kamieni, ale zachwyt nad ich
strukturą pozostał.
Kiedy
jego dzieci były jeszcze całkiem małe, chętnie dzieliły z nim tę
kamienną pasję. Włóczyli się wtedy łąkami Krakowskiej Jury,
wyłupując z wapiennych kamieni, uwięzione tam fragmenty muszli.
-
Idealnie porozumiewają się ze sobą – oceniali relację ojca z
dziećmi znajomi obserwatorzy. A potem dzieci wydoroślały,
uważając zbieranie kamyków za dziecinną igraszkę. Zwapniałe
muszle
zajęły
miejsce
w drugim, a następnie trzecim szeregu, na półce. W końcu zostały
wyniesione do piwnicy. To takie pożegnanie dzieciństwa.
-
Wywal te kamienie z piwnicy, bo tylko zajmują miejsce -
nalegała żona, nie znajdując dla jego pasji żadnego
usprawiedliwiania.
Czuła
się uprawniona do takich żądań, ponieważ fachowej wiedzy na
temat znalezisk nie posiadał.
Jedyne
na czym się skupiał to była uroda zewnętrzna i radość z tego
bezpośredniego kontaktu, z czymś co tworzyło się miliony lat
temu.
Podejrzewał
też, że w kamieniach tkwi jakaś niezłomna moc, wewnętrzna
twardość.
On
sam starał się być tak wewnętrznie twardy, na przekór życiu,
które doświadczało go boleśnie.
Niczym
wiatr deszcz i mróz na jego kamieniach, życie drążyło bruzdy,
ale nie rozwalało struktury.
Prawdą
jest, że kamień rozpadnie się na piasek, ale trzeba do tego
pokoleń.
Czasem
gdy wracał z podróży, kładł na jej wyciągniętej ręce
błyszczący kamyk.
Innym
razem było to kolorowe szkiełko, przez które świat wydawał się
całkiem inny, a przyszłość optymistyczna.
Wzruszały
ja te gesty. Całowała go wtedy, tym swoim namiętnym pocałunkiem,
który był obietnicą i zapowiedzią niezapomnianych chwil. I te
chwile były. Dzikie, gorące, niezapomniane.
I
teraz, gdy podnosił do oczu przezroczysty kawałek, wspominał tamte
chwile.
Jakiś
czas potem, żona zanuciła mu znany kawałek Marilyn Monroe tym, że
to diamenty są najlepszym przyjacielem kobiet. Kolorowe kamyki
straciły dla niej swój blask.
Nie
zastanawiał się na sednem tej zmiany i uczciwością tamtego
zachwytu nad polnymi kamieniami.
Wybrał
najbardziej proste z możliwych rozwiązań. Uznał, że żona jak
kiedyś synowie, wyrosła z kamyków.
Pomimo
siwizny zdobiącej skronie, on nie wyrastał.
Chyba
było to łatwo dostrzegalne, ponieważ w trakcie jakiegoś spotkania
integracyjnego, jedna z biurowych koleżanek powiedziała mu, że
jest w nim sporo tej chłopięcej naiwności w patrzeniu na świat.
Życzyła mu też, aby z tego nigdy nie wyrastał
W
pewnym sensie podziałała na własną niekorzyść. Ta właśnie
naiwność podpowiadała mu, że jak się kocha to nie za coś, a
pomimo czegoś.
I
kochał swoją żonę, pomimo rosnącej niechęci do polnych kamieni
i kolorowych szkiełek.
Zbieractwo,
w tym pozytywnym zakręceniu było z pewnością cechą dziedziczną.
Pamięta jak wiele lat temu, późną nocą do jego łóżka
przyszedł ojciec. Wrócił właśnie z pracy. Nos matki bezbłędnie
wyczuł zapach alkoholu, który otaczał ojca.
Kilka
krótkich słów i werdykt - bez przebaczenia.
Nie
było to po myśli ojca. Zawinął się na pięcie i wszedł do
pokoju syna. Położył się obok niego i nie patrząc na późną
porę spytał
-
Jak tam w szkole?
Opowiedział
coś tam, nieskładnie jak to dziecko rozbudzone w środku nocy.
-
Mam coś dla ciebie – powiedział i położył na jego dłoni dwa
kasztany.
On
spojrzał na błyszczące w świetle księżyca, brązowe skórki,
takie same jakie zbierał po szkole na parkowych alejkach.
-
Oryginalne z Placu Pigalle.
Nie
o wesołe panienki chodziło w tej kwestii, ale o cytat z popularnej
wtedy „Stawki Większej niż życie”. Wiadomo bowiem, że
„Najlepsze kasztany są na Placu Pigalle, a Zuzanna lubi je tylko
jesienią”
Pewnie
„przesłała świeżą partię”, z której ojciec dał mu dwa.
Z
powodu pretensji o stan wskazujący darczyńcy, na kasztany nie
załapała się matka.
Kiedy
następnego dnia pokazywał je w szkole, nikt nie chciał wierzyć w
ich francuskie pochodzenie.
Jakże
podobni byli w tych swoich zachowaniach. Przy czym on te zachowania
wzbogacił.
I
nie przejmował się zupełnie, kiedy żona porównywała go do
ludzi z Syllogomanią.
Patrzył
przez to swoje różowe szkiełko, próbując znaleźć tak
odpowiedź na pytanie – dlaczego?
Z
reguły nie znajdował odpowiedzi, zawsze jednak uspokojenie.
-
Geny – pomyślał, kiedy na niedzielnym obiedzie pojawił się się
starszy syn z narzeczoną.
-
Pochwal się Kochanie, co dostałaś ode mnie.
Narzeczona
rozłożyła dłoń, na której tkwił cudnej urody krzemień.
-
Chyba pasiasty – powiedział z dumą syn.
- Następne pokolenie - pomyślał, uśmiechając się do siebie.
|
23 listopada 2011
| |
Nie
ogarniam tej kuwety - powiedział kot do kota, w trakcie spaceru po pustyni.
Podobne
uczucia nieogarniania, dopadają mnie w trakcie przeglądania codziennych wiadomości.
Zastanawiające
jest to, że po raz kolejny wpada mi w oko właśnie materiał dotyczący sfery
naszej duchowości.
Od
lat ta duchowość splata się mocno z polityką, a mój stosunek do tej ostatniej
jest powszechnie znany.
Nie
o samą duchowość tu jednak idzie, a o urzędników zawiadujących rzędem dusz.
Oprócz
osób odpowiedzialnych, idzie również o sposób owego zawiadywania.
Co
boskie Bogu, co cesarskie Cesarzowi – Biblia wyraźnie rozdziela to co tak
poplątane.
Na
próbie zmiany tego stanu, od dawna łamią zęby nawet bardzo znani ludzie. Na
walce z hierarchią kościelną poległ choćby Tadeusz Żeleński Boy, a rzecz cała miała
miejsce jeszcze
w
XX- leciu międzywojennym.
W
chwili obecnej przyzwolenie społeczne do
tego rozluźnienia jest jakby większe.
Widać to choćby po wynikach wyborów parlamentarnych.
Zauważa się to w działaniach polityków,
próbujących delikatnie rozluźnić ten
krępujący gorset moralnego nadzoru nad stanowieniem prawa.
Nie
idzie tutaj o kwestionowanie dekalogu, ale o „służbowo” uprawnionych do jego interpretacji.
I
to koniec politykierstwa, którego celem jest wyłącznie przedstawienie
atmosfery.
Nie
trzeba być wybitnym specjalistą od public relations, aby ocenić sytuację.
Potrzeba jednak dobrze opłacanych specjalistów, aby umiejętnie przejść do
kontrofensywy.
Póki
co, na pierwszy ogień poszło tak zwane pospolite ruszenie.
Jak
takie pospolite ruszenie ma wyglądać ? Zainteresowani korzystali zapewne z Mickiewicza:
„Szabel
nam nie zabraknie, szlachta na koń wsiędzie,
Ja z synowcem na czele, i - jakoś to będzie!”
Nie
będzie, ponieważ w zamieszaniu bardzo łatwo ukłuć kopią kogoś stojącego w
pierwszym szeregu, albo obciąć szablą
ucho wiernemu giermkowi. O strzale w
stopę nie zapominając.
Ja
nie piszę już o sprawie księdza Bonieckiego,
którego głos jest ważny i w moim domu.
O
tym rozpisuje się cała prasa.
Pisałem
za to o zmianach w ceremoniach pogrzebowych i „tańcu z urnami”.
http://moje50.blog.onet.pl/Anielski-orszak,2,ID438112776,DA2011-10-21,n
O
ile pożegnanie zmarłego to poważna sprawa, o tyle pospolite ruszenie odnowy
porusza kwestie coraz bardziej miałkie,
rzec można by śmieszne. Na pozór.
Prawdziwym
pionierem zmian jest Ksiądz Kardynał czyli Metropolita Krakowski.
„Złośliwa
(najpewniej) prasa” co rusz informuje o kolejnym przykładzie tej aktywności.
Oto
przykłady z ostatnich dni: (19.11 ŻG / krakow.naszemiasto.pl, diecezja.pl)
…Kardynał
Dziwisz wystosował do Katolików Słowo Pasterskie na Adwent 2011 r. - Zwróćmy
uwagę na miłosierdzie wyrażane słowem. Zacznijmy od usunięcia z naszego języka
przekleństw i wyzwisk, słów raniących i poniżających, zachowań wprowadzających
niepokój i dzielących ludzi – apeluje duchowny. Jak podaje portal
krakow.naszemiasto.pl, powstała lista przekleństw, które są zabronione przez
Kościół. …
Czy to jednak znaczy, że zdenerwowany
wierny już nigdy i w żaden sposób nie będzie mógł przeklinać? Nie. W żartobliwej
rozmowie z duchownymi portal naszemiasto.pl ustalił listę przykładowych
przekleństw, które miałyby być zakazane.
Wśród
nich znalazły się m.in.: Idź do diabła!, Niech to czort weźmie!, Do diabła!,
Obyś zdechł!, Oby cię pokręciło!, Kurde!, Na rany Boga!, Jezus Maria! (choć to
zależy od intencji), określenia kobiet
lekkich obyczajów, określenie męskiego organu.
Wyrażenia
dozwolone to: kurka wodna, o kurczę, o kurna Olek, motyla noga, do jasnego
pierona!, niech to dunder świśnie!, do jasnych kominów! (używane w
Wielkopolsce), psiakość! (również psia kostka!), psiakrew/psiajucha!, kurczę
blaszka, ja nie mogę!, do stu piorunów!, niech to kule biją!....
Nie
jestem zwolennikiem przekleństw, rażą moje uszy. Szczególnie te wypowiadane
przez nastoletnich chłopców lub dziewczyny, w miejscach publicznych. Sam przyznam
się jednak do ich używania, szczególnie,
gdy przywalę się młotkiem w palec. Albo gdy zapieczona śruba nie chce popuścić.
Zagubiony śrubokręt łatwiej znaleźć, gdy poszukiwania okraszę staropolskim
zawołaniem.
Myślę
jednak, że używanie lub nieużywanie przekleństw
to kwestia kultury osobistej człowieka. Dobrze wychowany człowiek nie
pozwoli sobie na strzał z grubej rury, w obecności wiekowej cioci z Przemyśla.
Chociaż
i kulturalny człowiek potrafi pokląć sobie
soczyście. Oczywiście tylko w stanie wyższej konieczności. Spotkałem takiego
gentlemana w akcji i opisałem to w tekście – Przekleństwa łagodzą ból.
http://moje50.blog.onet.pl/Przeklenstwa-lagodza-bol,2,ID386437917,DA2009-07-26,n
Ale
żeby zaraz specjalną listę zakazanych słów.
Toż to mi przypomina inny pomysł rodem z mojego, ulubionego XX- lecia
międzywojennego. Opublikowano wykaz
lektur dozwolonych i zakazanych – „Co
warto czytać” autorstwa Ojca Mariana
Pirożyńskiego, Redemptorysty.
Każdy
zakaz pobudza wyobraźnię. Skutek może
być odwrotny.
-
Pokaż że jesteś cool. Przeklnij sobie.
Żartobliwie
zauważyłem kiedyś, że tylko zmiana poprzez określenie jako literackie a nie
wulgarne, nazwy najstarszego zawodu na
świecie, może spowodować ograniczenie jego używania.
Dozwolone? To przestaje kręcić.
Nie
minęło kilka dni i znów prasa doniosła o
aktywności Kardynała.
Kard.
Dziwisz: Vivaldi nie powinien być grany w Kościele brzmiał nagłówek wiadomości
z 22.11 ES / PAP
Tytuł
poraził mnie do tego stopnia, że przetarłem oczy ze zdziwienia. Nie śniłem
chociaż pora była późna.
…
Kościół to nie jest miejsce na muzykę świecką – napisał w liście do muzyków
kościelnych metropolita krakowski kard. Stanisław Dziwisz. Jego zdaniem
koncerty takiej muzyki w świątyniach sprawiają, że "nieuszanowana jest
sakralność miejsca".
Dzisiejszy
dzień w Kościele katolickim jest dniem wspomnienia św. Cecylii, patronki muzyki
kościelnej. Z tej okazji kardynał Dziwisz wystosował list poświęconym tym razem
koncertom w kościołach Archidiecezji Krakowskiej.
-
W naszych świątyniach ma miejsce wiele koncertów muzyki religijnej, ale
niestety odbywają się także koncerty muzyki świeckiej. Nieuszanowana jest
sakralność miejsca. Zapominamy, że kościół nie jest miejscem, w którym może
zmieścić się każdy rodzaj muzyki – napisał kard. Dziwisz, zaznaczając, że nie
jest to wyrzut z jego strony....
Przeczytałem
tekst dwa razy, odnosząc wrażenie, że poddałem się jakiejś iluzji. Kardynał rozwija jednak dalej tytułowy wątek
….
- Chcę także jasno powiedzieć, że nie jestem przeciwny koncertom muzyki
kościelnej w naszych kościołach, ale zdecydowanie mówię "nie" dla
praktyk wykorzystywania sakralnego miejsca do celów niezgodnych z zamierzeniem.
Nic, co świeckie, nie powinno bowiem mieć miejsca w naszych świątyniach. To
jest miejsce dedykowane świętemu Bogu – podkreślił metropolita krakowski.
Przypomniał,
że w 1987 r. Kongregacja Dyscypliny Sakramentów wydała dokument „O koncertach w
kościele”, który „poza teorią nie wszedł właściwie w życie”, choć wciąż jest
aktualny i szczegółowo precyzuje, pod jakimi warunkami można zorganizować
koncert w kościele. Chodzi m.in. o konieczności sakralnego programu....
A
może chodzi o coś innego?
…
Kard. Dziwisz zwraca uwagę, że w Archidiecezji Krakowskiej koncerty są
organizowane bez formalnej zgody biskupa, choć czasami po konsultacjach z
osobami odpowiedzialnymi za muzykę kościelną....
Za
chwilę Ks. Kardynał już zupełnie pozbawił, mnie złudzeń.
…
Nie łudźmy się, nie dotrzemy do wiernych przez muzykę, która nie ma inspiracji
religijnych, chociażby była napisana przez wybitnych kompozytorów, nawet
głęboko wierzących. Być może i oni sami źle z takim repertuarem czuliby się w
świątyni – uważa kard. Dziwisz. - Świecki repertuar wykonywanej w świątyniach
muzyki nie jest godny świętości miejsca. Takie próby nie są godne świątyni
pobłogosławionej, dedykowanej na wyłączną własność Boga i przeznaczonej do
kultu – dodał.....
Fakt
i ja poczuł bym się źle słuchając arii z „Wesołej wdówki” czy „Carmen”.
Nawet
„Cyrulik Sewilski” nie zyskałby mojej
akceptacji.
Ale
na Boga, nie słyszałem, aby ktoś z takim repertuarem w kościele
występował.
Nie
o „Wesołą Wdówkę” tu idzie, ponieważ Ks.
dr hab. Robert Tyrała, przewodniczący Archidiecezjalnej Komisji ds. Muzyki
Kościelnej dokładnie to określił. Jego
zdaniem:
….
- często zapominamy, że kościół to nie sala koncertowa, ale miejsce dedykowane
Bogu. „Koncerty muzyki religijnej mogą służyć pogłębieniu wiary. Muzyka
religijna to taka, która wypływa z religijnych inspiracji albo była używana w
liturgii – tłumaczył. - "Cztery pory roku", choć zostały napisane
przez Vivaldiego, który był księdzem, utworem sakralnym nie są, a w kościołach
czasem są grane...
Mój
Boże ile jest utworów, które tak jak
„Cztery pory roku” chwalą Boże dzieło
stworzenia?
Ten
zachwyt, genialny kompozytor oddał nie mechanicznym klepaniem
„Ojczenasza”, a zbiorem wspaniale dobranych nut. Tak myślę za każdym razem kiedy tylko docierają do mnie pierwsze dźwięki tego dzieła.
Niewiele
rzeczy i działań tak skutecznie potrafi przybliżyć do Boga jak muzyka.
Pamiętam
gdy kiedyś, jeszcze w czasach szkoły średniej, ganialiśmy do
kościoła. Powód był prosty. Organista, świeży absolwent wyższej uczelni, dokonywał cudów na kościelnych organach.
Za
cichym przyzwoleniem niektórych księży „miksował” jakby to teraz powiedziano
utwory.
Motywy
religijne mieszały się w rock and rollem i popem. Bez uszczerbku dla świętości
miejsca.
Kiedy
w trakcie mszy popłynęły dźwięki Beatlesów, wszystkich zelektryzowało.
„Yesterday”
z XVII- wiecznych organów wplecione w tradycyjna melodię to prawdziwe cudo.
Potem,
wiadomość lotem błyskawicy rozniosła się po całym mieście. Już następnej
niedzieli, kościelny tłum poszerzony był o długowłose głowy melomanów.
Organista
jak zwykle nie zawiódł. Krok po kroku pokazał, że znajomość z Bachem nie
boli.
Na
początek aby nie było szoku z domieszką „Hey Jude”.
Ręczę
za to, że niektórzy z tych, którzy przybiegli tam ze względu na Beatlesów,
zauważyli, że znajomość z Panem Bogiem jest też spoko.
Od kilkunastu lat organizuje się w moim mieście dorastania,
Koncerty Muzyki Organowej. W trakcie Dni Muzyki Organowej wykonywana jest
kościelna ale i też świecka muzyka.
A
teraz co? Koniec ? Koniec koncertów na organach w Oliwie?
Nie
!
Ks.
dr hab. Tyrała. Ma na to receptę.
-
Nie ma żadnych przeszkód, by muzyka świecka była grana w sali obok kościoła.
Już
widzę Proboszcza i konserwatora
zabytków, który zgodzi się, aby przenieść
szesnastowieczne organy z tą cała setką piszczałek do salki obok kościoła. Na sobotni wieczór.
Niby mogę puścić sobie koncert z Internetu, ale ktoś powiedział że sieć to
diabelski wynalazek.
|
21 listopada 2011
| |
„Uprzejmie
informuję, że Pan Jan Nowak, zamieszkały w mieście, przy ulicy,
numer posiada samochód marki BMW. Jest to o tyle dziwne ponieważ
wyżej wymieniony, zatrudniony jest w magistracie czyli jednostce
budżetowej. Stanowisku które zajmuje, nie uprawnia go do zakupu tak
drogiego samochodu. Prawdopodobne jest że wyżej wymieniony bierze
łapówki. Piszę to zawiadomienie w poczuciu obywatelskiej troski o
losy ojczyzny. Z poważaniem „Życzliwy”
albo
„Szanowny
Panie. W ramach męskiej solidarności informuję, że w czasie kiedy
przebywa Pan na delegacjach służbowych, pańska małżonka
przyjmuje gości, z reguły płci męskiej. Pora o której się to
odbywa, uzasadnia moją obawę o właściwe prowadzenie się pańskiej
małżonki. Z poważaniem Życzliwy.”
Podobne
przykłady można by mnożyć. Zwykłe, bezinteresowne
donosicielstwo ukrywa się pod maską tak zwanej życzliwości. Sama
zaś życzliwość urosła do rangi bohaterstwa.
W
komercyjnej telewizji produkowany jest cykl programów pod tytułem,
o ile się nie mylę „Zwyczajny bohater”
Życzliwości,
bezinteresowności, w końcu empatii, czyli elementarnym ludzkim
odruchom nadaje się rangę nadzwyczajnego wydarzenia.
A
dzieje się tak dlatego, że od najmłodszych lat w dorastającym
pokoleniu rozbudza się potrzebę rywalizacji. Zagubiono gdzieś ideę
współpracy i więzi społecznej. Ziarno to trafia na podatny grunt.
My Polacy mamy takie skrzywienie, o którym już Norwid pisał.
"Naród
wielki, społeczeństwo żadne"; "człowiek w Polaku jest
karzeł" lub jak kto woli "Polska jest ostatnie na globie społeczeństwo,
a pierwszy naród".
A
dzisiaj 21 listopada, całkiem cichutko obchodzimy - Dzień
życzliwości.
Światowy
Dzień Życzliwości i Pozdrowień wymyślono w 1973 roku w USA,
podobno jako odpowiedź na konflikt pomiędzy Egiptem a Izraelem.
Międzynarodowa nazwa tego święta to World Hello Day.
W dniu
tym zachęca się do życzliwego traktowania innych, przesyłania
pozdrowień, mówienia miłych rzeczy.
Co to
jest życzliwość? To zespół naturalnych ludzkich zachowań.
Uśmiech,
ciepłe spojrzenie, kilka drobnych słów, nieskrępowana grzeczność.
Dlatego
też wszystkich którzy tu dzisiaj zajrzeli serdecznie, ciepło
pozdrawiam. Oczywiście z grzecznym i nieskrępowanym uśmiechem.
Nie liczę
na hałas przy tej okazji. W końcu pojęcie „bezinteresowne”
jest dalekie od filozofii funkcjonowania marketów.
A ja
marzę sobie, że kiedyś odrzucimy na chwilę to nasze narodowe
megalomaństwo i nadamy ważnym słowom ich pierwotne znaczenie.
(życzliwie znalezione w sieci)
|
18 listopada 2011
| |
Obudziła
go ta dobrze znana przypadłość. Niespotykana suchość w gardle,
spowodowana wczorajszą imprezą w gonie starych znajomych.
Kawalerowie, którym jakoś nie poukładało się w życiu,
regularnie opróżniali flaszeczkę. Teraz w domu któregoś z nich,
bowiem pogoda do grillowania już nie taka. Zresztą, kto by tam
leciał na pieczoną kiełbasę.
Rytuał
picia wiązał się dodatkowo z ożywioną dyskusją i opowiadaniem
kto, gdzie, co i oczywiście jak się czuł następnego dnia rano.
Atmosfera przypominała magiel, z tą tylko różnicą, że tutaj
obgadywaniu tak zwanej dupy Maryni nie towarzyszył zapach płynu do
zmiękczania tkanin, a substancje o właściwościach
rozpuszczających. Zdecydowanie zaś rozweselających. Świat
przecież tak przeraźliwie smutny.
Efektem
wczorajszego rozweselenia był dzisiejszy problem z przełykaniem.
Ślina której marne resztki udawało się wyprodukować upartym
śliniankom, wpadała w rozgrzaną głębię gardła i parowała
natychmiast, nie przynosząc żadnej ulgi. Walczył tak ze sobą od
około pól godziny. Zegar w sąsiednim pokoju wybił pięć razy.
W domu nie znalazł żadnej nawet najmniejszej puszki piwa. Jeszcze
wczoraj przetrząsnął spiżarnię w poszukiwaniu browawa.
Pozostawało tylko mleko i woda z cieknącego kranu.
Do
otwarcia sklepu na skrzyżowaniu pozostało jeszcze trzy godziny.
Trzy trudne godziny.
Mleka
nie będzie ryzykował. Z tą ilością wódki, jaka krąży w nim od
wczoraj, mleko natychmiast zamieni się w ser. Ten obciąży jego i
bez tego biedny żołądek.
W
oczekiwaniu na ósmą wstał cicho, unosząc delikatnie kołdrę.
Dreszcze które targały nim od czasu do czasu, wzmogły się kiedy
skórę oblał chłód pokoju. Zimno było przeraźliwie z powodu
otwartego okna. Jego żona miała ten denerwujący zwyczaj otwierania
okna zawsze, a szczególnie wtedy, kiedy wracał do domu po kolejnym
wieczorze kawalerskim. Mówiła, że nie może oddychać w tym
smrodzie gorzały, a kiedy miała lepszy humor mówiła tylko, że
wtedy boi się chodzić po domu z otwartym oknem. Postawił stopy na
zimnej podłodze. Lewa, bosa zareagowała natychmiast. Prawa, zdobna
z czarną zrolowaną skarpetę z pewnym opóźnieniem. Ruszył do
przodu, ale zaraz potknął się następując bosą nogą na
częściowo zsuniętą z drugiej stopy skarpetę. Ze złością
chciał zerwać ją z nogi i cisnąć w kąt. Zaraz gdy się
pochylił, poczuł uderzenie bólu.
Cała
krew podpłynęła mu do głowy. Zamach na jedną nogę, a przede
wszystkim nagłe szarpnięcie podcięły go zaburzając równowagą.
Zatoczył się. Próbując znależć ratunek, złapał się zlewu i
zraz też upadł na kolana zsuwając się po drzwiczkach.
-
Kurwa mać – wybełkotał, dźwigając się do góry.
-
Cholera jasna, chwili spokoju nie ma – wyrzuciła z siebie żona,
spod kołdry nasuniętej na głowę – Ani chwili spokoju. Najpierw
człowiek pilnuje, żeby sobie gnój krzywdy nie zrobił po pijaku.
Potem ona zasypia i tak chrapie jakby Jasiek świnie na podwórku
szlachtował. A teraz się szlaja po izbie budząc wszystkich
dookoła.
Nie
miał siły ani ochoty na dyskusję, a tym bardziej na wykłady z
logiki. Przecież gdy chrapał jak świnia i Ona nie mogła zasnąć,
to jak mógłby ją obudzić?
Nie
chciał jednak dolewać oliwy do ognia. Za każdym razem kiedy wracał
do domu, kierowany jedynie instynktem, bez dyskusji przyjmował na
klatę wszystkie zarzuty. Musiał jednak przyznać swojej kobiecie,
że ta w towarzystwie, zawsze go broniła. Podkreślała, że
Staszek po wódce awanturny nie jest.
Podniósł
się na równe nogi i w półmroku próbował znaleźć jakąś
szklankę lub kubek.
Nie
chciał szperać po szafkach. Ręką zmacał chochlę do zupy więc
do niej nalał wodę.
Chochla
czekała na mycie po wczorajszej zupie, a więc oblepiona była
przyschniętymi resztkami jedzenia. Podniósł ją jednak do ust i
łyknął chciwie, oblewając się przy okazji nie dopitą zimną
wodą.
Ciecz
przełamała suchość gardła, nawilżając go i agresywnie ruszyła
w dół. Kiedy jednak dotarła do żołądka, organizm poznał się
na oszustwie. W końcu, woda w żadnym przypadku nie przypomina piwa.
Odruch zwrotny targnął nim nagle i gwałtownie. Jedynie sporemu
doświadczeniu w sztuce przypisać należy, że Staszek powstrzymał
ten odruch niezadowolenia swojego ciała. No cóż, w tym wieku zna
się swój „body language”
-
No żesz, kary nie ma na takich...
Tutaj
Maryśka użyła określenia sugerującego nie najlepsze prowadzenie
się mamuśki Staszka. Niech jej ziemia lekką będzie.
I
z tym określeniem nie dyskutował skacowany góral, tylko walnął
się w łóżko, nakrywając po nos kołdrą.
Ciało
przeszyła fala dreszczy, ale już po chwili wszystko powróciło do
jakiej takiej normy.
Na
Staszka przyszedł sen. Krótki przerywany wyrzutami sumienia sen,
będący skrótem wczorajszych dokonań.
Kiedy
ponownie otworzył oczy, Maryśki już nie było. Krążyła gdzieś
po gospodarstwie, celebrując codzienny rytuał zadawana paszy żywemu
inwentarzowi.
Ochota,
albo nawet konieczność wypicia piwa, wyprowadziła go z domu.
Szybko ubrał się, nie dbając nawet o poranną toaletę i chyłkiem
wymknął się z domu.
Szedł
szybko, nie odwracając się do tyłu, aby nie zostać namierzony
przez ślubną.
Pierwszym
dzisiaj papierosem przyozdobił nieogoloną twarz dopiero za domem
Franka. Zapalił. Zaciągnął się i na chwilę zatrzymał dym w
płucach. Nie udało mu się jednak zgrabnie tego dymu wypuścić.
Zakrztusił się i zaczął kaszleć. W trakcie tego pokasływania, z
gardła, poprzez usta wylatywały fragmenty, kawałki szarego dymu.
Na koniec tych pulmunologicznych historii splunął w kierunku
potoku. Tak normalnie pop chłopsku.
Kurząc,
szedł teraz brzegiem drogi w kierunku supermarketu. Sklep miał w
swojej nazwie dodatek sugerujący nasz rodzimy polski kapitał.
Nie
był pierwszym klientem dla którego otwiera się drzwi, ale z
pewnością zmieścił się w pierwszej piątce.
Wparował
do sklepu i nie bacząc na koszyk, ruszył między regały. Kiedy
dotarł do tego właściwego, bez zbytniej zwłoki rozpoczął
analizę cen. Pogrzebał w kieszeni, gdzie oprócz zmiętej paczki
papierosów, mylnie zinterpretowanej jako dycha, znajdowało się
jeszcze jeden złoty i siedemdziesiąt dziewięć gorszy. No cóż,
wczorajszy wieczór należał do udanych. Nerwowo próbował
dopasować kwotę do ceny. Te uparcie zaczynały się od dwóch
złotych i pięćdziesięciu groszy. Mało z żalu nie dostał już
ataku serca, kiedy sprzedawczyni przyczepiła ręcznie namalowaną
ofertę promocyjną.
„Piwo
Harnaś - cena promocyjna 1,80 zł-”
Ideologicznie
pasowało jak obszył. Piwo miało koło sześciu procent, tak że i
kop jest możliwy, a nie jak te z tanich dyskontów z zawartością
czterech procent w swoim składzie. Do pełni szczęścia brakowało
mu tylko jednego grosza. I tu zaczęły rodzić się wątpliwości.
Bo
jakże to tak podejść i zapłacić bez grosza?
Udać
głupiego, a potem powiedzieć, że ten grosz się gdzieś
zawieruszył. I on go na pewno doniesie.
Czy
może od razu poprosić o zborgowanie tego jednego grosza. Ale wtedy
będą go mieli za alkoholika, a on przecież tylko lubi się napić.
Zawsze kontroluje swoje picie. Zawsze też mógłby przestać, gdyby
tylko chciał. Na razie nie chciał, bo bawił się świetnie, kiedy
w głowie lekko pieprzyło się po kilku kielichach. Po kilku
flaszkach zaś, zabawa była równie niezgorsza, przy czym pamięć
jakby wtedy była gorsza.
Stanął
w kolejce do kasy, nie mogąc zdecydować się na jeden z dwóch
wariantów. Wtedy zauważył że tuż obok gum do żucia, leży
sobie, nie zabrany przez poprzedniego klienta jeden grosz. Jeden
grosik na szczęście. Jeden grosik dzielący go od upragnionego
płynu i zachowania twarzy. Własnej, góralskiej, honornej twarzy
Kiedy
klient przed nim odszedł z wypakowanym reklamówkami i nie
zainteresował się grosikiem, on szybko położył przygotowaną
kwotę, na połyskującą w oddali monetę. Kasjerka zdziwiła się
trochę, że rzucił te swoje monety w nietypowym miejscu. Ale jak
to mówią starożytni - pieniądze nie śmierdzą. Te położone
dalej czy bliżej, nie tracą na wartości. Chwila niepokoju, w
trakcie liczenia pieniędzy, ale trwająca tylko chwilkę, ponieważ
kasa zgodziła się co do grosza.
Mijając
regał z prasą, zerknął na czołówki. Wszystkie były kolorowe,
co znaczy, że od wczoraj nic się nie zmieniło w tym kraju. Nic też
nie zmusi go do sięgnięcia po różaniec, zamiast puszki.
Szybkim,
zdecydowanym krokiem opuścił market. Rozejrzał się dokoła i
wybrał ławeczkę pobliskiego przystanku autobusowego. Siadł
wygodnie wkładając sobie puszkę między uda. Uwolnionymi w ten
sposób rękami wyciągnął papierosa. Zapalił, zaciągnął się
raz i drugi. Wszystko poszło bezproblemowo. Nawet Harnaś ustąpił
za pierwszym pociągnięciem. Odruchowo zajrzał pod kluczyk, ale nie
znalazł żadnego numeru, ani tekstu w stylu – „drugie piwo
gratis”.
Nie
myślał wtedy, ale powszechnie wiadomo, że promocje nie sumują
się
Pociągnął
spory łyk. Przez chwilę trzymał złocisty płyn w ustach. Po
chwili puścił go dalej, aby spływał powoli pieszcząc jego
spalony przełyk.
Aby
nic z dziejących się obok rzeczy nie zakłóciło doznań, zamknął
oczy. Rozmarzył się ..
Krótki
sygnał syreny alarmowej, nie dotarł do niego od razu. Zdziwił
nieco, ale nie załamał panującego wewnętrznego błogostanu.
Drugi,
dłuższy sygnał wyrwał z rozmarzenia. Otworzył oczy.
Na
przystanku, w miejscu gdzie zwykle parkują autobusy, stał sobie,
połyskując kogutami policyjny radiowóz.
Siedzący
obok kierowcy funkcjonariusz opuścił szybę. Wyciągnął rękę i
kiwając wskazującym palcem zawezwał do siebie Staszka.
-
A Wy to nie wiecie, że na przystanku nie pali się papierosów?
Nie pije się też piwa.
To
jest wykroczenie. I to się aż prosi o ukaranie. Dowód poproszę
Staszek
wiedział, że nie ma przy sobie dowodu. Jak zawsze leżał sobie
spokojnie w kredensie, obok dokumentu Starej. Wyciągany był stamtąd
bardzo rzadko. Choćby na wybory. Ale na ostatnich dwóch wyborach
pod rząd Staszek nie był.
Pomiętolił
jednak dla zyskania na czasie paczką papierosów. W końcu rzekł.
-
Kruca, chybam go zabył.
-
No to proszę o nazwisko i imię.
Przez
mózg Staszka przewalił się potok myśli. Wrzeszcząca Stara, która
jak dowie się o mandacie, gotowa całkowicie zakazać mu wieczorów
kawalerskich. I koszty. Iiiiii w ogóle....
Wewnętrzny
dobrze skrywany uśmiech pojawił się nagle po wewnętrznej
stronie świadomości Staszka
-Jezdem
Jasiek z Gronicka - powiedział siląc się na normalność.
-
To jak się zwali wasi łojce? - Spytał policjant, przyjmując
konwencję gwary w rozmowie.
Niestety
Staszek pominął tę subtelność w sowich założeniach. Prawdziwe
niebezpieczeństwo przybliżało się z każdą kolejną
odpowiedzią.
-
Władysław i Aniela – dyktował do protokołu swoje - nie swoje
dane Staszek
-
No to Panie Gronicki podwieziemy Was do domu, co się tak będziecie
szlajać po drodze. Mandat wypiszemy na miejscu. Po pięćdziesiąt
za piecie i palenie. Razem sto.
Na
nic zdały się tłumaczenia Staszka, że dzień taki piękny i
chciałby piechotą.
Nie
znoszący sprzeciwu gest, usadził go na tylnej kanapie radiowozu.
Kiedy
mijali jego osiedle, Staszek jeszcze niżej skulił się na
siedzeniu, obmyślając plan ratunkowy.
-
W zaparte, pójdę w zaparte – zdecydował.
Nie
zdziwił się, że policjanci doskonale wiedzą gdzie są te
Groniki, o których im ściemniał.
Kiedy
auto podjechało pod dom, drzwi natychmiast otwarły się na cała
szerokość.
Przez
próg przetoczyła się Babka Gronicka i patrząc poprzez szyby
zawołała
-
Stasiu o co tobie się stało?
Zwracając
się zaś do policjantów.
-
Panowie ja Staszka znam i wiem, że to porządny chłop. Napić się
lubi jak każdy, ale po wódce awanturny to on nie jest. Nawet jego
baba tak mówi
Nie
pozostało nic innego jak wyznać niczym na spowiedzi
-
Jak się zwali łojce Staszka, jakie on sam nazwisko odziedziczył
po rodzicach. I gdzie jest ta ojcowizna, której się był zaparł
na przystanku autobusowym, przy potoku.
Kiedy
policjant kończył nanosić dane rzekł
-
No to jak mówiłem, za piwo i papierosy na przystanku po
pięćdziesiąt. Za wprowadzenie zaś funkcjonariuszy w błąd
jeszcze dwieście. Razem trzysta. A swoją drogą nie można było
nic innego wymyślić niż te Gronicki?Ja z Krystianem chodziłem do
jednej szkoły w Łącku. Znam całą jego rodzinę.Wysiadka!
Drugi
gest, również nie znoszący sprzeciwu, wyprowadził go z radiowozu.
Stanął na poboczu i rzekł.
-
Nie chcieliście abym się po drodze włóczył, to może byście
mnie do domu podrzucili?
- Nie przeginaj Staszek, nie przeginaj. Jakaś
kara musi być.
Mocno
puszczone sprzęgło wywołało pisk opon. Radiowóz obrzucił
Staszka drobnymi kawałkami kruszywa, którym wysypana była ścieżka do
posesji.
-
Jak to jakaś kara? A te trzy stówy to gówno? - zapytał sam
siebie.
Kiedy
wrócił do domu, zegar bił jak on to mówił „połowę do
jedenastej”
-
Przesrane. Wieczory kawalerskie to se mogę odpuścić do końca
karnawału.
Honor
jest honor. Bo Staszek pije, to fakt. Ale też płaci, jak co jest do
zapłaty.
A
wiadomo wszak, że kto pije i płaci honoru nie traci.
|
14 listopada 2011
| |
Budzik
nie zerwał mnie na równe nogi, ponieważ tradycyjnie już obudziłem
się wcześniej. Problemy mają dosyć czasu, aby
określić na nowo moje miejsca na Ziemi.
Nie
zmieniło się ono w zasadzie, od tego jakie było w ubiegłym
tygodniu. Może więc chodzi tylko o takie ćwiczenia pamięci.
Na
przekór wszystkiemu wstałem pełen optymizmu i wiary. Jedno i
drugie opiera się na założeniu, że gorzej być nie powinno. Tylko
wiadomości radiowe sączą do ucha wiadomości, że lepiej już
było. Przedłużony weekend pod wezwaniem Najjaśniejszej
Rzeczpospolitej dobiegł końca.
Jako
obywatel mam głęboki i analny stosunek do polityki.
Dodatkowo
jestem reprezentantem patriotyzmu, którego wzorzec nie przystaje
do współczesności, z powodu nieumiejętności obsługi
bejsbolowego kija i braku klubowego szalika.
Myślę
zaś o swoim kraju ciepło i robiłem wszystko, aby myśleli tak
również cudzoziemcy, odwiedzający mnie od czasu do czasu.
W
tworzeniu tego klimatu rozchodziłem się niekiedy z prawdą,
stosując pewne uogólnienia, lub przesadne zdobienia.
Wobec
tych wszystkich wyżej wymienionych braków w wizerunku i
charakterze, Dzień Niepodległości postanowiłem spędzić na
umacnianiu więzi rodzinnych.
Nie
tylko umacniałem, poświęciłem się również budowaniu.
Mój
Starszy właśnie w tym dniu obchodził imieniny.
Co
prawda Jego patron nie przyjechał na białym koniu, ale Narzeczona
postanowiła zorganizować mu fetę imieninową. Oczywiście poza
domem.
Oprócz
komplementowania Solenizanta, spotkaniu przyświecał również inny
cel. Narzeczeństwo nie jest stanem stałym. W połowie przyszłego
roku zakończy się, jak wszystko pójdzie dobrze, ślubem.
Trzeba więc powoli poznawać resztę najbliższej rodziny.
Spóźniliśmy
się na ową imprezę, co absolutnie nie jest moim zwyczajem. Jakiś
uparty guzik od bluzki, zerwał się i poturlał w niewiadomym
kierunku. Rzuciłem się na poszukiwanie guzika, ponieważ zmian
bluzki skutkowała by rozważaniami nad zestawieniem pozostałych
części garderoby małżonki. Wkrótce cała, wielopokoleniowa
rodzina znalazła się w samochodzie. Wiedziałem, że nie zdążę
zakładając nawet, że samochód prowadzi taki talent motoryzacyjny
jak mój Młodszy.
Nerwowość
w trakcie jazdy, przełożyła się jak to w rodzinie, na nerwowość
wypowiedzi i zgodnie skłóceni dotarliśmy pod samą bramę Zajazdu.
Nasze spóźnione, ale mieszczące się w granicach akademickiego
kwadransa "entree", wypadło jednak jak trzeba. Wobec siedzących przy
stole gości z tamtej strony użyliśmy zdania
-To
my
-A
to my - usłyszeliśmy w odpowiedzi
Zaraz
też obyczaje złagodził smalec z cebulką, podany na przystawkę
jak to w takich zajazdach bywa.
Geriatryczna
mafia w postaci babć obu stron, umiejscowiła się w rogu, adorując
wzajemnie tak, że rozmowa reszty zebranych mogła przebiegać w
sposób bardziej swobodny i mnie wyważony.
Postawiłem
na szczerość wypowiedzi i już na początku wygłosiłem parę
swobodnych uwag. Żona próbowała zgasić mnie wzrokiem, ale nie
uległem.
W
przyszłości nikt nie zarzuci mi, że udawałem. Najwyżej ktoś
komuś powie:
- Ten
Antoni nic się nie zmienił. Cały czas nieprzewidywalny.
Sączyliśmy
macedońskie, mołdawskie i gruzińskie wino, do zmieniających się
potraw.
Wieczór
ze wszech miar udany. Odpukać, ale widać zachwyt tamtej rodziny nad
naszym dzieckiem. My ze swej strony manifestowaliśmy oczarowanie ich
córusią.
W
trakcie imprezy zauważyłem, że cała knajpa wypełniona była
rozbawionymi ludźmi.
Nareszcie
– pomyślałem – jak w Europie.
Byłem
gościem Francuzów w trakcie obchodów ich Święta Narodowego.
Pamiętałem
przyjęcie, wino i zaplanowane wybuchy kolorowych fajerwerków.
Nic
bardziej mylącego. Jak się świętuje patriota zobaczyłem w
telewizji, po powrocie do domu.
Kto
i co? Po co? Dlaczego ?
Kto
mi wyjaśni Polskę ?
Może
Olga Lipińska i ten szczur pod podłogą
http://www.youtube.com/watch?v=oDuR094k2ds
|
09 listopada 2011
| |
Na
przydrożnym murze, ktoś, powołując się na Dostojewskiego napisał
sprayem ;
„lepiej
cierpieć będąc świadomym, niż cieszyć się życiem w
nieświadomości”.
No
nie wiem. Czytam, poznaję, kształtuję świadomość, ale
pogłębiającej się w związku z tym frustracji, nijak za dobro
uznać nie mogę.
Śmiesznie,
albo strasznie. Głupio, albo przemądrzale. Nie chce być nudno i
normalnie.
Do
jakiej kategorii zaliczyć to co napisane poniżej? To już kwestia
indywidualnej decyzji.
Codzienne
wiadomości potwierdzają, że my faceci jesteśmy zabawką w rękach
kobiet. Uwagi na ten temat zamieściłem między innymi w tekście z
drugiego listopada „O niesamowitych zdolnościach węży..„
Wynikało z niego że to kobieta decyduje kiedy i z jakich powodów
zostanie matką.
Kolejny
dowód to fragment artykułu w dzienniku pl:
…..Masz
już dość jego papierosów, wypadów z kolegami na piwo i powrotów
nad ranem? Jest sposób na to, by sam zaczął dbać o swoje zdrowie.
Iście szatański plan.
Plan
jest banalnie prosty, a do jego realizacji potrzebne ci tylko...
dziecko.
Naukowcy
z Oregon State University w trwającym prawie 20 lat badaniu
wykazali, że mężczyźni zarzucają złe nawyki, gdy tylko stają
się ojcami. Dla dziecka rezygnują z alkoholu i papierosów, jak
również dzięki dziecku nie popełniają przestępstw....
I
zdrowo i estetycznie, a jaka profilaktyka kryminalna. Tylko
zachodzić.
Na
początku pozwoliłem sobie na truizm, że mężczyźni są zabawką
w rękach kobiet. Już parę zdań dalej z tego stwierdzenia muszę
się szybko wycofać, po przeczytaniu kolejnego fragmentu w w/w
portalu.
….Czy
wibrator w szufladzie partnerki jest dla pana odstraszający? Takie
pytanie zadano ponad 3 tys. Amerykanów w wieku od 18 do 60 roku
życia. Aż 70 procent żonatych mężczyzn uznało brzęczące
zabawki za coś zupełnie normalnego, co nie wzbudza w nich
negatywnych odczuć. Co ciekawe, dla aż 37 procent kobiet pomysł
używania wibratorów jest zły i ma prawo wzbudzać zdenerwowanie
kochanka.
Tak
wysoki poziom akceptacji mężczyzn dla korzystania z wibratorów
może być pewnym zaskoczeniem. Jeszcze w 2009 roku zaledwie 45
procent mężczyzn pochwalało korzystanie z erotycznych gadżetów,
a w większości sami ich używali do sprawiania przyjemności
partnerkom...
Bank
nasienia z biokomputerem pozwalającym na utrzymanie dla niego
właściwej temperatury, wilgotności i pH. I to na własne życzenie
?
Przyznam,
że i ja tego nie rozumiem. No chyba że facetom chodzi o prawo do
używania własnych zabawek wtedy, kiedy żona zdecydowała aby
zamiast seksu obejrzeć 5485 odcinek „Mody na sukces”. W takim
razie, to i ja życzę sukcesów.
A
jeżeli ktoś nie akceptuje chłodu plastikowych lal? Ponoć
alternatywa dla seksu jest sport. Może i tak jest rzeczywiście, bo
oba są na „s”.
Alternatywę
wybiera siłownię i chce chociaż odrobinę zadbać o siebie.
Bo
przysłowiowe piwo nie, sex nie, to może trochę sportu?
Czujna
nauka jest jednak na miejscu. Za pewnym medialnym księdzem wypadało
by więc powiedzieć :
-
jeżeli Twój partner zaczyna się odchudzać, to wiedz, że źle się
dzieje.
Dowód?
Oto kolejny cytat :
Twój
partner zaczyna się odchudzać? Uwaga! To znak ostrzegawczy, że
chce odejść... Najnowsze badania dowodzą, że osoby pozostające w
stałych związkach, które zaczynają się odchudzać, planują
rozstanie. I tutaj historia zatacza koło, bo mądrość ludowa
jednym głosem z naukowcami mówi
-
Dziecko zatrzyma twojego faceta w domu.
A
żeby od tego wszystkiego nie zwariować, wybraliśmy się z żoną
na spacer do Parku AWF-u. ulokowanego w rozsądnej odległości od
domu.
To
zjawisko, uratowane cudem przed miłośnikami wesołych miasteczek,
utrzymywane jest w przyzwoitym stanie, nakładem sporych sił i
środków. Spina zieloną klamrą Kraków z Nowa Hutą. Kiedy jadę
na rowerze, rolkach, lub po prostu włóczę się bez celu alejkami
muszę przyznać, że w latach przaśnego PRL-u istniało również
ekologiczne myślenie.
Złote
i czerwone liście zaścieliły asfaltowe alejki parku. Wokół
biegały dzieci, brodząc po kolana w liściach. Każdy z nas, w
dzieciństwie mieszał butami w kupie liści, albo rzucał się na
taką kolorową pryzmę. Liście niczym mech amortyzowały upadek. W
końcu rzucało się w górę liście, aby wskoczyć pod ten
wielobarwny suchy deszcz. Dopiero później, kiedy dorobiliśmy się
własnych dzieci, zdarzało się nam być mniej wyrozumiałym dla
takich dziecięcych zabaw.
Podjechaliśmy
pod dorodnego klona. Mnóstwo liści nienaruszonych jeszcze ludzką
stopą leżało spokojnie na ziemi. Całkiem zasłoniły asfalt
podłoża, dodając otoczeniu atmosfery dzikości.
-
Ty nie wiesz jak ja bym chciała poszurać butami po tych
szeleszczących liściach-. powiedziała żona
Zdjąłem
Jej nogi z podnóżka i opuściłem na liście. Później używając
rąk, jeden i drugi but pociągnąłem w tył i przód. Podróbka
butów Emu koncertowo zaszurała w kupie świeżo opadłych liści.
To
to mamy już załatwione – powiedziałem – A to masz ode mnie w
gratisie.
Zebrałem
ile się tylko dało liści i wyrzuciłem do góry. Chwilę leciały
do góry, aby kręcąc się dokoła, opadać powoli. Lądowały na
głowie, ramionach i nogach.
Powtórzyłem
ten manewr raz jeszcze. Zaraz powstrzymałem się jednak, bo zza
zakrętu wyłonili się jacyś spacerujący starsi państwo.
Przyspieszyli kroku. Pewnie odnieśli wrażenie, że jakiś chuligan
atakuje osobę na wózku. Przyspieszyli, ale zaraz zatrzymali się w
pół kroku. Po chwili usłyszeli śmiech mojej żony.
Trochę
zdezorientowani stali tak chwilę, ale szybko odezwałem się do
nich uspokajająco:
-
W każdym z nas jest trochę z dziecka. Nieprawdaż?
Odwzajemnili
uśmiech i minęli nas powoli. Zdążyłem im jeszcze podziękować
za wrażliwość.
A
kiedy otrzepałem polara żony z resztek liści, poturlaliśmy się w
drogę powrotną do domu.
Przyznam
że od dawna nie słyszałem z Jej ust tak spontanicznego i szczerego
śmiechu.
I
to było ukoronowaniem całego tego jesiennego spaceru. Podczas
którego, zupełnie nieważne okazały się te wszystkie problemy
egzystencjalne związane z piwem, sex-gadżetami czy nieplanowaną
ciążą.
Następnego
dnia rankiem stanąłem na wadze.
A
niech tam. Nie odchudzam się
|
05 listopada 2011
| |
Na temat dekoracji marketów przed
okresem świątecznym i natychmiastowym zastępowaniem zniczy nagrobnych lampkami
choinkowymi napisano już hektary artykułów. W związku z nową modą, wprowadzaną
nachalnie i bez skrupułów, pomiędzy tymi lampkami smętnie leżą halloweenowe
maski. Znikną pod koniec tygodnia, bo przecież
już słychać dzwoneczek mikołajowych sań.
Zaczniemy wymieniać się życzeniami. Tylko kiedy zacząć?
Niektórzy już zaczęli
Dokładnie drugiego listopada, ze
skrzynki na listy wyjąłem pierwsze życzenia świąteczne. Życzenia jak wynika ze
stempla pocztowego, wysłano 28 października.
A więc jeszcze przed Dniem Wszystkich Świętych.
Na kopercie charakterystyczna, czerwona
czapeczka.
W środku zaś, Pan Real życzy mi spokoju,
szczęścia w gronie najbliższych i oczywiście prezentów.
Oczywiście nie znam osobiście Pana
Reala, zacząłem więc podejrzewać jakąś
marketingową sztuczkę. Miałem rację. Z
drugiej strony okolicznościowej karty jest zachęta do zakupu bonów
świątecznych.
Szkoleni na zagranicznych lub tylko
obcobrzmiących uczelniach, specjaliści od marketingu realizują starą zasadę –
kto pierwszy ten lepszy.
Wzorują się przy tym na
przedstawicielach branży kominiarskiej, którzy chociaż nie szkoleni w trudnej sztuce
budzenia popytu, podświadomie wiedzieli o co chodzi.
Już w połowie listopada pojawiają się u
drzwi z radosnymi życzeniami szczęścia i obowiązkowo zdrowia. Do tego nieodłącznie kalendarz z imieninami. Taki
klon kalendarza strażackiego, zamiast sikawki jest kominiarski cylinder. Z naszej strony obowiązkowy dowód
wdzięczności.
Wiedzą, że aby poruszyć serce i portfel,
trzeba wyprzedzić śmieciarzy i hydraulików. Z każdym następnym życzeniarzem, nasza skłonność
do dowodów wdzięczności jest jakby mniejsza.
Potem cichutko i taktownie pojawi się
kościelny z walizą opłatków. Przyjmiemy
go godnie, bowiem jak powiedział proboszcz
- tylko opłatki od kościelnego są uprawnione do dopełnienia wigilijnej
wieczerzy w katolickim domu.
A wszystko to prowadzi wcześniej czy
później do jednej wielkiej irytacji.
Z ową irytacją powinni się liczyć spece
od marketingu życząc mi magicznych świąt już drugiego listopada.
|
02 listopada 2011
| |
Kiedy
Marek zdecydował się na zakończenie związku, uczciwie uprzedził
o tym swoją kobietę. Dwa lata wspólnego chodzenia, coraz bardziej
obnażało tak zwaną niezgodność charakterów. Działo się to w
zamierzchłej przeszłości, kiedy telefony komórkowe nie były
jeszcze używane. O dobrodziejstwie SMS-ów też jeszcze nikt nie
słyszał, tak więc o swojej decyzji zmuszony był powiadomić ją
osobiście. Telefon stacjonarny nie były dobrym rozwiązaniem, z
prozaicznego powodu. Liczba uczestniczących w tej ważnej rozmowie
powiększała się o rodziców dziewczyny i sąsiadów Marka, z
których uprzejmości był zmuszony korzystać. Było więc
zaskoczenie, łzy, gorzkie słowa o zmarnowaniu życia i na koniec
trzaśnięcie drzwiami. W życiu Marka zagościł błogi spokój.
Książki i płyty pozostawione u byłej ukochanej były niezbyt
wysokim kosztem, poniesionym przy wyplątywaniu się z tego
niespokojnego układu. Jakże zaskoczony był, kiedy jego była już
kobieta zadzwoniła do niego, proponując oddanie książek i
wspomnianych płyt. Czarne winyle nabyte kiedyś z takim trudem, oraz
obecność sąsiadów w pobliżu słuchawki spowodowały, że zgodził
się. O wyznaczonej godzinie zapukał do drzwi byłej dziewczyny.
Przywitała go serdecznie, chociaż bez wymuszania czułości. Jego
rzeczy przygotowane do zabrania leżały grzecznie na bocznej
szafce. Na samym szczycie ukochana „Czwórka” Zeppelinów.
Ona
mówiła zaś o tym, że ludzie się zmieniają, dorośleją,
wybaczają i w ogóle.
-
Potrafię zrozumieć i uszanować Twoją decyzję. - stwierdziła -
Ale nasze rozstanie nie musi zakończyć całkowicie naszej
znajomości, ba nawet przyjaźni. To piękne kiedy miłość może
zmienić się w przyjaźń i nie pozostawia otwartych ran a sercu.
Dwoma
rękami mógł się podpisać pod tym jej wyznaniem. Po co dręczyć
się i tępić.
Podziwiał
jej dojrzałość i zmiany jakie w niej zaszły. Do tej pory była
przecież tak zaborcza i zazdrosna, szczególnie o jego kontakty
towarzyskie. Nawet wyglądała dzisiaj jakoś inaczej, chociaż
ogólnie była niebrzydką kobietą,
Dlatego
też, kiedy zaproponowała mu ostatnie wspólne pójście do łóżka,
zgodził się bez wahania.
W
końca jak sama zapewniała - Aby było co dobrze wspominać i by
przekreślić żal.
Seks
był rzeczywiście udany jak nigdy. Na chwilę tez zapomniał o
swojej zasadzie, że w człowieku najważniejsze jest wnętrze.
Z
winylami pod pachą, wracał do domu pustymi już ulicami.
Przeskakiwał co drugą płytę chodnikową, bardzo z siebie
zadowolony.
-
Opłaca się być uczciwym w związku – pomyślał – A i Marta
stanęła na wysokości zadania.
Marta
zadzwoniła do niego równo za miesiąc. Informacja brzmiała mniej
więcej tak, że po tym gorącym pożegnaniu, spóźnia jej się
okres. Chwilę później wszystko już było wiadome.
Nabity
ideałami Marek, wziął ślub i rozpoczęli nowe, wspólne życie.
Dzisiaj
ma już dwudziestoparoletnią córkę. Ze śmiechem opowiada też o
pożegnalnym „sztosie”. Tak nazywa to znaczące wydarzenie w
swoim życiu.
Ot
tak jak to w życiu każdy sposób jest dobry, a ten jest znany i
stary jak świat.
Dzisiaj,
forma internetowe pełne są wpisów w stylu:
„Złapałam
go na dziecko bo chciał odejść ode mnie a co on teraz zrobi???
Chcę z nim być mimo wielu kłótni i sprzeczek itp. bo go kocham, a
on powiedział, że mnie nie kocha i nie wie że jestem w ciąży
poradzicie mi co mam robić?”
A
więc jest tak źle? Próbowałem znaleźć odpowiedź na dręczące
mnie pytanie.
W
głębokich zasobach internetu odnalazłem jeszcze w zeszłym roku,
taki raport opublikowany przez „The
Daily Mail”
Z
raportu wynika, że jeśli chodzi o zmuszenie faceta do zaręczyn,
kobiety chwytają się wszystkich dostępnych sztuczek i metod.
Po
przeczytaniu powyższych wyników, nasuwa się spostrzeżenie, że
sytuacja mężczyzn jest totalnie beznadziejna. Stare powiedzenie
brzmi – mężczyzna wybiera kobietę, która jego wybrała. I
tylko facetom wydaje się, że jest zupełnie inaczej.
Jesteśmy
skazani na zakulisowe gry i scenariusze wykorzystujące nasz trudny
do opanowania popęd. Ale przecież to nie my, to testosteron.
Czy
nie ma już żadnej szansy, a świat opanowały modliszki, zjadające
facetów na surowo?
Nie
popadajmy w depresję panowie. Przecież mogło być jeszcze gorzej
Natura i tak obeszła się jednak z nami łaskawie. Uważam tak po
przeczytaniu pewnej depeszy PAP, sprzed około sześciu dni.
… Badania
genetyczne dowiodły, że samica grzechotnika diamentowego może
przechowywać w swoim organizmie żywe plemniki co najmniej przez
pięć lat - informuje "New Scietist".
Podobnie
jak większość grzechotników, grzechotnik diamentowy jest
jajożyworodny - nie składa jaj, ale "rodzi" małe wężyki.
Schwytana
w roku 2005 na Florydzie samica tego węża była trzymana w
prywatnej kolekcji przez pięć lat i nie miała żadnej okazji do
bliskiego kontaktu z samcem. Mimo to w roku 2010 niespodziewanie
urodziła 19 wężątek....
...
Badania genetyczne wykazały, że w tym wypadku genom potomstwa
różnił się wyraźnie od genomu matki - zatem w sprawę na pewno
zamieszany był jakiś samiec. Samica przechowywała jego plemniki
przez wiele lat.
Choć
o tej zdolności gadów wiadomo było od dawna, po raz pierwszy
potwierdzono ją metodami genetycznymi. Na razie można tylko
zgadywać, jaki jest maksymalny czas przechowywania plemników przez
samicę. Nic też nie wiadomo o sposobie tak długiego ich zachowania
czy mechanizmie wybierania momentu zapłodnienia....
No
i co?
Prawda,
że mogło by być zdecydowanie gorzej?
Wyobrażacie
sobie to ciągłe życie pod presją niepewności.
Oto
poznana na dyskotece Panna Krysia dzwoni do nas, któregoś
piątkowego popołudnia.
Licho
wie skąd zna nasz numer telefonu. Kobiety skłonne są jednak do
poświęceń, w dążeniu do celu.
Krysia?
Krysia? - Zastanawiamy się długo, a w głowie pustka.
Blondynka
z dużym biustem, miseczka 80D, trzy lata temu dyskoteka w Kolorowym
Borze.
Imię
nie zachowało się pamięci, ale sytuacja owszem. Wyłania się
powoli z mroku dziejów.
Tak,
teraz już wiemy. Czerwona bluzka, z takimi łatwymi w rozpinaniu
guziczkami. Informacją o tej zdobyczy dzieliliśmy się z kolegami
jeszcze miesiąc później.
-
Ale o co chodzi? - Pytamy zdezorientowani
-
Otóż kochanie, właśnie spóźnia mi się okres. Myślę że to
wpływ naszego spotkania w tamtej scenerii.
No
i okazało się, że to właśnie my jesteśmy posiadaczami
najodpowiedniejszego materiału genetycznego?
Aż
strach się bać. A dyskoteki padają jedna po drugiej. Jedna po
drugiej...
P.S
Po przeczytaniu dzisiejszego wpisu nie widzę nikogo kto chciałby
zaklinać rzeczywistość, decydując się na nazwanie swojej
partnerki w wężowych klimatach. Na przykład - Ty żmijo!
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz