26 października 2011
| |
Każdy
z nas czytał książkę, lub przynajmniej oglądał film wg
„Chłopów„ Władysława Reymonta.
Innymi
słowy „przerabiał” go, bowiem ta książka laureata Nagrody
Nobla była obowiązkową, lekturą szkolną.
Ja
zaliczyłem wszystkie trzy etapy, ponieważ książka nadzwyczaj mi
się podobała.
Do
dzisiaj dodatkowo oglądam za każdym razem, gdy któraś z telewizji
powtarza serial.
Rodzinnym
kodem stały się cytaty w stylu - Ja wójt wam to mówię.
To
z pewnością trochę krakowska i młodopolska zarazem moda,
nazywana chłopomanią.
I
chociaż twórcy „mody na Chłopa” nie zalewają się już w
trupa w Jamie Michalika, tęsknota za tą egzotyką pozostała.
Blisko
dwadzieścia lat temu, z łbem zapakowanym tymi ideami, wyjechałem
na swoją wieś.
Mogłem
tej modzie dać zadość.
Jak
Gombrowiczowski Miętus, chciałem „bratać się” z mieszkańcami
mojej gorczańskiej wsi.
Z
czasem to moje uczucie przybrało całkiem inny, dojrzały i
osobisty charakter.
Wracając
do Reymontowskiej wsi Lipce.
W
ostatnim stadium swojej choroby, wczesną wiosną, śmiertelnie
chory Boryna chyłkiem opuszcza dom. Dociera do świeżo zaoranego
pola, gdzie zagarniając ziemię do koszuli próbuje ją siać niczym
zboże. Markuje rzucanie ziarna i w chorobowym zwidzie rozmawia z
wyimaginowanym parobkiem. Na koniec pada twarzą do ziemi i umiera w
miejscu, które najbardziej ukochał. Na swojej ziemi.
Powszechnie
znana jest miłość chłopa do ziemi. Ta destrukcyjna w wielu
przypadkach miłość stała się bezpośrednią przyczyną rozpadu
nie jednej rodziny. Sam mógłbym wrzucić kamyczek do tego ogródka.
Śmierć
jak śmierć, ale przecież każdy z nas ma jakąś swoją wizję
zejścia z tego świata.
Otoczony
gronem rodziny, albo odwrotnie w samotności. W takcie wykonywania
ulubionych prac.
Jaromir
Nohavica w tekście „Gdy odwalę kitę” pragnie:
Więc
jeśli miałbym wybrać - w łóżku czy też w klubie -
niech mnie trafi w trakcie tego, co tak lubię
Pozostaje
również ulubione miejsce.
Józka
poznałem w drugim roku zmagania się z moją chałupą. Unikał
zaglądania do mnie i nie chciał oglądać zmian.
-To
etap za którym zamknąłem drzwi - powiedział.
W
końcu wychowywał się w tym domu od urodzenia. Być może więc nie
było mu na rękę, że brat sprzedał ojcowiznę.
Kiedy
jednak po kilku latach zajrzał tam pod moją nieobecność, tak
powiedział o tym przy następnym spotkaniu.
-
Ojciec byłby zadowolony, gdyby widział jak wygląda teraz ten dom.
Cieszę się, że zachowałaś stary charakter miejsca. W końcu to
ojcowizna.
W
ustach oszczędnego w słowa i twardego górala Józka, był to
komplement najwyższej rangi.
Ja
zaś cieszyłem się, że przełamałem kolejną barierę ludzkiej
nieufności.
Józek
każdą wolną chwilę poświęcał na wędrówki. Lubań, Gorc,
Turbacz. Większe i mniejsze wzniesienia nie miały przed nim
żadnych tajemnic. Nigdy nie zaprzestał swoich pasji.
Myślał
o tym nawet wtedy, kiedy odwieziono go do szpitala i leżał tam ze
zdiagnozowanym zawałem.
Jedyne
co go interesowało i czym zawracał głowę lekarzom, to pytanie:
-
Czy po tym wszystkim będę mógł jeszcze chodzić po górach?
Lekarze
zalecali umiar i chcąc czy nie chcąc, musiał się do tego
dostosować.
Lżejszy
plecak, mniejsze górki. Choroba nie złamała jednak pasji.
I
tak trwało przez kilka lat.
W
ostatnią niedzielę Józef nie mógł znaleźć dla siebie miejsca.
Nosiło go z kąta w kąt. Chodził od okna do okna. Rozsunął
firankę, w końcu otworzył okno na cała szerokość Ładna pogoda,
aż żal w domu siedzieć – powiedział żonie.
Wątpliwości
żony już nie słuchał, sznurując wygodne buty.
Kiedy
nie wrócił po południu, nie wzbudził tym niczyjego
zainteresowania. Zdarzało się to często.
Kiedy
nastał wieczór a jego nie było, rozpoczęło się poszukiwanie.
Sąsiedzi wyszli w pola. W blasku małych latarek niewiele jednak
można było zobaczyć. Wezwany na pomoc GOPR szybko zlokalizował
Józka, a w zasadzie jego doczesne szczątki.
Zmarł
siedząc na poboczu leśnej ścieżki, niezbyt daleko od domu. W tej
pozycji został znaleziony.
Na
jego twarzy nie było widać żadnego grymasu, bólu. Widać było
tylko ten bezmierny, wieczny już spokój.
W
końcu żył jak chciał i umarł jak sobie wymarzył
Tylko
czas tej śmierci nie był chyba do końca zaplanowany. Śmiało
mógł zaliczyć jeszcze wiele turystycznych dróg.
Ale
ponoć nie nie wszystko może być takie, jak sobie to wymarzymy.
Gdy
czarne papierowe buty rano już ubiorę,
a stara zyska pewność, że mi szychta wisi kalafiorem - wszystkie moje plany tak niewiele znaczą. W sumie było nieźle, ludzie mi wybaczą
(J.Nohavica)
|
21 października 2011
| |
Zbliża się kolejny Narodowy Dzień
Palenia Zniczy. Dzień w którym przywołujemy wspomnienia tych co
odeszli. Święty nie święty, zasługuje na pamięć. Jak żył,
kochał, śmiał się. W końcu co bardzo ludzkie, grzeszył.
Na krańcu odwiecznej drogi, jak świat
światem, jest śmierć i z reguły pogrzeb.
Anielski orszak niech twą duszę
przyjmie,
Uniesie z ziemi ku wyżynom nieba, A pieśń zbawionych niech ją zaprowadzi, Aż przed oblicze Boga Najwyższego.
Słuchając tej okazjonalnej pieśni
nie potrafię zachować spokoju. Targa mi sercem, ale chyba taki jest
jej cel. Staram się wtedy unikać wzroku pozostałych żałobników,
aby nie pokazać własnej słabości i na tej słabości nie
przyłapać innych.
Woń kadzidła rozchodzi się powoli,
drażniąc oczy zebranych. Z tego to pewnie powodu w kącikach wielu
oczu pojawiają się łzy. Eleganckie panie dyskretnie używają
chusteczek, próbując to ukryć. Faceci zaś po chłopsku,
ocierają wilgotne oczy całą dłonią. Nie wstydzą się łez, bo
jak to powiedział klasyk kina - jeżeli chłop płacze to musi być
święto. Święto nie święto, wydarzenie jednak ważne. Bo
śmierć jest ważna i naturalna zarazem. Poza tym nieunikniona jak
podatki. Zastąpione pokolenia otrzymują ziemną kwaterę. Dwa
metry na metr i półtora metra w głąb. Wynajęta na dwadzieścia
pięć lat, z możliwością przedłużenia. Tak powstają
cmentarze.
Małe urokliwe cmentarzyki rozrosły
się do powierzchni dzielnic, czasem osiągają rozmiary małych
miasteczek.
Kiedy kończy się możliwości
rozbudowy w bok, całą parą rusza budowa w dół.
Betonowe piwniczki mogą pomieścić
sześć lub dwanaście trumien. Wykładane są na zewnątrz granitem
ze Strzegomia, modnym ostatnio afrykańskim kamieniem, lub chińską
taniochą dla ubogich.
Przed takimi grobowcami przestrzegał
mieszkańców mojej gorczańskiej wsi, nieżyjący już niestety
Ksiądz Profesor Józef Tischner.
- Cóż wy Chłopy robicie najlepszego
- pytał - Piwnice betonowe na cmentarzach budujecie. Za życia w
betonie i po śmierci w betonie. W kościach łupie reumatyzm za
życia i po śmierci. Brr
Księdza Tischnera już nie ma.jego
odejście jest dla mnie potwierdzeniem kopernikowskiej zasady o
wypieraniu pieniądza lepszego przez pieniądz gorszy.
Każde otwarcie grobowca wywołuje
wspomnienia o tych, którzy odeszli jakiś czas temu. Lęk przed
spojrzeniem w głąb komory grobowca, lub odwrotnie, niepohamowana
ciekawość. Zawsze bowiem trafi się jakiś wujek Ziutek, który
wsadzi ciekawską głowę w kamienny otwór i skomentuje.
- O ile trumna Babki Jabłońskiej
trzyma się dobrze, to ta Dziaka Stefana już całkiem zbutwiała.
Dno odpadło. O chyba buty widzę.
Mieszkałem całe lata w pobliżu tak
zwanego Starego Cmentarzu, gdzie już nie chowano.
Za to wszędzie groby pamiątki po
powstaniu 1863 roku.
Cmentarz trwał ponieważ w czasie
wojny chowano tam partyzantów. Przy rewitalizacji cmentarza i
przekształceniu go na przykład w park stosowane są pewne zasady.
Podobno od ostatniego pochówku musi minąć minimum pięćdziesiąt
lat. Stare grobowce, znaczone cyrylicą, na których pierwszego
listopada nie płonęła już żadna świeczka, umierały jeden po
drugim. Kruszyły się i zapadały. Poprzez szerokie szczeliny widać
było trumny, lub jeszcze gorzej, ich zawartość. Stawały się
obiektem zainteresowania tak zwanych hien cmentarnych. Ktoś wyniósł
starą szablę, ktoś inny zegarek z dewizką, a student medycyny
wyhandlował całą czaszkę, w zupełnie niezłym stanie.
Kremacja – pomyślałem wtedy.
Kremacja, pomyślałem dawno temu, jest rozwiązaniem problemu z
brakiem miejsca na cmentarzach. Dodatkowo jestem pewien spokoju
szczątków najbliższych. Pozostał po nich tylko proch i pamięć w
sercu. Proch zresztą zgodnie z nowymi przepisami można rozsypać na
przykład w morzu lub górach, co osobiście mi się podoba.
Jestem w tej szczęśliwej sytuacji,
ponieważ jest mi obca trauma krematoryjnych kominów. Resztki
ewentualnej niechęci znikły, gdy obserwowałem kremację na
paryskim cmentarzu Père-Lachaise. Absolutnie żadnych złych
skojarzeń.
- Pamiętaj człowieku, że z prochu
powstałeś i w proch się obrócisz – powiadają w trakcie
ceremonii pogrzebowej księżą. Kremacja jest jakby natychmiastowym
spełnieniem wypowiadanej formuły.
Pozostaje jeszcze jeden element.
Miejsce przechowywania urny.
Kolombarium jest do tego celu idealne.
Płyta w murze przy której mieści się mała wiązanka kwiatów i
znicz. Reszta to już kwestia serca i sumienia. Zawsze można
przekazać resztę planowanej na znicze kwoty, na Dom Dziecka,
Hospicjum i co tam jeszcze wymyślimy. Wtedy zmarły żył będzie w
naszych sercach i ludzkiej wdzięczności.
Kiedy już będę leżał w ceramicznej
urnie (ma być tania), ta materialna skromność będzie mi bardzo
odpowiadała. Byłem bowiem świadkiem rozmowy nad wybłyszczonym i
załadowanym na full zniczami grobowcem. Rozmawiały dwie kobiety.
- Ale wyglancowana płyta. Używałaś
tej nowej pasty?
- Taa. Musiałam ten kur…ski
grobowiec skrobać przez dwa dni, tak go ptaki osrały. A Ty
myślisz że ja mam na to czas?
- I tak co roku, od nowa
- Moja teściowa pilnuje, żeby to było
parę razy do roku.
No. Gdyby tak rozmawiali moi bliscy
czułbym się niekomfortowo. W zasadzie już teraz źle się czuję.
W głośno wyartykułowanej ostatniej
woli zabroniłem zastosowania wobec mnie tradycyjnego pochówku. I
wszystko by było tak jak trzeba, gdyby do dyskusji nie włączyli
się biskupi.
Jak by nie było hierarchowie
najpopularniejszej w Polsce religii. Wymyślili oni bowiem, że
taki pogrzeb nie jest godny prawdziwego chrześcijanina. Przecież
Jezus nie został skremowany a pochowany.
Dziwne tłumaczenie bowiem Jezus nie robił również paru innych rzeczy, które uwielbiają purpuraci.
Najlepiej, by chrześcijanie grzebali
swoich bliskich w ziemi, zaś urny to pozostałość kultur
pogańskich – usłyszałem wypowiedź przedstawiciela episkopatu. –
Po tym poznajemy początek chrześcijaństwa w Polsce, że kończą
się urny, a zaczynają groby.
Od słów do czynów.
W myśl nowych ustaleń, już w
najbliższym czasie, księżą nie będą odprawiać obrządków nad
urną, a wyłącznie nad trumną. Spowoduje to, jak przewidują
przedstawiciele zakładów pogrzebowych wydłużenie ceremonii do
dwóch lub trzech dni. Tak więc ból po stracie najbliższego,
łagodzić będą krewni bliżsi i dalsi, koczujący w naszym
mieszkaniu do końca uroczystości. Jakby nie było, z polską
gościnnością czyli all inclusive. Ale to tylko jeden element
niedogodności. Do kremacji używa się skromnych, drewnianych
trumien, delikatnie lakierowanych ekologicznymi farbami. Bez ciężkich
okuć i masywnych zawiasów. Kto z najbliższych pozwoli sobie na
uroczystość pogrzebową, przy takiej skromnej trumnie?
Toż by było gadanie na mieście.
Trzeba będzie kupić, bogatą zdobioną
i okutą jak trzeba trumnę.
Z takiej trumny, po uroczystości w
kościele wyjmie się wujka Leona, aby wsadzić go do tej która
ulegnie spopieleniu. A co z mało używaną, drogą trumną?
Może sprzedać?. Oczami wyobraźni już
widzę na allegro, w dziale dom i ogród, takie oto hasło:
„Mało używaną trumnę dębową -
sprzedam. Stan idealny.”
A na dowód kilka ujęć zrobionych
cyfrówką w trakcie uroczystości.
Nawet ze wspomnianym Wujkiem Leonem.
Niech widzą że leży jak trzeba.
Może wypożyczalnia? Tylko te
komentarze sąsiadów:
- Mój Boże, w pożyczonej trumnie !
Koszty trzeba ograniczać. Nowe
regulacje zaczną obowiązywać bowiem w czasie, kiedy zasiłek
pogrzebowy został zmniejszony o ponad dwa tysiące złotych. Przy
niepewności rodzimego systemu emerytalnego, podejrzewam na co
pójdzie tak zwany wdowi grosz. Na czynienie zadość cudzym
fanaberiom. Po przemyśleniu, tak ten pomysł nazywam.
Jeżeli ktoś obraził się po tych
słowach, to informuję dużymi literami :
Nie mam nic do Pana Boga, tylko jego
urzędników.
Można swoimi działaniami czynić
świat łatwiejszy, można również czynić świat nieznośnym.
Zresztą w tej kwestii kościelni
hierarchowie nie mówią jednym głosem.
Są i głosy rozsądku. Biskup Tadeusz
Pieronek mówi, że uregulowanie kwestii kremacji było potrzebne,
ale przypomina, iż spopielanie zwłok jest dozwolone przez Kościół
już od lat 60. XX wieku.
– Kremację dopuścił Sobór Watykański II – wyjaśnia bp Pieronek. – Jest ona zakazana tylko wtedy, gdy jest wyrazem nienawiści do wiary lub niewiary w zmartwychwstanie. Jego zdaniem episkopatowi chodzi tutaj raczej o podtrzymanie tradycji.
A życie swoje .
- Księża nie będą odprowadzać urny
na cmentarz - grzmią biskupi.
Ile osób, szczególnie starszego
pokolenia ulegnie temu dyktatowi?
To księżobojne pokolenie jest jednak
na krzywej schodzącej.
Nie wiem czy to kogoś interesuje, ale
informuję, że nie mam się za starsze pokolenie.
I w zasadzie to byłby koniec tej
historii, w której ktoś robi wszystko, aby obniżyć prestiż
instytucji której przewodniczy.
Najpewniej usłyszałbym też
komentarz mojej teściowej, która w takich sytuacjach mówi:
- Chodzę do kościoła dla Pana Boga,
nie dla księdza.
Jest jednak drugie dno tej historii.
Jeden z biskupów, zachowujący neutralne stanowisko zaproponował,
aby nie upadać na duchu. Są bowiem dwa przypadki, kiedy ksiądz
będzie mógł ceremonie nad urną odprawić;
Jakby podpowiadając metodę stwierdził
:
- Znane mi dokumenty nic nie mówią o
potrzebie dostarczania dowodów, że np. rodzina jest z daleka i nie
może przyjechać drugi raz. Wystarczy to zasygnalizować księdzu.
Pojęcie „daleko” nie jest
określeniem ostrym i dla każdego z nas znaczy to coś zupełnie
innego.
Tak więc wystarczy już tylko lekko
skłamać, albo używając innych określeń - nagiąć
rzeczywistość. Wtedy nie trzeba się spowiadać, wystarczy tylko
mały rachunek sumienia.
I żal za grzechy oczywiście. Z
pewnością wystarczy również odpowiednia ofiara na kościół i
to jest ta druga, najbardziej pewna opcja.
Tak więc wszystko to burza w szklance
wody, ponieważ sprawa zorganizowana jest typowo po Polsku. Przepis
jeszcze nie zaczął obowiązywać, a już dokładnie wiemy jak go
obchodzić.
Marketingowo to strzał w stopę.
Biskupią.
Tylko dlaczego boli mnie.?
|
18 października 2011
| |
- Nic nie można mieć w tym kraju. Załatwienie najmniejszej
sprawy powoduje nerwy i frustracje. Postawienie nowej linii do
pakowania zajęło mi pół roku. Biegałem od urzędu do urzędu, a
oni żądali kolejnych idiotycznych dokumentów i zaświadczeń.
- A czy dwie poprzednie linie stawiałeś z takimi samymi problemami? – spytałem pochylając się nad problemem mojego znajomego. - Tym razem poszło zdecydowanie lepiej, ponieważ miałem przetarte szlaki. Po co ta cała biurokracja? Wyszedłem do kuchni po dwie kolejne puszki piwa. Stały karnie w lodówce. Wróciłem i powoli zacząłem napełniać szklanki, złocistym pieniącym się płynem. Znajomy kontynuował monolog człowieka skrzywdzonego. - Przecież to my zapewniamy miejsca pracy ludziom. Przecież to z moich podatków wypłacana jest pensja całej tej rzeczy upierdliwych urzędników. Taki „paryski gawroche” zdechłby z głodu gdybym nie zabezpieczył mu roboty. - Za najniższą krajową oczywiście – zauważyłem. - To są Stary prawa rynku. Przecież …. Tutaj nastąpiła spora lista zamierzeń, które udało się zrealizować dzięki wysokiemu opodatkowaniu właścicieli większych i mniejszych biznesów. - Ale ja tak tylko o sobie. Mów, co u Ciebie? - U mnie w zasadzie wszystko spokojnie. Nie mam potrzeby biegania po urzędach, a skala podatkowa w której mieszczę się ze swoimi podatkami nie jest specjalnie narażona na kontrole skarbowe. - Jak ja Ci szczerze zazdroszczę tego spokoju i możliwości przewidywania. Idziesz do roboty, odwalisz swoje i możesz pierdyknąć się z pilotem przed telewizorem. Wiesz kiedy ostatnio byłem w kinie? - Ja też ze dwa lata nie byłem, wiesz w mojej sytuacji to jak wyprawa z National Geografic. - Ale zawsze możesz. - Ty chyba też? - No czas na mnie – powiedział, wybierając numer na nowoczesnym telefonie - Podjeżdżaj – słowo komenda padło szybko, jak w wojskowej stylistyce. - Wiedziałem że u Ciebie coś wypiję, dlatego zatrudniłem młodego. Kierowca już podjeżdża. -Czekaj odprowadzę Cię do samochodu. Ubrałem buty i wspólnie zeszliśmy klatką schodową w dół. Zgniecione puszki po piwie wrzuciłem do reklamówki. Wyrzucę przy okazji. Wyszliśmy przed blok. - A ty czym jeździsz spytał Znajomy? - Tą jedenastoletnią Renówką – pokazałem swoje auto. - Najlepiej to jeździć autem trzy lata. I koniecznie na firmę. Wiesz VAT, amortyzacja wszystko walisz w koszty. Potem jak nie ma z tego kosztów, zamieniam na nowy. -A co Ty masz tak zagniecioną klapę z tyłu? -Młody cofnął za bardzo - No to trzeba koniecznie zrobić. Dobry fachowiec nie narobi się. - Ale i bez jego wysiłku trzeba za to dać z tysiąc złotych. W tej chwili mnie nie świerzbi taka kasa. - Ja bym to kazał zrobić. Dbam o auta – stwierdził. Zza zakrętu wyjechał nowy Mercedes Brabus. Srebrny samochód zatrzymał się przy chodniku, dokładnie w miejscu gdzie staliśmy. - Odebrałem go w zeszłym miesiącu. Wersja jubileuszowa. A silnik wgniata w fotel. Pochwaliłem model, silnik, skórzane fotele i podwójna rurę wydechową. - No to musimy się koniecznie powtórnie zobaczyć. Zdzwonimy się jakoś powiedział Znajomy, moszcząc się na przednim fotelu. - No to nara... - usłyszałem przez domykające się drzwi. - Czego On mi zazdrości? - Przebiegło mi przez głowę kiedy spojrzałem powtórnie na swój samochód, zaparkowany z drugiej strony ulicy. Że ja się walnę z pilotem przy telewizorze? A kto to widział? Z przyjemnością pracowałbym więcej i dłużej. To akurat nigdy nie było dla mnie problemem. Problem stały się okoliczności, których ów znajomy raczył był taktownie nie dostrzegać Przecież w porównaniu z nim to jak prawie nie mam nic. Już kierowałem się do klatki, kiedy zdałem sobie sprawę z faktu, że w dalszym ciągu trzymam reklamówkę z pogniecionymi puszkami. Odwróciłem się na pięcie i skierowałem do blokowego śmietnika. Kiedy byłem już całkiem blisko zauważyłem mężczyznę grzebiącego w pojemnikach. Długie włosy i dopasowana do nich przerośnięta broda maskowały wyraz twarzy. Przesadnie ciepła kurtka, która swój okres świetności ma dawno za sobą harmonizowała z całością. Dłoń uzbrojona w metalowy hak, z zapamiętaniem zanurzała się w śmierdzącej treści. Odskoczył kiedy mnie zobaczył. Zaraz stwierdził jednak, że z mojej strony nie ma widocznego zagrożenia. Kiwnął głowa i odezwał się - Szanowny Panie! Czy w tym woreczku ma Pan być może jakieś puszeczki? - Dokładnie – odpowiedziałem – Sześć elegancko zgniecionych puszeczek i nic więcej. - Boże, czy to nie jest dobra wiadomość?. Sześć puszeczek bez wysiłku jest moje. Czyż ja nie jestem szczęśliwcem? Dzisiejszy dzień był dla mnie udany, a więc i miło zapowiada się wieczór. Panu tego również życzę – powiedział z uśmiechem, patrząc na mnie. - Nawzajem miłego wieczoru – odpowiedziałem Czyż to nie jest ten doktor filozofii, o który rozpisywała się ostatnio media? - Jakie proste jest jego życie - pomyślałem. Wystarczy zebrać odpowiednią ilość puszek, aby wystarczyło na nalewkę wiśniową … I zrobiło mi się zaraz wstyd tego toku myślenia, który jak widać przyjąłem od mojego Gościa. - No to cześć - rzuciłem na odchodnym Wbiegłem do góry i rzeczywiście walnąłem się w fotel. Ile to jest nic? I kto z nas go miał najwięcej, mając najmniej. Bohaterowie „Ziemi Obiecanej” mówili : „Ja nie mam nic, ty nie masz nic czyli mamy w sam raz tyle by zbudować fabrykę” . Każdy zaś był z kasą lub wekslem. Po wpisaniu do przeglądarki hasła „NIC”, jako pierwsza pojawiła się definicja z nonsensopedii, która brzmi : Nic – takie coś, które , nie jest nie jest niczym, bo jest niczym. Nic jest więc po prostu czymś, co jest czymś, a jednocześnie jest niczym, więc można powiedzieć że tego nie ma, chociaż wszyscy twierdzą, że jest to coś. I zaraz Przykładowe nic:
|
12 października 2011
| |
Natarczywy
dzwonek do drzwi wyrwał mnie z rozmyślań. Przymknąłem pokrywę laptopa i
podszedłem do drzwi. Nie jest to w moim zwyczaju, ale bezwiednie je otworzyłem.
Na progu
stał człowiek w wieku około sześćdziesięciu
lat, ubrany jak urzędnik, w roboczy codzienny garnitur.
Pan Relski?
– spytał z urzędowa powagą.
Antoni
Relski – dodałem, posłusznie wyczuwając szóstym zmysłem biurokratyczną moc.
Biurokracja,
a więc i kłopoty.
Państwowa
Inspekcja Pracy. Starszy Inspektor Jan Niespieszny - przedstawił się w trakcie
przekraczana progu. Wprawnym ruchem ominął moje zaskoczenie i zaczął rozglądać się po przedpokoju
No to gdzie
się odbywa akt? - spytał.
- A od kiedy
to Inspekcja Pracy zajmuje się aktami seksualnymi prywatnych obywateli?
- O akt
twórczy mi idzie Szanowny Panie -
sprostował, spoglądając zza grubych szkieł opuszczonych do połowy nosa.
Nie mylę się
chyba? Pan prowadzi blog „Suma lat z biegu dni”?
Potwierdziłem
posłusznie, próbując stracić resztki
czerwieni z twarzy, po podejrzeniu
inspektora, że chce zaglądać mi pod kołdrę.
-To różnie,
proszę Pana. Czasem przy tym biurku, a czasem
na kanapie. W kuchni przy stoliku i przyznać się muszę, że i w pracy
skrobnę co nieco. Ale tylko od czasu do czasu.
-Proszę Pana
umówmy się, że o tej kuch.ni to ja nie słyszałem. Zgodnie z przepisami nie
wolno wykonywać pracy w miejscach przeznaczonych do konsumpcji. Pan od dzisiaj
nie pojawia się z komputerem w kuchni. A komputer jaki Pan posiada?
- Laptopa
Toshiby – przyznałem się od razu
- A więc
ważenie sprzętu odpada, bo ciężar jest zgodny z normą. Ale ten stoliczek to
stoi bokiem do okna i miejsce pracy jest niedoświetlone. Mówiąc inaczej,
lumenów Panu brakuje.
- Ale jest
lampa tak na górze - pokazałem palcem.
Ale ta lampa
jest za daleko. Wydam zalecenie aby biurko przestawić bliżej okna. O w to miejsce – tutaj wskazał długopisem na centralne miejsce gościnnego
pokoju.
- Ale jak to
wygląda? Taki grat na środku pokoju.
Poza tym jak ja będę chodził?
- Chwilę
trwała ta przepychanka na zdania zaczynające się od „ale”.
Na
podsumowanie, Pan Niespieszny powoli wyciągnął z kieszenie przymiar składany.
Rozciągnął na szerokość ramion i zmierzył odległość od ściany i pozostałych
mebli.
- Nie. Szlaki komunikacyjne zostaną zachowane. Ja
wydam zalecenie, a co Pan z tym zrobi, to Pana sprawa. W trakcie powtórnej kontroli za brak realizacji zaleceń
grozi mandat od pięćset złotych wzwyż – Postraszył delikatnie swoimi uprawnieniami. Rozejrzał się jeszcze
raz i uśmiechając się stwierdził:
- Obejrzę
jeszcze czy toaleta spełnia warunki.
Starszy Pan
kręcił się w tę i w tamtą stronę, lustrując pokoje, kuchnię i za przeproszeniem
kibel.
Coś tam mierzył, coś tam przestawiał, wszystko
zaś skrupulatnie notował.
-Jakie to
szczęście, że wczoraj używałem tego nowego płynu co to czyści z siłą wodospadu
– pomyślałem spoglądając na śnieżno-białą, błyszcząca muszlę.
-No to
pomieszczenia do pracy mamy z grubsza opracowane.
- Ale ja w
kiblu nie pracuję – popisałem się logiką.
Znane
spojrzenie przywołało mnie do porządku
-A pora w
której pisze Pan tego swojego bloga?
-No cóż.
Piszę jak mnie najdzie.
- Byle to
nie była pora nocna – pouczył mnie Pan Inspektor - I praca w niedzielę jest
specjalnie traktowana. Należy się Panu dodatkowe wolne.
Przypominam
też, że przysługuje Panu urlop
wypoczynkowy. Zgodnie z przepisami
dwadzieścia sześc dni. Przynajmniej raz w roku musi się Pan powstrzymać
od pisania co najmniej na dziesięć dni w
ciągu. To podlega kontroli.
To ja sam
mam sobie udzielać urlopu? - spytałem lecz nie uzyskałem odpowiedzi.
- Protokół
będzie do podpisania w siedzibie Centrali, za trzy dni od dzisiaj.
- A nie
mógłbym podpisać teraz - spytałem, zwalając na brak czasu.
- Niestety
nie, ponieważ wyczerpałem na ten kwartał limit tuszu do podręcznej drukarki.
- To może
Pan skorzysta z mojej – zaproponowałem.
- Nie mogę,
ponieważ nie wolno nam przyjmować
prezentów od kontrolowanych klientów.
Musiałbym
spisać z Panem umowę o tak zwane świadczenie nieodpłatne i od tego jest
podatek.
I trzeba
wypełnić PIT-a. Poza tym istnieje podejrzenie, że mógłby mi Pan zasponsorować
druk moich prywatnych dokumentów i to wpłynęło by na bezstronność oceny.
Tak jestem
obiektywny i kryty - zakończył swój wywód Pan Inspektor, podnosząc wskazujący
palec do góry.
- No to za
trzy dni u nas w centrali.
- Przyjazne
państwo – pomyślałem, ale nie komentowałem na głos.
Włączyłem
światło, aby rozjaśnić przedpokój. Inspektor podał mi rękę na pożegnanie. Już
miał wychodzić, ale zauważył wysoki próg w drzwiach wejściowych.
- Noo i z tym progiem coś trzeba zrobić. Jeżeli nie
chce Pan go zlikwidować to najlepiej pomalować w czarno żółte pasy
ostrzegawcze. A sąsiedzi nie będą mieć mnie za kretyna? Przecież każdy w tym
bloku na taki wysoki próg.
-Ale nie
każdy piszę bloga i to będąc związany umową. A Pan? Proszę bardzo umowa z wydawnictwem,
konferencje ogólnopolskie, sponsorowane.
To maluj Pan w paski.
Odwrócił się
na pięcie i skierował w stronę schodów. Stanął jednak na ich szczycie i zamiast
schodzić zawołał:
- Cześć
Władek. Co cię tu sprowadza?
- Mam
jednego biznesmena do kontroli.
- To właź
śmiało tu na prawo. Ja już z nim skończyłem.
Spojrzałem
zaskoczony w kierunku betonowych schodów. Najpierw pojawiła się siwa głowa,
później reszta postaci, a za chwilę na mojej wycieraczce stanął klon Pana
Niespiesznego.
- Pan
Relski? - spytał
- Antoni
Relski -uzupełniłem
- Inspektor
Władysław Posuwisty z PIS
- Ale już chyba po wyborach – próbowałem
odnaleźć się w sytuacji - A poza tym ja nie interesuję się polityką.
- A i mnie
nie idzie o politykę. Jestem tu w celu obejrzenia miejsca pracy i książeczki
badań pracowniczych.
- Posuwisty
Władysław, Państwowa Inspekcja Sanitarna – rozwiał moje wątpliwości.- To kiedy
pan ostatnio badał stolec?
- Jaki
stolec? - spytałem zaskoczony.
Kał na
posiew – wrzucił w moje uszy brutalna prawdę. Dodatkowo proszę okazać zdjęcie
płuc na gruźlicy?
- Raczej na
nieobecność – zagrałem erudytę.
Piszesz Pan
przecież na tematy kulinarne. - niezrażony kontynuował - O tutaj mam ksero postu o kwaśnicy,
barszczu i ratafii. Chleb Pan też piekł. A do tego drogi Panie potrzeba czystości,
badań potrzeba. Czystych ciągów komunikacyjnych. Półokrągłego zakończenia podłogi i ściany.
Zaczął
jednak od wysokiego tonu - To gdzie Pan ma toaletę?. Muszę obejrzeć.
- Pana
kolega już kibel oglądał - podpowiedziałem.
- On jest z
PIP, a ja z PIS. A jak do Pana przyjdzie
Urząd Skarbowy, to obejrzą kibel pod
kątem możliwości finansowych. Czy Pan na przykład nie przesadził z ceną deski -
pocieszył mnie w swoim stylu.
- To może
Pan się napije herbaty – spytałem - od tej kontroli całkiem wyschło mi w
gardle.
- Z
przyjemnością - powiedział Pan Inspektor - ale wie Pan, ja nie mogę od Pana
przyjąć herbaty. To mogłoby wypłynąć na
moją ocenę sytuacji. A ja nie mogę się kierować sympatiami. Dla mnie mają się
liczyć tylko nagie fakty. Jeżeli mógłby
mi Pan podać wrzątek, to mam swoją herbatę. Mówiąc te słowa wyciągnął z
kieszeni portfel rozłożył go i spomiędzy przegródek wyciągnął torebkę herbaty
ekspresowej.
- Z cukrem
?– spytałem
- Pijam bez
cukru
- To dobrze.
Dzięki tej skłonności nie lata panu cukier po kieszeniach.
Pan
Inspektor spojrzał zza swoich grubych szkieł, wbijając mnie w podłogę.
Oni chyba
przechodzą specjalne szkolenia z operowania tym spojrzeniem.
Kiedy już
oczy Inspektora Posuwistego omiotły
spojrzeniem pomieszczenia toalety i
styku ścian z podłogą, zasiadł nad
herbatą, przygotowaną z powierzonego materiału.
Pociągnął
spory łyk z rozgrzanego kubka, nie bacząc na wysoką temperaturę.
Oj widać
człowiek z doświadczeniem. W czasie nie
jednej kontroli pił swoją herbatę.
- No to jak
z tymi badaniami? – pokazał mi, że w każdej chwili i czasie wykonuje swoje
obowiązki.
- Płuca?
Niech no sięgnę z pamięcią. Z pięć lat
temu robiłem. Gdzieś nawet powinna być klisza.
- Pieczątkę
potrzebuję, nie kliszę - pogrzebał moje próby Inspektor Posuwisty - A stolec?
-
Dziękuję, regularnie – grając na czas
udałem niezrozumienie pytania.
- Mnie idzie
o badania, a nie częstotliwość wypróżnień. Właściwie to nawet o pieczątkę.
- Nie mam –
przyznałem się w końcu z miną studenta złapanego na onanizmie.
- Drogi
Panie, jak żeś Pan chciał...
I tutaj Pan
Posuwisty przytoczył mi argumentację
poznaną w trakcie spotkania z Inspektorem Niespiesznym.
Postraszenie
sankcjami i protokół do odebrania za cztery dni w siedzibie centrali zakończyły
spotkanie. Wszystko jak w jakimś tragicznym łańcuchu zdarzeń. Wychodzący z domu Inspektor Posuwisty
machaniem dłoni przywitał Starszą Inspektor Zofię Mruk reprezentującą Urząd
Skarbowy.
Kiedy
stanęła na wycieraczce, moja frustracja sięgnęła szczytu.
Zatrzasnąłem
drzwi przed jej nosem. Dwa zamki i zasuwa
uzbroiły fortecę, tworząc barierę nie do sforsowania.
- Nie chcę,
nie chcę - wyrzuciłem z siebie - Nie
chcę żadnej kontroli.
- Panie
Relski sam podjął Pan decyzję o sformalizowaniu
działalności blogowej. Podpisuje Pan umowy, jeździ Pan na zjazdy. To
niech Pan teraz otwiera te drzwi. Wzywam Pana do tego jako urzędnik państwowy.
- Panie
Antoni!
Nie!, Nie!
Nieee! – krzyczałem z całych sił. Obłęd w oczach i piana na ustach. Ręce z
całych sił dociskały powierzchnię drzwi. Zza drzwi dobiegało nawoływanie.
Antoni. Antoni.
Antoni uspokój się krzyczysz przez sen.
Otwarłem
oczy. Nade mną stał mój młodszy syn, obok na wózku siedziała żona.
Uspokój się.
Jest trzecia nad ranem, a ty zbudziłeś pewnie wszystkich sąsiadów.
Podniosłem
się z poduszki. Siedząc już, przetarłem dłońmi twarz.
Rzeczywiście
noc i mój pokój. Nasłuchiwałem chwilę. Nikt nie dobijał się do drzwi, nie
łomotał, nie walił pięściami. Nie
słychać było również żadnego pukania.
Łyk
mineralnej przy lodówce i kontrola czasu. Trzecia piętnaście. Mój boże, co za
koszmar.
Ale
dlaczego? Nie obżeram się wieczorem, a przed snem obejrzałem jakąś lekką
komedię, do tego romantyczną.
Kiedy
wracałem do łóżka, trącona nogą ława zatrzęsła się rozświetlając monitor.
Rozszerzona
do pełnego ekranu poczta, pokazywała
wiadomość, którą odebrałem jakiś czas temu.
Miast Gdańsk
zapraszało mnie na ogólnopolskie spotkanie blogerów - Blog Forum Gdańsk 2011.
Blogowa
partyzantka ujawnia się powoli, tworząc swoje struktury. Fora, zjazdy, dyskusje. Potem z pewnością jakieś komisje na końcu władze.
Szczyt.
Jak wiadomo szczyt jest najwyższym fragmentem
góry. Potem każdego czeka już tylko
zjazd w dół.
Minęły trzy
lata od czasu, gdy z mniejszą lub większą regularnością zamieszczam swoje
teksty.
Nigdy nie wpadłem
na pomysł myślenia o sobie jako o człowieku wywierającym wpływ na
społeczeństwo. Piszę dla pokrzepienia własnego
serca, lub dla ujścia nagromadzonych
emocji. Jeżeli udało się to w stosunku
do paru innych osób, to rodzi się prawdziwa satysfakcja. Satysfakcja to jednak
nie misja. Z telewizji zaś wiem, że do misji trzeba dopłacać z abonamentu.
Co więc
będzie się działo 15 i 16 października w Gdańsku ?
Jak piszą
sami organizatorzy : „W
trakcie Blog Forum Gdańsk 2011 pokażemy mniej oczywistą stronę blogowania: W
gąszczu cyfrowych dyskusji i tworzących się wirtualnych społeczności władzę
dusz przejmują tematyczni liderzy opinii - autorytety w wybranej dziedzinie
wiedzy. Pomimo, że nigdy nie występowali w mediach tradycyjnych, nie
uczestniczyli w konferencjach z dnia na dzień stają się coraz bardziej
popularni i wpływowi w swoich środowiskach. W trakcie drugiej edycji Blog Forum
Gdańsk, chcemy pokazać światu (nie) znanych polskich i zagranicznych blogerów i
porozmawiać o rozwoju blogowania z ich perspektywy. Naszą ambicją jest
zderzenie ich poglądów z poglądami „czołowych” blogerów, psychologów,
socjologów, etyków oraz ekspertów od rozwoju nowych mediów w Polsce….
… Oprócz wykładów, spotkań online oraz paneli dyskusyjnych będziecie mieli okazję wziąć udział w blog ringach dyskusyjnych oraz blogowym hyde park-u. W ramach Blog Forum Gdańsk 2011 zorganizowany zostanie także autorski cykl warsztatów w trakcie których będzie można poszerzyć swoje umiejętności związane z blogowaniem.”
Czy mam się
za autorytet ?
W żadnym
wypadku. Nie pojadę przez całą Polskę do Gdańska. Nie spotkam się z czołowymi
blogerami, albo tylko z tymi, którzy na takich imprezach być uwielbiają.
Całkowicie mija się to z moimi oczekiwaniami.
Tym niemniej
wszystkim którzy tam się wybierają życzę
powodzenia.
Czy mam się
za jelenia?
Również
zdecydowanie nie. Dlatego z takim zdziwieniem przeczytałem e-mail, który dotarł
do mnie w tym samym czasie co gdańskie zaproszenie.
Kiedyś
pisałem, że jedno z wydawnictw zaproponowała mi umieszczenie bloga w swojej ofercie. Teksty do pobrania za darmo
na e-czytniki. Oprócz satysfakcji z
faktu obecności mojego bloga, obok takich tuzów jak tygodnik WPROST w ofercie,
nie miałbym nic.
Wyraziłem
zainteresowanie projektem i w jakiś czas potem „Suma lat …”. zaczęła być
dostępna w tej formie.
Byłem nawet
trochę zdziwiony że stało się to bez jakiejś formalnej umowy, ale jak za darmo.
Ponieważ
e-boki zapisywane są w rozszerzeniu .wub,
a zwykły komputer tego nie czyta,
musiałem zadać sobie trochę trudu, by zainstalować program dekodujący. Kiedy minęła pierwsza radość zauważyłem, że
test jest opublikowany niestarannie. Po prostu wyrazy pozlepiały się w grupy.
Szybkim
mailem zwróciłem uwagę na tą niedoskonałość. I zapomniałem.
Pamięć
odświeżyła mi dopiero propozycja zawarcia umowy.
Pan z
Wydawnictwa w miłych słowach podsumował
dotychczasową współpracę, załączając projekt do analizy.
Na ile posiadam
zdolność logicznego myślenia wygląda to
tak :
Udzielam
licencji na publikowanie bloga, w dalszym ciągu za darmo. Wydawnictwo może
publikować to na różnych nośnikach. Może również udzielić licencji na dalsze
udostępnianie, na co z góry się zgadzam.
No i
oczywiście wspólny marketing. Na czym polega ?
Wydawnictwo
zamieszcza link do mojego bloga na swoich stronach. Po co? Skoro gotowiec jest do porania na e-bok
za friko.
Ja
zamieszczam na swoim blogu informację na temat wydawnictwa z linkiem kierującym na ich strony. Gdzieś w tekście jest ogólna informacja, że w przyszłości
możliwe będzie otrzymanie gratyfikacji za
każdego, klienta który z poziomu mojego bloga odwiedzi stronę wydawnictwa.
W ten to prosty sposób, z pozycji „Autor” zostałem przemianowany do
funkcji „Przedstawiciel handlowy” Za te pieniądze – Non merci !
Z ciekawości
sprawdziłem swój ostatni tekst na e-boku.
Pozlepiane wyrazy świadczą o
niechlujności autora. To pierwsze skojarzenie.
Napisałem do
przedstawiciela wydawnictwa o braku zainteresowania podpisaniem umowy w tej
formie. Poinformowałem, że wobec braku reakcji na niestaranną publikację postów
rozważę wycofanie zgody na publikację.
Może i stąd
te nocne koszmary, wszak we śnie odczuwa się intensywniej.
Żeby nikt
nie wyciągał z tego tekstów wniosków, że jestem malkontentem któremu trudno dogodzić,
pragnę przypomnieć, że bywa inaczej.
Jednorazowa co prawda współpraca z innym Wydawnictwem, opisana
w poście – „Przed szkłem” z 14.09.2011 -
przebiegła ku mojemu zadowoleniu bardzo sprawnie.
Zamknąłem
pokrywę komputera.
Może jeszcze
przymknę oczy przed porannym budzeniem. Byle tylko przerwany sen nie rozpoczął
się od kontroli stanu posiadania, prowadzonej przez Panią
inspektor Zofię Mruk. Wszak kibel mam
taki zwyczajny
|
09 października 2011
| |
Jestem jaki jestem, a może tylko taki, jakim chciałbym
być? To komfortowe, ale klawiatura przyjmie wszystko, a blog tylko do pewnego stopnia
odwzorowuje życie.
Sobotni kieliszek wina, zwłaszcza ten ostatni, pity już
w samotności rodzi pytania, na które nie
znajduję odpowiedzi. Rodzina na swoim (albo raczej w swoich pokojach), pogrąża
się w nocnym wypoczynku. Ja delikatnie kręcę rubinowym płynem w kieliszku, by po
chwili przysłonić nim żarówkę nocnej lampki. Cykl powtarzany z coraz większą
wprawą, podnosi wino aż do obrzeża kieliszka, tam gdzie zwyczajowo odciska się
rysunek ust pijącego.
Spoglądam z ciekawością w głąb klarownego płynu, jakbym
tam znaleźć miał odpowiedź na wszelkie dręczące mnie pytania. Nie znajduję, co
psuje mi nieco szyki.
A może to tylko ta
jesień wpływa na mnie tak dekadencko. Pomimo całej swoje tęczowej urody, i
bogactwa owoców? W końcu coś się kończy, chociaż kiedyś znowu powróci.
Dawno wyrosłem z przekonania o wyjątkowości własnego
cierpienia. Tak gdzieś w połowie średniej szkoły. Po Dziadach w Starym Teatrze, moje cierpienie wydało mi się
takie śmiesznie, karłowate i komiczne. Ale pomimo totalnego lekceważenia go,
towarzyszyło mi w reszcie dotychczasowego życia niczym wierna żona.
Weltschmerz czyli depresja,
smutek, apatia, wynikające z myśli o niedoskonałości świata; sentymentalny
pesymizm; chandra, spleen.
W powieści Goethego klasycznego weltschmerzu doświadcza Werter, tytułowy bohater. Objawia się on stanami melancholii, załamaniem i apatią. Bohater widzi niedoskonałość świata, np. niesprawiedliwe podziały społeczne, ale nie chce się ani do nich przystosować, ani się przeciw nim zbuntować ("ból istnienia"). Próbuje więc uciekać najpierw w świat przyrody, potem w świat literatury, by na końcu popełnić samobójstwo.
Weltschmerz jest bezsilnością wobec zła i absurdu świata,
z którym nie można się pogodzić i nie da się walczyć.
Ani ja Werter, ani młody, ale jakieś analogie zauważyłem.
Denerwuje mnie polityka, ale nie mam zamiaru zanurzyć się
w niej, aby niczym doktor Judym, uzdrawiać ją od podstaw.
Zakochany w przyrodzie, czerpiący całymi garściami w
literaturze i poezji, co tam zostało na końcu?
Niewiele, ale nie muszę być ze wszystkim taki akuratny.
Wyidealizowałem sobie to życie i może to nie jest takie
złe. W końcu marzenia pozwalają zmieniać ten świat. Czasami potrzebne są do tego by go po prostu
przeżyć. Mój problem polega na tym, że chyba mam trochę cieńszą skórę. Poza tym
wyrzuty sumienia, poczucie winy i ten cały cholerny humanizm, które przeszkadzają
w codziennym życiu. I mam to od dawna.
Pewnie się powtarzam, ale lubię zanucić od czasu do
czasu „Jenny” Edyty Bartosiewicz
„ A ja wierze, że
to co robię ma sens
Bo czasem lepiej odejść od zmysłów, by nie zwariować”
W końcu życie to sztuka powtarzania z coraz większą
wprawą. Co więc mnie dręczy? Sporządziłem swoją mała listę:
Kiedy ogrania mnie spleen, tak z poniedziałku na wtorek
Wtedy na głowę mi spada problemów cały worek
Że żona już mnie nie kocha, tak mocno jak kiedyś kochała
Że bliźni czynią
starania, abym wyszedł na wała
Że do pierwszego nie starcza, chociaż kiedyś starczało
Że włos mi całkiem posiwiał, oraz obwisło me ciało
Że tropikalne lasy giną w każdej minucie
Że nacjonalizm
odżywa, a już nie wspomnę o bucie.
Że pomidory niezdrowe i złe powietrze ma Kraków
I wtedy staram
się zasnąć zanim zupełnie zgłupieję
Z zasypianiem nie miałem nigdy problemu. Lęki wychodzą
nad ranem i wtedy rzeczywiście się dzieje.
Noc z soboty na niedzielę pomimo melancholii sobotniego wieczoru
pozwoliła jednak przyłożyć na ten „misz-masz”
czapkę Stańczyka.
|
04 października 2011
| |
Minął
sierpień, minął wrzesień, znów październik
i
ta jesień rozpostarła melancholii mglisty woal
Nie żałuję letnich dzionków, róż, poziomek i skowronków Lecz jednego, jedynego jest mi żal
Prawda.
Październik objął we władanie ziemię. Teresa i Franciszek
dochodzą do siebie po imieninowych imprezach, a trawniki jakby mniej
bujne. Ale wokół barw cała paleta.
Złote
liście, brązowe kasztany i czerwień soków w butelkach.
Jeszcze
tak niedawno wbijając zapałki w owoce kasztanowca, tworzyłem całe
armie bojowych ludzików i zbrojnych jeży. Jakby wczoraj uczyłem
tego swoje dzieci. A dzisiaj połyskujący kremowym brzuszkiem
brązowy kasztan, znalazł się w mojej dłoni wyłącznie przez
sentyment. Wsadziłem go do kieszeni i zaniosłem do domu. Położyłem
na otwartej dłoni mojej małżonki. Spojrzała i zaraz zamknęła go
w dłoni. Uśmiech pojawił się tylko na chwilę. Powoli i zamienił
się w nostalgię, a ta wycisnęła dwie łzy, które spłynęły po
jej policzkach.
-
Nigdy już nie pójdę na kasztany
-
Po pierwsze nigdy nie mów nigdy – poprawiłem Ją natychmiast -
Po drugie, za chwilę możemy pojechać do parku AWF-u i zbierzesz
tyle ile tylko potrafisz udźwignąć.
Jak
uda Ci się wytrzymać do niedzieli, to po głosowaniu wrócimy
przez kasztanową łączkę.
Tak
nazywał kasztanową alejkę nasz młodszy syn, kiedy z
zapalczywością poszukiwacza złota. tropił brązowe kuleczki.
-
Gdzie ja na wybory – odparła. Na wózku.
-
Przecież Ty tylko nie chodzisz. Nie utraciłaś prawa rozsądnego
myślenia i dokonywania wyborów.
Do,
jakby to nie zabrzmiało patetycznie, decydowania o własnym losie.
Poza tym tylko ten który głosował, kupuje sobie prawo do
narzekania na rządzących. Inni tego prawa nie mają.
Nie
kontynuowała dialogu, poturlała się tylko w kierunku ona. Tam
podniosła rozłożoną dłoń na wysokość oczu i spoglądała jak
zachodzące słonce rzuca ciepłe promienie, które odbijając się
od gładkiej powierzchni, drażniąc oczy. Zasłoniła je drugą
ręką. Za chwilę zaś dalej obserwowała przez wąskie szparki
półprzymkniętych powiek. Ile w tym widoku było tęsknoty za
dzieciństwem, które jak wiadomo nigdy nie wraca ? A może tylko za
chodzeniem. Takim zwykłym dreptaniem pomiędzy kuchnią a pokojem
jak i wypadem do parku, na działkę, czy baseny termalne w
Oravicach?
Wespół
z teściowa dokonaliśmy zakupu warzyw. Plac sprzedaży hurtowej na
Rybitwach zawalony jest wszelkiej maści burakami, marchwią, cebulą
i ziemniakami.
Pięć
złotych za worek, to cena przyjazna. Fakt, że worek nie jest
wielki, ale babcina wyobraźnia pracuje na pełnych obrotach,
proponując wekowanie coraz to innych sałatek i miksów.
Wiadomo
wszak, że prawem natury obecny nadmiar warzyw wróży zbliżająca
się zimę i okresowe braki w zaopatrzeniu. Wekowanie, kopcowanie,
ostatnio mrożenie miało ograniczyć te tendencję.
Coraz
bardziej ograniczający się dostęp do świeżych owoców i warzyw
wywoływał kiedyś tęskne tony w które uderzał Kabaret Starszych
Panów
Addio
pomidory
Addio ulubione Słoneczka zachodzące za mój zimowy stół Nadchodzą znów wieczory sałatki niejedzonej Tęsknoty dojmującej i łzy przełkniętej wpół
Gospodarka
rynkowa stawia sobie za cel sprostanie zapotrzebowaniu klientów i
realizację ich marzeń. Miejsce pachnących krzaczków zajęły
pomidorowe drzewa, nawadniane i odżywiane zgodnie ze wskazaniami
komputera. Korzenie tego monstum drążą korytarze w wełnie
mineralnej zamiast próchniczej ziemi.
Nawet
rzodkiewka, która była domena wiosny leży okrągły rok,
podsychając na półkach.
Wczoraj
widziałem ją w markecie. Przy odrobinie dobrej woli można by rzec,
że to jakieś blade buraki. Ktoś zdecydowanie przesadził z
nawożeniem.
Czy
warto więc wzdychać w sytuacji, gdy wystarczy udać się do
marketu. Trzeba tylko ruszyć tyłek. Pytanie tylko, czy to
wzdychanie jest uzasadnione ?
Doczytałem
się na jednym z portali dotyczących alergologii, że skutki
spożywania pomidorów mogą być opłakane.
Otóż
objawy wskazujące na negatywny wpływ pomidora to natychmiastowe
(ostrzegawcze!) pieczenie i świąd warg, czasem ich puchniecie,
pieczenie oczu, uczucie kuli w gardle, szczypanie skóry na rękach ,
którymi trzymaliśmy soczysty owoc, gorycz i odbijania , rzadziej
kaszel i duszność,, wyjątkowo napad astmy, zwykle biegunka,
wreszcie pokrzywka lub wyprysk skóry.
Aż
się chce odstawić przygotowaną właśnie sałatkę.
Ale
kto Polaka wystraszy taką bzdurą? Wszak Bóg jest po naszej
stronie.
Poza
tym, jak mówi mój sąsiad Franek - Nie śmierdzi nie szkodzi
Że
też on nie próbował sera Ołomunieckiego, przysmaku braci Czechów.
Ze
względu na szczyt kampanii wyborczej, nie oglądam prawie telewizji.
Dzięki temu nie straciłem całkowicie wiary w ludzi. Dalej staram
się naiwnie wierzyć, co zarzuca mi co najmniej jeden znajomy, że
ludzie są z zasady dobrzy. Czasem tylko okoliczności są
beznadziejne.
Wieczorem
obserwuję słońce zachodzące gdzieś po prawej stronie mojego
zaokiennego pejzażu. Chociaż od wielu lat wiem jak ten spektakl się
skończy, codzienne zaskakuje mnie jakimś nowym elementem. A to
kombinacja chmur, a to odcień czerwieni. Ten podoba mi się
najbardziej, bowiem wtedy jak pisał poeta – koniec dnia czerwonym
pachnie winem.
Gdzieś
tam dochodzą do swojej barwy moje winogrona i niechybnie trzeba
zaplanować wypad na wieś.
Pewnie
pojadę, a wracając zagłosuję. W końcu co cesarskie Cesarzowi
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz