27 lutego 2011
| |
Nie chcę tego tak zostawić. Nie mogę przejść obojętnie. Przeczytałem uważnie wszystkie
komentarze zamieszczone pod wpisem „ Robota jest robota „ i do teraz
jest mi po ludzku głupio. Jak bowiem nazwać kraj,
który spycha na margines swoich obywateli tylko z tego powodu, że
zdmuchnęli na urodzinowym torcie
o kilka świeczek za dużo. Zresztą co to znaczy za dużo?
Kapitalizm
dziewiętnastowieczny, którego odmianę mamy okazję doświadczać na co dzień,
wprowadził takie ciekawe zasady. Właściwy kandydat do pracy to pozwalający się
wykorzystywać za najniższą pensję, wykształcony, młody człowiek poniżej
trzydziestki, najlepiej z wieloletnim
doświadczeniem. Brak rodziny i
oczekiwań jest dodatkowym atutem. Zasady nie do pogodzenia ze sobą, a jednak
sądząc z zawieranych umów (najlepiej na czas określony), pracodawcy znajdują tę kompilację cech w
swoich przyszłych pracownikach.
A później realizacja tak zwanej
indywidualnej ścieżki kariery, chociaż
sama ścieżka kojarzy mi się z czymś
wąziutkim, pokręconym i pełnym nierówności.
Czytałem gdzieś, że na zachodzie w cenie są dojrzałe
pracownice, które mają perspektywę znalezienia pracy jako np. asystentki biznesmenów(tych z prawdziwego
zdarzenia), lekarzy czy innych pracodawców.
Oni dawno już zrozumieli, że taka osoba która odchowała dzieci i znajduje się na przykład w wieloletnim
związku , może bez straty dla w/w
poświęcić więcej czasu dla firmy, oraz
na potrzeby własnego samodoskonalenia.
Osoba taka posiada dodatkowo tak zwaną mądrość życiową, która jest nie do przecenienia, oraz szacunek
do pracy jako takiej. Poza tym, klienci bardziej wierzą takiej właśnie osobie,
niż długonogiej młodej blondynce o
idealnej figurze.
Poprzez doskonałość figury
jawi się dla nas, przeciętnie
niedoskonałych jako mało wiarygodna.
Co innego jest bowiem wyrwać
się an drinka nawet long, a co innego
załatwić zaświadczenie lekarskie o problemach związanych z prostatą.
Kiedy ta mądrość spłynie pod polskie strzechy
biznesu?
Spłynie wcześniej czy później ,
bo pomimo obaw artykułowanych w latach dziewięćdziesiątych, białe skarpety i czarne mokasyny, nie są już elementem obowiązkowego ubioru
biznesmanów.
Biorąc powyższe pod uwagę
pomyślałem, żeby na ten jeden raz
przeciwstawić się swoim zasadom. Na chwilę zapomnieć, że ten blog jest wolny od
polityki.
Może napisać e-mail. Korzystając z dobrodziejstwa Internetu wybrać
trochę adresów, na przykład do posłów. To w końcu nasi przedstawiciele.
Wielokrotnie zapewniano mnie o tym w trakcie kampanii wyborczej. A teraz
zaczyna się nowa. Niech poczytają Wasze
komentarze .
Bo to co tam napisano, to jest Polska właśnie .
A może Wy macie jakieś
propozycje co do adresatów?
A poza tym czy to ma w ogóle jakiś sens?
A teraz z innej beczki, jak mówili
Monty Pythons
Dosłownie przed chwilą oglądałem spotkanie z Panami:
Danielem Olbrychskim i Wojciechem Pszoniakiem. Tematem rozmowy była między innymi historia
powstania filmu „Ziemia Obiecana” w związku ze zbliżającą się uroczystością
wręczenia Oskarów. Ziemia Obiecana to
wielki przegrany tamtejszego rozdania
nagród. Film przegrał w starciu z Akiro
Kurosawą. To ładna przegrana, a my Polacy kochamy piękne przegrane. O porażce
filmu zdecydowała ponoć w opinii części
jury, antysemicka wymowa filmu .
Bzdurna opinia!. Jestem zakochany
w tym filmie, oglądałem go już przynajmniej dwadzieścia razy i kocham Welta
Moryca granego przez Pszoniaka.
To najsympatyczniejsza postać
filmu.
I Borowiecki który postanowił zerwać z
klasycznym wzorcem Polaka. Chciał pokazać że Polak potrafi, ale i jego porwała
czapka z pawimi piórami, jak prostego Jaśka z „Wesela”. A potem to już była katastrofa. Ale nie taka w
stylu Greka Zorby.
A Herr Borowiecki czyli Daniel
Olbrychski obchodzi dzisiaj właśnie 66
urodziny. Z tej okazji do studia wjechał
tort. Gratulacje i życzenia. Bohater
uśmiechnięty i wyraźnie wzruszony powiedział:
- Tortu nie zjem, bo jestem na
diecie proteinowej, ale z chęcią na niego popatrzę.
Ech prorocy moi z dawnych lat,
obrastacie w tłuszcz – śpiewał Perfect.
Co stało się z dzikim Azją
Tuchajbejem , czy zawadiackim Kmicicem , któremu Oleńka „ran
nie godna była całować”?. Gdzie ten
Olbrychski, który z szablą w dłoni wpadł do Zachęty, by ciąć i siekać?
Zastanawiałem się nad tym pierwszy
raz, gdy w jakimś kobiecym magazynie
zauważyłem zdjęcie Pana Daniela z psem rasy York. Zdjęcie jak zdjęcie, ale dla wizerunku mocnego
faceta taki pies nie pasuje.
A może to ja chcę Go widzieć jako buntownika i zawadiakę?. A może
bohaterowie są zmęczeni?.
Być może Johny Wayne czy Yul Brynner męczyli się z wizerunkiem
twardziela, pod koniec swojego życia, ale z kolei taki Clint Estwood
pomimo osiemdziesiątki potrafi
jeszcze dać w pysk.
Bo prawdziwy twardziel w jak mówi Kondrat w „Dniu Świra” myje zęby króciutko, płucząc usta whisky. Spluwa do umywalki i zaciąga się papierosem.
Każdy ma prawo do swego
wizerunku, każdy ma prawo swojego życia. Martwi mnie jednak, że
Daniel Olbrychski przybrał soft
wizerunek, ponieważ i ja starzeję się ze
swymi bohaterami (bo do takich bez wątpienia Daniel Olbrychski należy). Każdy
taki fakt medialny uświadamia mi że i ja powinienem zbadać swój cholesterol i
zrobić PSA, a przecież nikt nie lubi gdy przypomina mu się jego wiek. Sto lat
Panie Danielu!
|
22 lutego 2011
| |
Kiedyś wydawało mi się, że
otwiera wszystkie drzwi, podkreśla dorosłość i umożliwia zakup wina. Chociaż z tym ostatnim
nigdy nie miałem problemu, nawet pomimo
jego braku. Dowód Osobisty. Bywało że uroczyście wręczany na takich młodzieżowo
- patriotycznych spędach, nastrojem przypominających wręczenie paszportu w filmie Barei – „Miś”.
Najpierw zielona książeczka, z masą pieczątek i wpisów, o ślubie, zameldowaniu,
wydaniu kartek na cukier, zatrudnieniu, zwolnieniu , oraz o możliwości przekraczania granicy z NRD.
W ramach europeizacji administracji zmienił się w kolorowy kawałek plastiku wielkości karty kredytowej. Kiedy wprowadzono
nowe dokumenty, wspólnie z małżonką skusiliśmy się na wymianę. Być może z
powodu zdjęcia. Na zdjęciu w starym dowodzie widniał
osiemnastoletni szczeniak, a mnie
Dzięki Bogu wystukało już prawie
czterdzieści trzy. Po miesiącu
oczekiwania otrzymałem dokument, który po raz drugi z dumą pokazywałem. Kiedyś jako fakt dojrzałości,
później jako gadżet. W końcu byłem
jednym z pierwszych, wymieniałem już w
2001 roku.
Dodatkowo otrzymałem numer
seryjny z gatunku „ dla blondynki „ jak mówi moja żona, a więc: dwie pierwsze cyfry stanowiły jedną trzecią cyfr piątej i szóstej a połowę trzeciej i czwartej. Trzecia
i czwarta z kolei stanowiły dwie trzecie
ostatnich dwóch cyfr. Prawda że proste ?
Wszystko co dobre kiedyś się kończy. Nowe dowody posiadają termin
ważności i niczym mleko UHT czy sałatka wiejska i mija im właśnie termin ważności. Zgodnie z przepisami należy podjąć starania o
jego wznowienie minimum trzydzieści dni od końca daty ważności. Ze względu na konieczność osobistego
złożenia wniosku i wiadome kłopoty mojej żony, do naszego domu zawitał Pan Urzędnik , który
przyjął wniosek i dwa zdjęcia. Na tych zdjęciach żona była dość podobna do
siebie. Tutaj muszę oddać sprawiedliwość i stwierdzić że w Urzędach zmienia się
na lepsze. Być może powoli, ale jednak. W
wielkiej radości, z powodu
załatwienia urzędowej sprawy, Kochana ,
moja jedyna małżonka wypełniła w moim imieniu wniosek, wyszukując dodatkowo dwa moje zdjęcia. Jest pewna logika w tym wypełnianiu, bo przecież kto jak kto, ale Ona patrząc mi w
oczy najlepiej wie jakiego są koloru. Natomiast pytanie o znaki szczególne
potraktowała jako zbyt osobiste i pozostawiła bez odpowiedzi.
Zaopatrzony w dokumenty, pełen
wiary w dobrą wolę żony ,w piątek po pracy zjawiłem się w Urzędzie . Co ciekawe,
urząd był czynny do 18.00. Pani przyjęła mój wniosek, który osobiście przy niej podpisałem i wszystko by było załatwione, gdyby nie urzędnicza dociekliwość, z jaką zaczęła oglądać zdjęcia.
- Odnoszę wrażenie –
stwierdziła – że to są te same zdjęcia jakie pan złożył do poprzedniego dowodu.
- Gdzież tam – zagrałem w
ciemno – zrobiłem najpóźniej w zeszłym roku. Ja się po prostu tak wolno
starzeję
- I nie zmienił się pan od
dziesięciu lat? – spytała
- Tylko trochę posiwiałem ,
najbardziej na klacie – żartem próbowałem
spoufalić się z Panią Urzędnik.
W międzyczasie spojrzałem na wspomniane
fotografie i porównałem z dowodem. Nie da się ukryć to te same zdjęcia. My
Polacy lubimy jednak bronić spraw nie do obrony.
- Nawet krawat ma pan ten sam
na obu zdjęciach
- To był bardzo drogi krawat i
niesamowicie trwały ? – pociągnąłem – Tak jak marynarka.
- Przyjmę Panu ten wniosek,
ale nie wyjedzie z urzędu bez nowych fotografii. Może podrzucić nawet syn, albo
teściowa, jeżeli pan nie ma czasu. Niech
będą tylko czytelnie podpisane. Zdjęcia
oczywiście.
Tak więc nie ominęła mnie
wizyta u fotografa, w najbliższym
Carrefourze. Przyklapnąłem na chwilę pomiędzy albumami i aparatami przy składanym tle, a pani odgadując moje intencję powiedziała
- Proszę się nie uśmiechać.
A jest z czego. Ambitna praca
zawodowych fotografów zamieniana jest na
fuchę osoby obsługującej automat do odbitek i tanią cyfrówkę. Działania te przypominają mi widoki z Chin
czy Indii. Gdzie na tamtejszych bazarach wędrowni dentyści usuwają zęby. Pacjenci siedzą
tak przykurczeni jak i ja przy robieniu dowodowych fotografii. Ale za to tanio i promocja - 50% na drugi komplet.
Skorzystałem z promocji, tylko
nie wiem po co. Na zdjęciu wyszedłem
kiepsko, ale nie zgłaszałem reklamacji. Mógłbym przecież usłyszeć
- Ja tylko rejestruję
rzeczywistość, nie upiększam.
To byłoby bardziej stresujące niż dziewięć nieudanych
fotografii.
Kiedy w domu przyłożyłem jedną
do drugiej, zrozumiałem co Urzędnicza
miała na myśli.
Przez chwilę poczułem na
plecach te dziesięć lat, które minęły od
poprzedniego zdjęcia.
Ale czy sobota, jest porą pogłębianie depresji ?
Kiedy mijałem lustro w przedpokoju, zatrzymałem się na chwilę. Naciągając skórę na
policzkach powiedziałem do siebie.
- No. Nie jest tak źle.
Pewnie że nie jest źle, odbiór dokumentu ustalono na dwudziesty
pierwszy marca. Może będzie wcześniej.
|
17 lutego 2011
| |
Znacie to uczucie
kiedy rano bez wstrętu podrywacie się z pościeli bo przecież trzeba iść
do pracy? Tak zrywałem się ja, w poniedziałek , po odtrąbieniu końca
przeziębienia na 6.30. I chociaż cholerny kaszel targał mną jeszcze jak rasowego
gruźlika, porzuciłem ciepłe łóżeczko i
skierowałem się do łazienki. Zima
wróciła przede wszystkim pod postacią
bardzo ujemnej temperatury. Minus jedenaście zmotywowało mnie do naciągnięcia aż na same
oczy ciepłej czapeczki, z firmowym znaczkiem. Sprzeciwiłem się więc swoim zasadom według których czapkę zakładam od
minus piętnastu , a tak zwane gacie od
dwudziestu. Jak trzeba to trzeba. Wsiadłem do auta i jak codziennie pokonałem to swoje
dziesięć kilometrów. P:o drodze, w
odległości około dwustu metrów mijam budynek, w którym o tej porze pewnie śni jeszcze swoje szalone sny Mirek - Koniecmira
i
melduję się jako pierwszy w siedzibie firmy. Lubię być przynajmniej
kwadrans wcześniej. Bez stresu parzę kawę, przeglądam pocztę i zerkam na newsy
Onetu. Ja po prostu lubię pracować. Może
to głupie i takie nienowoczesne , ale zawsze praca sprawiała mi przyjemność .
Co prawda otarłem się kiedyś o pracoholizm i miałem nawet pierwsze tego objawy,
ale szczęśliwie przyszło na mnie opamiętanie. Otarłem się również o bezrobocie
i z tego zestawienia wolę jednak nadmiar roboty.
Pomyśleć że w zeszłym roku o tej porze próbowałem zmagać się z innymi wyzwaniami. Kolega wyciągnął mnie z firmy w której okrzepłem. Ot po prostu pod pozorem pomocy mojej rodzinie, a szczególnie mojej niepełnosprawnej żonie , doby znajomy zwerbował mnie do pracy. Oczywiście interes miał być obustronny . Ja modernizuję mu firmę, on standard mojego życia. Ja jestem baran chociaż byk i dałem się zwieść szpetnie. Bo to bliżej domu, a więc gdyby coś się stało to dwa kroki. A to zatrudnimy żonę, dla niej to będzie rehabilitacja, a ty ją przywieziesz i odwieziesz . Otrzymasz pełną swobodę działania, nie będziemy się mieszać, liczy się wynik. Piłem te słowa z ust kolegi i dałem się ponieść romantyzmowi wyzwania. Rozwiązałem umowę o pracę i przeszedłem do nowej pracy. W starej podarowano mi pamiątkowy zegarek a w nowej otrzymałem gwarancję zatrudnienia, jeżeli nawet zmieni się koncepcja zarządzania firmą. Ja w rewanżu zaproponowałem wynagrodzenie w tej samej wysokości co w starej firmie nie biorąc pod uwagę tego, że tam zajmowałem się tylko wycinkiem a tutaj całością. Ponieważ kasa nie mieściła się tak zwanej siatce płac, różnica miała być z tak zwanej kamizelki. Czy dżentelmenom i przyjaciołom potrzeba więcej niż uścisk dłoni i słowo honoru. Deklarowana swoboda działania okazała się również fikcją. Kamizelkowy dług rósł, a ja głupi nie obniżyłem standardu wydatków. Szybko zrozumiałem, że wobec skrajnie różnych koncepcji prowadzenia firmy bez względu na podjęta decyzję, pozostawałem w konflikcie z częścią właścicieli. Po pół roku akcjonariat zdecydował zmienić koncepcję zarządzania firmą. Po amerykańsku powiedziano mi - żegnaj i zostaw telefon i kluczyki na biurku. Nie musisz przychodzić do pracy, do końca wypowiedzenia. Na pytanie co z obiecaną gwarancją pracy usłyszałem milczenie. Nie doczekałem się również pełnej kasy za żaden z miesięcy moje nowej pracy. Niepamięci cud się kręci. Ja obiecywałem ? Tyle kasy? . A ja durnie zgodziłem się brać mnie o półtorej stówy niż poprzednio. Pokażę się z najlepszej strony, będzie dobrze. Straciłem w ten głupi sposób starą, dobrze płatną pracę, do której nie było powrotu. Ale nawet gdyby to było możliwe, to nie honorowo. Dowiedziałem się szybko co to znaczy pokolenie +50. Na setkę z wysłanych CV nie przyszła odpowiedź. No może gdybym był cieślą , albo kierowcą TIR-a to może. Przeprowadziłem szereg rozmów ze znajomymi. Miłych rozmów z których absolutnie nic nie wynikało. Przesuwano odmowę na następny tydzień, później na następny. Z oczywistych względów nie mogłem pracować poza Krakowem, ponieważ żona… Służba zdrowia i koszty rehabilitacji i sprzętu medycznego nie brały pod uwagę możliwości braku pracy. Płać albo zdychaj. Zaczęły się pojawiać początki depresji. Siłą zbierałem w sobie wolę do wstania z łóżka aby zacząć dzień. Żeby nie myśleć gotowałem i sprzątałem patrząc jak mi to życie ucieka. Pomoc przyszła z nieoczekiwanej strony, koleżance z byłej pracy chciało się ruszyć tyłek i podejść z prośbą do właściciela firmy w której sama pracowała. Decyzja była pozytywna. Oczywiście spadłem z drabiny funkcji ale złapałem się ostatniego szczebla. Potem byłem szkolony. Uczono mnie rzeczy, które od lat wymagałem od swoich podwładnych. Niech tam. Lepiej mieć pracę niż jej nie mieć. I zacząłem. I jak w starej sentencji – szukaj nowej pracy tylko wtedy kiedy masz starą ( pracę oczywiście). Zaraz też pojawiła się nowa propozycja pracy, którą przyjąłem, a kiedy jechałem rozwiązać umowę o pracę na korzyść tej drugiej zatrzymałem się u byłego współpracownika na kawie. I okazało się że otrzymałem propozycję pracy. Trzecią propozycję którą przyjąłem. Zadomowiłem się już tutaj, a ostatnio usłyszałem - fajnie że tu jesteś w naszym zespole. Tylko tyle i aż tyle. I nawet nie wiem dlaczego to wszystko przypomniałem sobie tego poniedziałkowego ranka, kiedy słabo-zdrowy otwierałem podwoje swojej nie takiej już nowej roboty. Może to wspomnienie działa lepiej od aspiryny.
|
13 lutego 2011
| |
Lewa ręka jest
ciężka. Prawa ręka jest ciężka
Nogi są ciężkie .
Obie z wszystkimi dodatkami
O reszcie nawet nie ma co pisać. Płuca pracują z wyczuwalną niechęcią.
Głowa co chwilę opada ma na piersi (moje własne niestety)
. I pewnie zasnąłbym niechybnie gdyby nie kaszel, który przywołuje mnie do porządku. Ból
istnienia materializuje się dzisiaj w
takiej formie.
Dodatkowo odczuwam,
że ja to nie ja, ale ktoś kto znajduje się w połowie wewnątrz, a w połowie na zewnątrz. Obserwuję więc siebie
trochę tak, trochę tak . Umysł
przemielony na kawałki, luźno przesuwające
się z lewa na prawo przy każdym potrząśnięciu głową. Coraz gorzej
artykułuje myśli, które jednak jakiś
dziwnym sposobem przemykają między
synapsami.
Złapało mnie zwykłe, chamskie przeziębienie. Ból głowy, katar,
a dodatkowo wszystkie mięśnie odczuwam
tak, jakby ktoś obrócił mnie w młockarni. Odezwały mi się poprzednie kontuzje
i tak dowala mi uszkodzone kiedyś na
nartach kolano, oraz łokieć, którego wcześniejszej kontuzji nie
byłem nawet świadomy. Piję jakieś lekarstwo na gorąco i dodatkowo wapno.
- Idź wapno do wapna -zażartował Młodszy - my zdrowi
wolimy piwo.
Nie chce mi się. Niech chce mi się zimnego piwa i to jest
chyba jedna z podstawowych oznak przeziębienia.
W telewizji jakaś
animowana reklama śpiewa „sto lat” na
cześć syropu na kaszel.
W innej blond aniołek demonstruje jak kaszle jej ojciec.
A może to ta sama reklama, wszystko zlewa mi się w jedno.
Wegetując pomiędzy fotelem a kanapą wykazuję des interesments wobec programu
TV .
A jaki drażliwy
się zrobiłem, do czego przyznać się
najtrudniej. Rodzina postanowiła wyręczyć mnie w pewnych obowiązkach domowych. Być może wybór tych prac do
zastępstwa został wybrany przypadkowo, być może leki przesunęły mi granicę irytacji. Faktem jest, że wkurz mnie widok żony , która siedząc na
wózku ciągnie za sobą suszarkę z praniem , albo niczym transportowiec, przewozi coś ponad miarę, z jednego końca mieszkania w drugi. Nie wiem dlaczego pojawia mi się wtedy przed oczami scena z filmu z Chevy Chasem. On to w
komedii „Europejskie wakacje” prosi o wyniesienie bagaży do pokoju w
angielskim hotelu . Byczkowaty recepcjonista w przybrudzonym podkoszulku na ramiączkach krzyczy:
- Mamo ! bagaże !
Wtedy drobniutka osiemdziesięcioletnia staruszka z daszkiem na głowie, łapie się za bagaże których nie może podnieść do góry. Wtedy ta mina głównego bohatera, który po chwili wyrywa
jej walizy, aby sam je wtargać bo inaczej nie wypada . Nie
wiem dlaczego mam taką samą. Nie wiem dlaczego
, ale za każdym razem, gdy żona robi jakąś karkołomną figurę aby coś dosięgnąć, coś
wynieść ponad normę , coś przenieść ponad siły, pojawia mi się przed oczami ta scena z filmu.
- Dlaczego to robisz pytam? Przecież jestem, pomogę.
- Nie lubię się prosić – odpowiada niezmiennie żona
A przecież siedząc tyłem do zdarzenia, lub przodem ale w innym pokoju ,nie
widziałem. Pomimo łączącej nas więzi nie domyśliłem planów. Telepatia nie zadziałała.
A może za dwa dni będę patrzył na to zupełnie
inaczej. Być może po męsku nie zauważę.
Jedyne co pozytywnego w tej całej chorobie to , że łaskawie pozwoliła mi na chorowanie w weekend. Doczołgałem się do
piątku, a rozchorowałem po sobotnich
rannych zakupach. Być może po obejrzeniu
podsumowania paragonu, za jak to powiedziała ślubna, wyłącznie niezbędne rzeczy. To ile przyjdzie
mi zapłacić gdy żonę ogarnie fantazja?
Jeszcze przetrwać niedzielny obiad.
Tu pomoże mi menuet Młynarskiego o rodzinnym obiadku
….Nie ma nic milszego niech, kto chce mi wierzy,
Jak rodzinny obiad w sielskiej atmosferze, Obrus świeży leży, starsi znad talerzy do młodzieży Szczerze szczerzą się…
Pomijając mój dzisiejszy podły nastrój, lubię te rodzinne obiady. Zwyczajem stało się,
że synowie przychodzą ze swoimi dziewczynami i jest tak jakoś miło. W zeszłym tygodniu ja
przygotowałem kaczkę po chińsku a tygodniu żona od rana znęca się nad piersiami …. Indyka.
Drób jednym słowem .
Do tego białe lekko schłodzone lub
różowe delikatne w smaku, podpowiedział
mi umysł. O widać że zdrowieję. Jakże
miało by być inaczej skoro administracyjnie
wyznaczyłem sobie koniec przeziębienia na poniedziałek 6.30.
|
06 lutego 2011
| |
Dawno temu, tak ze trzydzieści pięć lat temu, wyjechałem
na tematyczny obóz harcerski. Dlaczego tematyczny? Bo to był
obóz dla uzdolnionej młodzieży. Pytano co robię w tym towarzystwie, ponieważ
przez średnią szkołę przewinąłem się na
tak zwanej średniej pomiędzy dwa a pięć, czyli około plus trzy. To byłą cena
niezależności, oraz koszty doprowadzonego
do perfekcji lenistwa. Dzięki uzyskanemu wolnemu czasowi, na większą skalę mogłem pogrążyć się w werterowskim bólu
dojrzewania. Wracając zaś do tematu
mojego uzdolnienia, w rubryce „uzdolnienia”
wpisano – wiedza społeczno –polityczna.
Tak szanowni państwo Antoniemu Relskiemu,
olewającemu ciepłym moczem obecną politykę,
wróżono karierę męża stanu, a w najgorszym
przypadku chociażby politruka, w fabryce
numerycznych obrabiarek. Powszechnie bowiem wiadomo, że rozum dojrzewa na końcu. Co zaś do
końca, to był on nad wiek dojrzały i przesadnie niecierpliwy. Szybko też, mniej
więcej zaraz po rozbiciu namiotów i wykopaniu latryn poznałem Ją. Ona czyli Basia była delikatną blondynką z
dobrego domu, która oprócz umiejętności wpadania w oko, uwielbiała biologię.
Może to była chemia? tego nie pamiętam
już tak dokładnie. W każdej wolnej chwili wychodziliśmy poza obóz, by na
pokrytych mchem polankach trzymać się za ręce i całować, całować do tak zwanej pierwszej
krwi. Wracaliśmy wieczorkiem na teren obozu,
gdzie każde wybierało drogę do swojego namiotu. Ona w
pełni szczęśliwa gotowa na kolorowe senne marzenia, mnie sen
przychodził z trudem z powodu pewnej młodzieńczej dolegliwości, która przeszła z wiekiem. Młodszym czytelnikom wypada
przypomnieć, że w tamtych czasach, ze względu na panujące obyczaje,
zdecydowanie trudniej było rozładować
gromadzące się wewnątrz emocje i
napięcia. I chociaż udało mi się już poznać namacalnie pewne elementy
geografii Basinego ciała , cała tajemnica nie stanęła przede mną otworem . Któregoś zaś popołudnia, elegancki Polonez Jej ojca, wywiózł moje
wakacyjne szczęście do domu, który mieścił się w okolicach jastrzębskiego
zagłębia węglowego. Pozostały mi klisze w aparacie, naświetlone w ważniejszych chwilach i nadzieja, że zdjęcia wyjdą ostre. Czekała mnie również niespodzianka.
Następnego dnia po wyjeździe Basi, jej najlepsza przyjaciółka powiedziała mi w
tajemnicy, że tak naprawdę Basia nie jest blondynką . Jest rudzielcem , który
dla niepoznaki farbuje włosy w pszeniczne barwy. Wiedza ta nie była mi do niczego
potrzebna. Nie zaburzyła też mojego
wielkiego wakacyjnego uczucia. Zastanawiałem
się zaś , nad fenomenem braku dziewczęcej solidarności.
O tym że następna moja blond miłość jest puszczalska,
dowiedziałem się również od jej przyjaciółki, chociaż nie wiem czy to określenie
jest najwłaściwsze. Akurat wszystko jak śpiewała Elita : „łapka w łapkę świetnie
szło” i kiedy już prawie „co jej było moje” podzielono się ze mną tą radosną wiedzą.
Od tamtej chwili nie
wierzę w kobiecą solidarność. Co prawda sam używałem określenia „solidarność jajników” , ale chyba inaczej rozumiałem
słowo „solidarność”. Pocieszam się jednak, że
problemy w rozumieniu znaczenia słowa „solidarność” dotyczyły chyba połowy naszego społeczeństwa.
Nie jestem
odosobniony w swoich przemyśleniach. Ostatnio odnalazłem jedno z tak
zwanych złotych stwierdzeń . Tym razem
autorem jest Robert De Niro :
„Jak wynika z najnowszych badań, kobiety twierdzą, że
czują się mniej niezręcznie, kiedy rozbierają się przed mężczyznami, niż gdy
rozbierają się przed innymi kobietami. Według nich kobiety są zbyt krytyczne, podczas
gdy mężczyźni, rzecz jasna, są zwyczajnie wdzięczni."
I ja do dzisiaj jestem tak zwyczajnie wdzięczny , trochę starszej ode mnie wychowawczyni pewnej grupy kolonijnej. Studentce pedagogiki WSP, która kiedyś uczyniła to dla mnie bezinteresownie.
(A może miała w
tym jakiś swój interes. Mój na pewno)
A ja patrzyłem na nią w blasku pełnego górskiego
księżyca i nie w głowie byłą mi
jakakolwiek krytyka.
Wdzięczność i podziw były tak duże, że jak to się mówi „aż
wyłaziły mi oczy z orbit”.
Ech ten stary prymitywny świat, gdzie nie znane były wirtualne modele z internetu . Komputery ODRA zajmowały
parę pomieszczeń i sztab informatyków,
a my prawdę o życiu poznawaliśmy na
obiektach naturalnych. Może również dzięki temu brakowi solidarności?
|
01 lutego 2011
| |
Czy to wiek, czy stan umysłu powoduje, że uciekają nam niektóre rzeczy. Terminarz pełen
jest spraw, które odhaczyłem jako wykonane. Niezrealizowane przenoszę na inne
terminy, a i tak w to ułożone życie wkradnie się chochlik zapomnienia. Dopóki
jest to zapomnienie zakupu żarówki do lampy w dużym pokoju, narażam się tylko
na zarzut lenistwa lub złośliwego zaniechania. A co
będzie jak któregoś dnia zapomnę się wysikać przed snem? Ponoć marzenie, aby
nie lać w spodnie tkwi u początku jak i końca
męskiego życia. Spina go jak klamrą.
Póki co, pamiętając o wieczornej toalecie, odszukałem
zagubione w plikach przemyślenia z
końca ubiegłego roku.
Dzień Babci i Dzień Dziadka. Dwa miłe dni, które jak co roku minęły. I nim nastanie Dzień Kobiet, socjalistyczny wymysł,
z którego Panie nie zrezygnowały pomimo rezygnacji z samego socjalizmu, nastąpi Dzień Zakochanych czyli Walentynki. W powodzi innych dni „Ku czci i chwale”
przypomniałem sobie, że umknął nam całkiem Dzień Orgazmu obchodzony 21 grudnia.
Niby dotyczy zakochanych, niby tego
samego, a jednak wychodzi na to, że Walentynki to inaczej - Dzień Kochających, ale
nie fizycznie.
Kiedy ganialiśmy
za świątecznym karpiem i makiem na kutię,
Polska The Times informowała tłustym drukiem : „Globalny orgazm wyzwoli
"pokojową energię jądrową”
Czyż mógłbym nie
czytać dalej ? A dalej było jeszcze ciekawiej.
„21 grudnia przypada światowy dzień orgazmu. Według
pomysłodawców idei, najlepiej by do orgazmu doszło między godz. 12 a 14, a
optymalnie o 12.04 czasu uniwersalnego.To moment zimowego przesilenia. „
Ale o co chodzi? o co chodzi? Czytam więc dalej
„Co więcej, w
Światowym Dniu Orgazmu nie chodzi jedynie o seks dla przyjemności, ale o seks
dla światowego pokoju (Love & Peace). Globalny orgazm powinien w momencie
przesilenia zimowego wyzwolić "pokojową energię jądrową".
No to już wiem
wszystko. Jestem istotą społeczną, a
pokój leży mi na sercu nie mniej niż Miss
Północnej Dakoty.
Niestety.
Cholera pracowałem w tym czasie
i ponieważ o inicjatywie dowiedziałem się tego samego dnia, nie można
już było zorganizować żadnego urlopu na życzenie. Co prawda jak twierdzi mój ulubieniec Woody Allen - "Uprawianie seksu
przypomina grę w brydża. Jak się nie ma dobrego partnera, to lepiej mieć dobrą
rękę." W pracy jak to w pracy, zaczęły więc nachodzić mnie wątpliwości
dotyczące przywiązania do biurka. Nadgorliwość jak mówią jest gorsza od
faszyzmu.
Między dwunastą a czternastą odbyłem owocne rozmowy
handlowe do których używałem umysłu, głosu i obu rąk. I chociaż osiągnąłem zawodowy sukces , to
trudno tu mówić o orgazmie, tym bardziej dla pokoju.
Światowy Dzień Orgazmu jest o tyle uczciwy, że dla
świętowania go nie trzeba zaliczyć
perfumerii, czy sklepu z prezentami. Wystarczy tylko trochę się przyłożyć.
Być może zapomniałem, bo niema czym się pochwalić? Być może za bardzo ujęła mnie magia świąt i atmosfera Sylwestra.
Być może przestaje mi zależeć?
A może by tak, to efekt moich ostatnich przemyśleń, uzgodnić „Dzień przykładania się
do seksu”.
Ot po prostu, tego dnia
popracujemy nad sobą i przypomnimy sobie starą prawdę, że największą
przyjemnością jest podarowanie przyjemności innym.
„Miłość to potrawa jarska, a nie sztuka kominiarska”- pisał niezapominany Jan Sztaudynger. A więc panowie : do zakresu ars amandi należą również przytulanki
i szeptanki. Trochę fantazji a nie zwykłego
codziennego rachu ciachu. Inaczej złośliwa żona zaproponuje nam seks,
aby odmierzyć czas gotowania jajek na miękko ( 3 minuty).
Panie powinny wiedzieć zaś, że trudno żądać wieczorem perfekcji od faceta, któremu cały dzień wytyka się wady.
Inaczej zostanie nam rozgrywka brydżowa…. z „dziadkiem”.
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz