30 kwietnia 2010
| |
Mocne
dębowe drzwi otwarły się szeroko, ukazując ponure wnętrze, pełne smutnych
postaci. Protokolantka stanęła w progu i powiedziała:
- Świadek
Antoni Reński proszony.
- Relski,
poprawiłem dyskretnie swoje nazwisko.
Pani z
niedowierzaniem spojrzała na mnie a następnie na przyczepioną do drzwi, z powodu
awarii monitora, tradycyjną wokandę.
A tak przepraszam Relski – powtórzyła tym razem poprawnie.
Wszedłem
nieśmiało, chociaż pogodzony z rolą jaką zapisał mi wymiar sprawiedliwości.
Nazwisko,
imię i tym podobne jednostronne gesty grzeczności, zostały zaprotokołowane
przez sprawczynię zmiany mojego nazwiska.
- Dla pokrzywdzonego ?
- Nieznany
– opowiedziałem
- Obcy –
poprawił sędzia
- Oby –
poprawiłem się chociaż dla mnie obcy to jest listonosz, sąsiad z drugiej klatki. Dla oskarżonego to ja jestem całkiem obcy , właśnie -mnie nieznany .
W
zasadzie to obcych mi oskarżonych było około siedmiu, z czego jak się okazało część przebywała na sali
z własnej woli, część reprezentowana
była przez swoich pełnomocników- znaczy
się adwokatów.
- I co
Panu wiadomo w tej sprawie? - po chwili zadał
merytoryczne pytanie Pan Sędzia.
- Nic mi
nie jest wiadomo w całej tej sprawie – odpowiedziałem szczerze.
- A
przecież Firma w której Pan pracował, kupowała ciężarowe samochody służbowe.
- Tak
osiem lat temu , w salonie samochodowym na zamówienie i odebraliśmy je po wpłacie całej kwoty – odpowiedziałem nie
rozumiejąc istoty sprawy.
- Jak
dokonaliście zakupu - pytał dalej Sędzia
- Tak jak
to się zwykle robi, poszliśmy do salonu, wybraliśmy model i podpisaliśmy
zamówienie.
- A
dlaczego właśnie tam?
- Bo może
to po drodze z domu do pracy i
zadziałało przyzwyczajenie? - odpowiedziałem jakby zadając pytanie, ponieważ
nie widziałem powodów, by się nad tym kiedyś głębiej zastanawiać.
Pasowała cena, funkcje, wyposażenie,
serwis.
- To
ja przeczytam zeznanie które Pan złożył.
-
Zeznanie ? to było jakieś zeznanie?– pytałem sam siebie.
Sędzia
otworzył dokumenty. Z daleka dostrzegłem
swój duży podpis, złożony tradycyjnie, wiecznym piórem. Nawet z daleka, granatowe litery składały się w dające się
przeczytać imię – Antoni. Nazwisko może
gorzej, ponieważ świadomi końca podpisu
stosujemy przy ostatnich literach jakieś niecierpliwe rozciągnięcie.
Wtedy też
przypomniałem sobie, że gdzieś w 2003
napisałem pismo, które było odpowiedzią na pytanie Policji o sposób
zakupu samochodów i znajomość w tym kontekście firmy B i Pana Y. Zdecydowanym głosem, Sędzia
odczytał mi zeznania, może bardziej oświadczenie z którego wynikało że w
2003 roku nie znałem wspomnianego Pana.
- Czy
podtrzymuje Pan swoje zeznania – spytał Sędzia
- W całej
rozciągłości, w dalszym ciągu nie znam Pana Y.
- Czy są
jakieś pytania do świadka?
Nie ma ?
Dziękuję Panu, proszę się zgłosić do sekretariatu po zwrot kosztów dojazdu.
Pięć,
może siedem minut trwał mój występ na gościnnej chociaż już nie małopolskiej ziemi.
Do chwili
obecnej nie wiem czy byłem świadkiem oskarżenia, czy obrony ?.
A może
byłem świadkiem neutralnym, który poprzez swoją obecność podnosi ilość uczestników
procesu, dodając mu powagi. Wśród poszkodowanych
był Urząd Skarbowy, a to już nadaje
powagi sprawie.
Zapracowana kobieta w sekretariacie, wyliczyła moją
fatygę tak: pociąg osobowy drugiej klasy,
czyli dwa razy dwadzieścia pięć złotych.
Czas został tak skrojony, że samochodem
którym jechałem wyprzedziłem grafik raptem o piętnaście minut. Sam koszt przejazdu autostradą to trzydzieści
dwa złote. No cóż, dobre i to.
Tutaj
pojawia się pytanie rodem z „Rejsu” w związku z procesem, który trwa łącznie z postępowaniem przygotowawczym
z siedem lat i sądząc z miny adwokatów, potrwa jeszcze parę.
I kto za
to płaci?
Odpowiedź
również jak z Rejsu
- Pan
płaci, Pani płaci, społeczeństwo płaci.
Ja już
odczułem osobiście na swojej kieszeni,
A
przecież tak jak w Sadzie w X, z tą samą
mocą mógłbym powtórzyć
- Nie
znam nikogo w tej sprawie - przez Sędzią w Krakowie.
Notatkę z
tego zdarzenia, można by przesłać
mailem na adres Sądu w X. Można by
skorzystać ze Skype, który jest za free. Z przyjemnością stawiłbym się przed kamerą w
sądzie o określonej godzinie. Koszty
transportu - bilet autobusowy, informacja dla pracodawcy - wyskoczę na pół
godziny.
Ale po
co. Ma być poważnie, z pompą przytłaczające.
Jak samo wejście do Pałacu
Sprawiedliwości.
Gdy
wchodziłem rankiem , zza drzwi,
poprzez nieduże szyby spoglądali na mnie
strażnicy, wolni jeszcze od natłoku
obowiązków . Komentowali cos zawzięcie, ale czujny wzrok zawieszony mieli na mojej, zbliżającej
się postaci. Cudzy wzrok na sobie z
jakichś powodów daje się odczuć. Przerwali wymianę zdań gdy wszedłem do holu i
rzucili tylko suche
-
Zawartość kieszeni proszę do tego koszyczka.
Wyrzuciłem
więc dwa komplety kluczy, portfel z drobnymi i telefon komórkowy. Aktówkę
położyłem na taśmie, która poniosła ją w
głąb niedużego skanera. Jeszcze tylko małym czujnikiem jeden ze strażników sprawdził moją aurę wokół
całego ciała i dopiero wtedy mogłem zająć się studiowaniem tablicy z opisem pokoi na drugim
piętrze Sądu Rejonowego w X.
Z
pozytywnych rzeczy. Pod salą spotkałem biznesowego znajomego, który zestresowany jak ja, nie był świadomy powodów wezwania. Kiedy zrozumiał o co chodzi
odparł, że nie pamięta, ponieważ od 2003 roku kupił jeszcze ze
dwadzieścia podobnych pojazdów dla własnych potrzeb. Znajomy wygląda świetnie. Starszy ode mnie, nie przypomina tego smutnego gościa sprzed
paru lat, który odwiedzał mnie w celach biznesowych.
Nowy
image to sportowe ubranie i sportowy terenowy samochód. Ktoś mówił kiedyś w zaufaniu - nowa żona. Nie miałem odwagi zapytać, ale widząc go, jestem w stanie w to uwierzyć. Szczególnie że
w tej transformacji zauważam
podobieństwo z byłym premierem.
Emocjonalne
napięcie puściło mnie w samochodzie i tylko
nowa mapa w nawigacji ostrzegająca trzema gongami o tym że zbliżam się
do fotoradaru spowodowała, że nie wyluzowałem się do końca. Istniało
bowiem niebezpieczeństwo kontaktu z wymiarem sprawiedliwości w całkiem innym
kontekście.
|
28 kwietnia 2010
| |
W tekście
„o mnie” dokonałem zmiany. Zmiany która dzieje się bez naszego udziału,
a dla wielu wbrew. Już wczoraj musiałem odpowiedzieć na pytanie sędziego o
wiek. Pouczony o odpowiedzialności za
składanie fałszywych zeznań zastanowiłem się chwilę i niewprawnie jeszcze powiedziałem –
pięćdziesiąt dwa. Tak to w wymuszony
sposób przerzuciłem kartę w książce mojego życia Ależ to brzmi patetycznie!. Z drugiej jednak
strony, raz do roku.
Wieczorem
patrząc w płomień dopalającej się świecy
zapachowej zamyśliłem się nad liczbami,
które po sobie następują i tych które już nie wrócą.
Może to
tylko w ramach ogólnopolskiej akcji reklamującej matematykę.
Do piątki
dodaję dwójkę.
Samopoczucie
na trójkę.
Na
czwórkę męskie potrzeby,
więc
działam sprawnie, ażeby
Dyskrecją
szczelnie okryty,
taktowny,
niesamowity,
jedyną w
swoim rodzaju
otworzyć
Ci bramę
do raju.
Jedynkę
stawiam zaś bez złości
jako
ocenę swej skromności.
Za rok, gdy znów
mi się uda
Z
cyframi wyczynię cuda
Wieczorne
telefony zmusiły mnie do wielokrotnego powtarzania - pięćdziesiąt dwa. Na koniec byłem już lekko przyzwyczajony.
|
26 kwietnia 2010
| |
Perspektywa wyjazdu,
o którym pisałem poprzednio, albo
kumulacja złych emocji z godzin,
które oddaję ze swego życia, w zamian za
cyklicznie wypłacaną pensję, zbyt małą by zrekompensować stresu ustawiła
mnie w taki sposób. A może tylko odwieczna tęsknota, by chociaż przez chwilę
myśleć, że wystarczy pomachać skrzydłami i unieść się w przestworza. Mieć taką
możliwość na wyciągnięcie ręki i świadomie z niej nie skorzystać, dla dobra
rodziny. Albo jeszcze inaczej. Wyrzucić z siebie ból istnienia, do kogoś kto
równie jak ja wyczulony na emocje,
zaprawiony tym samym środkiem co ja,
wysłucha i zrozumie. Na koniec zaś przytoczy
historyjkę, która wykaże, że tak naprawdę to nie ja a on ma
przerąbane. Następnego dnia nie
będzie pamiętał tej całej rozmowy, a
wszyscy dla bezpieczeństwa ograniczą się
do stwierdzenia:
- No.
Wczoraj do daliśmy w dupę .
A może po
prostu by się trochę sponiewierać, bez głębszego sensu i ideologii, umówiłem
się na sobotni wieczór w gronie znajomych. Nawet złożyłem sobie na poczekaniu
taki wierszyk który trzymał mi się
niczym upierdliwy refren piosenki nieustannie nucony :
Gdy
wszystko idzie mi po grudzie, gdy nie chce mi się dalej żyć.
To z
kolegami chcę na wódę , Bo żeby być to
trzeba pić…
Mleko
pijałem gdy dzieciakiem, w pieluchę
lałem raz po raz.
I taką
wtedy normę miałem, że jeden cyc na
jedną twarz
Pierwszy
rowerek, pierwsza piłka i pierwsze wspólne serca bicie
I
chciałem aby było pięknie. Bywało ledwo
należycie.
Gdy
dojrzewania jął mnie ściskać metafizyczny wielki ból,
To z
kolegami tanie wino, piłem na miedzy pośród pól
Aż
pojawiła się w mym życiu kobieta, co
mnie chciała kochać.
I nie
musiałem już jak Konrad, za milion cierpieć oraz szlochać
Sadzenie
drzewa, remont domu, płodzenie syna, wierzcie mi,
Wpisały w
mój życiorys wiele, wspaniałych chociaż
trudnych dni.
Mniej
czasu było by świat zmieniać. Choć świat nasz
się codziennie zmienia.
Właśnie
osiągam swój wiek srebrny, Mieszankę
szczęścia i wk....enia.
Więc
czasem gdy mi jak po grudzie, gdy nie
chce mi się dalej żyć.
Ze
znajomymi piję wódę, wszak
czasem warto jest się spić.
Następnego
dnia nie miałem ochoty na dyskutowanie
o przesłaniu poezji, ponieważ
za Wiesławem Gołasem skłonny byłem nucić :
Tupot
białych mew o pusty pokład...
Ból istnienia odczuwalny do niedzielnego obiadu, harmonizował z niechęcią do głębszych przemyśleń.
Przypominało
mi się jednak takie powiedzenie:
W
pewnym wieku, jeżeli obudzimy się i nic nas nie boli, to
znaczy to że nie żyjemy.
W
niedzielę żyłem więc pełną piersią
|
22 kwietnia 2010
| |
-Narozrabiałeś
gdzieś w Polsce – powiedziała żona, zaraz jak tylko odebrałem telefon. -Przyszło wezwanie do
sądu.
- Do
jakiego Sądu?- spytałem zaskoczony
kwestią, ponieważ moje myśli krążyły
wokół całkiem innego problemu.
- Nie
wiem koperta jest zamknięta ja tylko podpisałam żółtą kartkę listonoszowi.
- Zwrotkę?
- Nawet z
refrenem - zażartowała sobie żona.
Dzień
miałem załatwiony. Przez głowę zaczęły się przewalać, rok po roku, lata mojego
życia. Dzielone później na kwartały, ponieważ z miesiącami zaczynałem mieć problem.
Do sądu?
W jakiej sprawie? I przede wszystkim jako kto?
O ile
dobrze przypominam sobie, jedyne
moje wątpliwe zachowania, to zdjęcia które z fotoradarów
przychodziły na mój adres. Każdy jednak
uczciwie zapłaciłem, w myśl przerobionego
na swoją modłę przysłowia – kto łamie i płaci honoru nie traci.
Nie
wzywany, nie legitymowany nie protokołowany.
Nie. Zaraz, zaraz, zgłosiłem kradzież radia. Cztery lata temu, ale po miesiącu umorzyli z
powodu nie wykrycia. Wypłacili odszkodowanie
i zapomniałem o bólu rozbitej szyby.
A z pięć
lat temu rzeczywiście składałem zeznania
przed Sądem, w sprawie klienta który kupił w naszej firmie
i nie zapłacił. Na salę wprowadzono go
już w kajdankach i tyle pamiętam,
ponieważ imię nazwisko, nazwa firmy czy kwoty, uleciały gdzieś z mojej pamięci.
Zresztą
tyle lat. Facet pewnie już na warunkowym.
Czas uparł się, aby tego dnia nie spieszyć się. Kwadrans za
kwadransem mijały godziny. Trzynasta.
Boże mój jeszcze trzy. Pomimo prób, z zakamarków pamięci nie udało mi się wygrzebać nic więcej. Do domu biegłem po dwa schody, a zaraz po
wejściu rozerwałem nerwowo kopertę.
Sąd Karny w odległym o ponad dwieście
kilometrów mieście, wzywa mnie w
charakterze świadka. No dzięki Bogu. Ciśnienie
zauważalnie spadło. Spojrzałem jeszcze raz na nazwę miasta, rzeczywiście ponad dwieście. Czytam dalej: w charakterze świadka, w sprawie karnej
przeciwko Piotrowi P i inni. Ja
przecież nie znam żadnego Piotra P, o
innych nie wspominając.
- Być
może doszło do jakiejś pomyłki - ratowała sytuację żona. Może ktoś coś pomylił.
Nie
mogłem tego sprawdzić od razu ze względu na późną porę. Zmarnowany wieczór i przesrana noc. Do codziennych problemów dołączył nowy kłopocik. A już codzienne sprawy, kiedy tylko sobie o
nich przypomnę, nie dają mi zmrużyć oka.
Kłopocik działał jak wzmacniacz.
Następnego
dnia od samego rana wydzwaniałem do Sądu.
Za którymś razem udało się.
- Dzień
dobry. Ja dzwonię w sprawie numer taki i taki.
Wie Pani dostałem wezwanie, a nie
znam sprawy, człowieka i nie przypominam sobie składania zeznań? Może mi Pani odrobinę pomoże.
- Ze względu na karny charakter sprawy nie
mogę Panu udzielić żadnych informacji – usłyszałem w słuchawce.
- Ale to może być pomyłka co do osoby. Może to
Pani sprawdzi.
- Jeżeli dostał Pan wezwanie, to Pani Sędzia chyba wie co robi? – odpowiedziała
Pani Asystent, określając coraz
dokładniej moją pozycję w tej rozmowie.
- Ale wie
Pani, to jest ponad dwieście kilometrów
w jedną stronę , muszę wziąć urlop z
pracy a dodatkowo opiekuję się…
- Jeżeli
Pan nie pojawi się na rozprawie to zostanie Pan doprowadzony – zakończyła w
swoim urzędniczym stylu Pani Asystent .
- Widzę
że nie mam innego wyjścia – skapitulowałem.
- No nie
ma Pan – podsumowała ze swej strony młoda z głosu Pani Asystent Sędziego.
Po rozmowie jestem głupszy niż przed i tylko
dodatkowo nastraszony.
I tak to
zgodnie z moim obywatelskim obowiązkiem wezmę urlop, zatankuję samochód do
pełna i pojadę, aby na miejscu
dowiedzieć się o co chodzi. Totalnie nie przygotowany, czego nie lubię. A koszty?
Co prawda
mogę zwrócić się z podaniem do Sądu o zwrot kosztów, ale:
Za drogę, mogę otrzymać zwrot kosztu najtańszego środka transportu ,w
najniższej klasie. Dziękuję.
A na
zwrot utraconych zarobków mogę liczyć ewentualnie, po zwróceniu się do sądu z
prośbą. Jako załącznik należy przedłożyć zaświadczenie z miejsca
pracy o zarobkach.
Wiadomo
że nie będę się chwalił wezwaniem do Sądu. Ilu z poinformowanych
uwierzy w moją rolę?. Zresztą od dawna się mówi : ukradł czy jemu ukradli, cóż to za różnica?
Z tego
samego powodu nie wezmę zaświadczenia o
zarobkach, ponieważ powinienem wskazać cel. I już z
płac pójdzie hasło, że zaświadczenie pewnie potrzebne do wyliczenia
alimentów, a ktoś gotów potwierdzić, że widział to małe dzieciątko i całkiem jest do mnie podobne. I skrzywdzoną
matkę oczywiście też widział.
- Wie
Pani , ona miała takie smutne oczy. Wykorzystał bidulę stary rozpustnik!
Znaczy
się dzień w plecy. Nastrój w plecy, finanse w plecy.
I dziwić
się, dlaczego na pytanie stróżów
prawa najczęściej odpowiadamy:
– nie wiem, nie widziałem.
To
zdecydowanie redukuje przyszłe kłopoty.
A
dodatkowo stres dla człowieka nie obytego w kontaktach z wymiarem
sprawiedliwości, który to wymiar traktuje wszystkich jako swoich byłych,
obecnych, lub przyszłych klientów.
Kayah
śpiewa że” strach lepszy jest niż szacunek” i widać że jeszcze często urzędnicy
z tej piosenki czerpią swoje natchnienie.
A ja powoli
zaczynam się czuć jak w Procesie Kafki.
Antoni R. brzmi równie dobrze jak Józef K.
„Czarny
chleb i czarna kawa ….” . Tak mi się jakoś przyplątał ten muzyczny motyw i
trzyma od pewnego czasu. To taki auto prześmiewczy
element mojego charakteru. Wszystkich traktuję równie prześmiewczo, siebie nie
wyłączając.
D-day dopiero z początkiem przyszłego tygodnia, ale
humor mam zepsuty od ubiegłego.
A w tym
pierdlu w sytuacji ekstremalnej, czy dostanę w ryj, gdy na pytanie - grypsujesz? , odpowiem – Nie. Ja bloguję.
|
19 kwietnia 2010
| |
Z wybiciem północy motyle odzyskały swoje barwy. Dzisiaj rano słońce wstało pełnią swoich barw, a telewizory zaczęły nadawać w dedykowanym systemie true color. Życie
wraca do normy. Kina wrzucą na projektory szpule z najnowszymi filmami, domy handlowe
włączą reklamy i puszczą głośną muzykę. Wieczorem
knajpki zapełnią się klientami, a ćmy barowe jak w poprzednich tygodniach zaczną
połyskiwać karminem ust.
Agencje prasowe już przynoszą informacje o tworzonych ad hoc
koalicjach. Możemy, już możemy
Od dzisiaj możemy już
różnić się, czyli szarpać
i dzielić po Polsku.
Odzyskaliśmy glejt
na swobodne obrażanie się na innych i lekceważenie adwersarzy. Można wytykać
małość i miałkość idei, dwulicowość zachowań i łamanie złożonych
ledwie wczoraj deklaracji. Czerwoni
przeciw czarnym, biali z zielonymi,
przeciwko żółtym, a wszyscy razem przeciwko gejom i masonom. Aż skóra cierpnie na plecach na
samą myśl że trzeba będzie nadrobić stracony tydzień.
Jeszcze dzisiaj trochę
onieśmieleni, ale jutro to na pewno się zmieni. Andrzej Sikorowski
śpiewał co prawda przy innej okazji :
- A jutro znów pójdziemy na całość
za to wszystko co się dawno nie udało ..
I trochę dalej :
a jutro znów
pójdziemy na całość
miasto będzie patrzeć twarzą oniemiałą …
Co tam miasto, oniemieje cały kraj. Aż świat się cały
zadziwi, bo my nie będziemy się
rozmawiać na drobne .
A trawa wokół mnie
tak samo zielona jak trzy dni temu. Na gałęziach więcej pąków przeradzających się w liście. Ptaki ćwierkają jak zwykle radośnie, ich nie
obowiązywał czas oficjalnej smuty. Niebo
pełne chmur, które tylko poprzez świadomość
pyłu wulkanicznego, wydają się bardziej
szare niż w zeszłym tygodniu. W radio
leci muzyka elektroniczna lub rap może dance, a pianiści oderwali zgrabiałe
dłonie od fortepianowych klawiatur.
Pozostaje smutek rodzin ofiar i
deklaracje. Czas pokaże czy będą miały pokrycie. Z doświadczenia mojego
półwiecza wiem, że z realizacją bywa
różnie, najczęściej źle i
nijako. Chociaż wszystko jest względne. Z okazji narodowej żałoby w radio, nasłuchałem
się rockowej klasyki z lat 70 -tych i 80-tych . Deep Purple, Scorpions nawet Metallica. Utwory które w
czasach dorastania dawały mi radość, teraz miały
być tłem smutku i refleksji. Zrozumiałem
w końcu dlaczego tak rzadko goszczą na falach eteru. Nie usunę jednak tych płyt z samochodu. W
dalszym ciągu będą mnie stymulować do radości.
- Show must go one - śpiewał Freddie
Mercury. Wraca więc „Taniec z gwiazdami” ,” Śpiewaj i walcz”, „ Tak to leciało” i setka innych cukierkowych programów i seriali, odbierających nam swobodę
samodzielnej oceny. O przepraszam wolę możemy wyrażać za
pośrednictwem SMS-a po wpisaniu cyfry pięć i wysłaniu na numer 74
coś tam coś tam, za cztery złote netto
plus VAT.
Normalnieje. Dzisiaj
rano jak zwykle, sąsiad wyprowadził psa
na dużą kupę i tradycyjnie udał, że nie dotyczy go obowiązek sprzątania po
swoim ulubieńcu. Inny dojechał do
mojego zderzaka tak, że z szeregu wyjeżdżałem dziesięć minut wprost pod śmieciarkę, która ustawiła się na
środku drogi. Zagradzając wyjazd z osiedla
warczącą ciężarówką , operatorzy kubłów na śmieci rzucali nieprzyjazne spojrzenia na chcących
wyjechać. Jesteśmy w pracy rzucił jeden pod nosem. A my kurde co? Jedziemy
na imprezę do francuskiego konsulatu?.
Nabrałem powietrze pełnymi płucami . Żyć!
|
16 kwietnia 2010
| |
To była
kolejna z moich szpitalnych wizyt. Wlokłem się obładowany reklamówkami z
żywnością, środkami higieny osobistej, oraz medykamentami.
Przemykałem szpitalnymi korytarzami szybko, z wprawą powstałą w wyniku
kilkutygodniowych już marszów w tę lub drugą stronę. Zastanawiałem się dlaczego
codziennie potrzebujemy tak wielu rzeczy? . Dlaczego za najważniejszą rzeczą o
którą chcemy zadbać to jedzenie. W jakim celu każdego szpitalnego pacjenta
tuczymy i poimy bez opamiętania. I soczek i może ciasteczka, a jabłuszko?
Koniecznie! Wpisałem się niestety, w ten
schemat szpitalnych zwyczajów . Działałem
według kartki, a wizytując żonę otrzymywałem kolejną do
realizacji. W niedługim czasie szpitalne łóżko obudowało się w dziesiątki mnie
lub bardziej potrzebnych rzeczy. I jeszcze słoniki na szczęście. Pierwszego
przyniosła stara znajoma i ktoś z rodziny niemal równocześnie. Pod koniec
pobytu parapet okienny oddany został we władanie dwudziestu czterem słoniom
różnej maści, wielkości i urodzie. Dzisiaj kolejne zakupy, czysty ręcznik i
zaległa korespondencja.
Jeden cel: piętro, oddział i pokój. Na oddziale
zatrzymywałem się co jakiś czas, aby zamienić zdanie lub dwa , z osobami z którymi zaprzyjaźniłem
się w tak zwanym międzyczasie.
- Oj jak
pan ładnie już chodzi!
- Jest
coraz lepiej, ja to codziennie obserwuję.
- Co tam
u mamusi?
- Kiedy ściągają szwy?
Standardowe
rozmowy, wywołujące chwilowy uśmiech na
zbolałych twarzach.
Pamiętam
jednego z pacjentów , który po wypadku samochodowym uderzył głową w drzewo. Przeżył
, ale jak to mówił jego ojciec -
zresetował się.
Powoli
uczył się mówić, chodzić, rozumieć. Kiedy wchodziłem na Oddział widywałem go
jak razem z ojcem krok po kroku przemierzali szpitalny korytarz.
-
Idziecie jak Felicjan na Kopiec? – pytałem.
Na Kopiec
i trzy kroki dalej - odpowiadał ojciec, a syn uśmiechał się,
szczególnie po zdaniu :
- Jest lepiej niż dwa dni temu.
Nigdy nie
uważałem że cierpieniem można się zarazić. Ale odrobiną empatii na pewno można pomóc , również sobie Nie jestem wyjątkowy, po prostu problemy mojej
rodziny pozwoliły mi otworzyć się na świat ludzi chorych.
Tym razem
wędrówka nie wiązała się z nadmierną
ilością rozmów. Być może nietypowa pora spowodowała, że korytarz był raczej
pusty, pomijając oczywiście chorych leżących na dostawkach. Nawet zdziwiłem się,
że jest to jeszcze praktykowany korytarzowy zwyczaj. Nieludzki zwyczaj ze względu na intymność z której chory
w takim korytarzu jest odarty. Ale być może ratowane życie jest ważniejsze?. Rozejrzałem się wokół, leżeli z reguły ludzie starsi, być może
dlatego niezaradni, przyjmujący z pokorą to co niesie los. Minąłem drugie lub
trzecie łóżko próbując aby chociaż wzrok nasz skrzyżował się na chwilę i by
choć na chwilę na tej twarzy zagościł cień
uśmiechu. Nawet szło jak wymyśliłem. Dwa
łóżka dwa uśmiechy, trochę zadziwione, może trochę zaskoczone. W każdym razie
oczekiwane bo nieczęste w tym zabieganym
świecie.
Osoby
pozbawione dzwonka alarmowego, dla załatwienia swojej bardziej lub mniej
życiowej sprawy próbowały posłużyć się
kimś przechodzącym. Niestety furkot fartuchów personelu, powiewających od
powstałego przy szybkim marszu wiatru,
owiewał tylko te smutne i zawiedzione twarze. Przy trzecim
łóżku, kiedy moje oczy spotkały się z oczami tego starszego człowieka i
tutaj zdarzyła się ta historia. Kiedy
nasze spojrzenia spotkały się , jego w
pół przymknięte oczy otwarły się z całą mocą. Podniósł z wysiłkiem siwą głowę
jak gdyby próbował mi coś powiedzieć. Usta jednak poruszały się tylko na
kształt słów, bezgłośnie. Wyciągnął wychudzoną rękę .Myślałem że coś chciał mi pokazać. Myślałem żęe chce aby podać mu wodę , okulary
czy coś tam co leżało na podręcznej, metalowej, szpitalnej szafce.
- Czy coś
podać? - zapytałem spoglądając na wskazanie
dłoni, ale on tylko powtórzył coś bezgłośnie i skierował dłoń bardziej w moim
kierunku.
Podniosłem
swoją i w połowie drogi nasze ręce spotkały się. Uchwycił mnie desperacko. Z
początku delikatnie, a później mocno coraz mocniej. Jak gdyby bał się że wyrwę tą swoją i odejdę.
Patrzył
mi prosto w oczy a ja odniosłem wrażenie, że jego źrenice stały się większe.
- Czy coś
podać ? - powtórzyłem
- Może
wezwać lekarza?. Zanegował gestem głowy.
Nie próbował już mówić nic, patrzył mi tylko
prosto w oczy, utrzymując zadziwiająco mocny uścisk.
Trwało to
chwilę krótszą, lub dłuższą, a może tylko błysk chwili, nie potrafię
odpowiedzieć na to pytanie. Nagle
podniósł głowę, złapał dwa lub trzy razy powietrze i zastygł w bezruchu. Uścisk
zwolnił się, a oczy pozostało otwarte. Nie potrafiłem wyswobodzić się z jego uścisku, nie
potrafiłem lub nie chciałem. Trzymałem ją jeszcze chwilę w swojej, a później
delikatnie położyłem jego dłoń na łóżko.
Podbiegłem do pielęgniarek. Kiedy dowiedziały się o kogo chodzi, powiadomiły
lekarza - że już. Powoli podeszli do
zmarłego. Jak się później dowiedziałem, tak miało być, kwestia czasu.
Uspokoiłem swoje sumienie, które już zaczynałem atakować za brak zdecydowanej
reakcji.
Zastanawiałem się nad swoim zachowaniem. Kiedy
umierał obcy mi człowiek trzymając mnie za rękę, kiedy zdałem sobie
świadomość ze zdarzenia w którym uczestniczę, zachowałem się nad wyraz
spokojnie. Nie panikowałem, nie odsunąłem ręki. Nie odczuwałem żadnych
negatywnych emocji, strachu, niechęci czy jakiegokolwiek chociażby obrzydzenia. Odwrotnie czułem się na swój sposób wyróżniony, przez obcego mi
człowieka. To on zdecydował się odejść z tego świata w mojej obecności. Na chwilę
trzymania mnie za rękę musiałem być dla niego kimś bliskim. Byłem najbliższy. Wyróżnienie, odpowiedzialność, gest? Nie chcę odpowiadać na to pytanie. Człowiek ,
drugi człowiek.
Co ciekawe,
w mojej pamięci zachował się obraz ciepłego staruszka. Nigdy nie pojawiało się
to w moich myślach czy snach w kategorii
horroru czy czegoś równie mrocznego.
Zdarzenie
które mnie spotkało jest typowe i codzienne dla obsługi i wolontariuszy hospicjów, mnie
zdarzyło się po raz pierwszy. Dlaczego?
Tempo i
styl życia. Pragnienie awansu, strach o utratę pracy i w końcu odejście od
tradycji rodzin wielopokoleniowych
powoduje, że brak nam czasu dla odchodzących. Brak czasu,
brak cierpliwości w końcu niezrozumiała
próba ochrony dzieci przed widokiem śmierci. Bo to takie nieestetyczne. Tak? . Poczekajmy
chwilę. Dzieci wynoszą schematy zachowań z własnych domów. I zdarzyć się może że i one skutecznie ochronią swoje dzieci przed nieestetycznymi widokami związanymi z nami. A wtedy?
Czy pozostanie nam oczekiwanie na
przypadkową dłoń, która pomoże w przejściu na drugą stronę?
Mój
umierający nieznajomy miał ponoć rodzinę, kurczowo trzymającą się szczebli własnej
kariery.
Kupienie raz w tygodniu wody, herbaty czy czekoladek
Merci w całości wypełniło im potrzebę kontaktu z umierającym ojcem.
Przecież wiadomo z reklamy, że czekoladkami Merci dziękujesz najlepiej.
Uścisk
dłoni to taniocha!
|
12 kwietnia 2010
| |
Kilka lat temu przeczytałem w
Tygodniku Powszechnym następującą
wypowiedź księdza Malińskiego:
„ Gdy już wszystko i wszystkich
oplujemy, sponiewieramy, zmieszamy z błotem, zadepczemy. Gdy już każda świętość
zostanie przez nas wykpiona, wyśmiana, zbezczeszczona, splugawiona.
Gdy już wykażemy, że miłość jest tylko seksem, że bezinteresowność jest interesem, prawdomówność - zakłamaniem, sprawiedliwość - zemstą. Gdy już z całą satysfakcją udowodnimy, że wszyscy są złodziejami, oszustami, szubrawcami. Gdy już odbrązowimy wszystkie autorytety, bo odkryjemy, że mędrcy nie byli tacy mądrzy, wielcy politycy popełniali błędy, wielcy święci bywali małostkowi. Wtedy nawet już nie będzie Tego, któryby powiedział: "Kto z was jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamień".
Tekst powstał w związku z pewnymi, wiadomymi
problemami księdza, ale ta wypowiedż ma dla mnie dużo bardziej uniwersalny sens.
Dlatego też ctyuję go dzisiaj, w okresie narodowego smutku.
Kilka lat temu, przeżywaliśmy
narodowy bół rozrywający serca. W tych
trudnych chwilach lgnęliśmy do drugiego
człowieka.
Bratali się wszyscy, nawet kibice Cracovii i Wisły.
A później sytuacja wróciłą do normy. Czy
machający bejsbolem kibol pamięta tamte gesty i słowa?
A może by tak korzystając z obecnej chwili narodowej zadumy
postarać się bardziej niż pięć lat temu.
A gdybyśmy tak na co dzień potrafili
odnaleźć człowieczeństwo w drugim człowieku.
Gdybyśmy chcieli zrozumieć jego
racje, lub chociażby tylko spóbować je zrozumieć?
Gdybyśmy dostrzegli to wewnętrzne
piękno duszy, a nie to powierzchowne, będące efektem plastycznych operacji?
A gdybyśmy nie czekali z dobrym słowem do pośmiertnych wspomnień?
O zmarłych należy mówić dobrze albo
wcale. Media od czasu sobotniej tragedii pełne są wspomnień żywych o zmarłych.
W myśł powyższej zasady opowiadają o
niespotykanych zaletach tych którzy odeszli. O talentach, zdolnościach,
umiłowaniu bliźniego i wielkim sercu
które już niestety nie bije. Odnoszę wrażenie
że Bóg czy jak ktos woli los, wybiera z pośród nas intelektualny kwiat i śmietankę ludzkiej dobroci. Prawidłowośc tę zauważył i
wyartykułował Rektor Uniwersytetu Jailońskiego
w dzisejszej wypowiedzi do telewizyjnej kamery . Sens był mniej więcej taki: O
zmarłych mówimy dobrze, dla żywych brakuje nam sentymentu. Świat byłby rajem
gdybyśmy potrafili dobrze mówić o żywych. Ostatnie dni przynoszą tak wiele dowodów potwierdzających
słusznośc wypowiedzi Jego Magnificencji.
|
09 kwietnia 2010
| |
Wczoraj
pomiędzy jednym a drugim zestawieniem które tworzyłem z samozaparciem,
odwiedził mnie znajomy z poprzedniej pracy. Byłem pogrążony w tej robocie
ponieważ wiadomo nie od dziś, że zestawienia tworzy się nie w celu informacji,
a jednie w celu ochrony dupy tworzącego.
Tak
dokładnie to znajomy był z poprzedniej, w stosunku do poprzedniej. To chyba
znak że zapadam w pamięć i po mimo mikrego wzrostu, trudno mnie z niej usunąć.
Sentymentalnie tak przywiązuję się do miejsc jak kot i do ludzi jak pies. W tym
zestawie zwierzęcych instynktów pozwalam sobie, przynajmniej raz do roku
odwiedzić znajomych z którymi nie pracuję już od czternastu lat. Gdy jednego
roku zapomniałem o tym zwyczaju, zadzwonił szef i w niewybrednych słowach
zaprosił mnie na wizytę. Piszę niewybrednych, ponieważ szef nerwus i
wrzodowiec, znany był ze swego niekonwencjonalnego języka. A przy takim
słownictwie, moje poddawanie w wątpliwość nieomylności szefa jakoś mi
uchodziło. Z perspektywy widać, że bardziej pamięta się krnąbrnych o których
przyjdzie nam się potknąć na swojej drodze, niż tych miękkich jak plastelina,
po których przechodzi się bez wysiłku. Trzeba tylko uważać aby się nie
pośliznąć. O nich zapomina się zaraz po przejściu. Kiedy w końcu po wspomnianym
przywołaniu pojawiłem się na kawie, stary rzekł:
- Widzę
Relski że wydoroślałeś w końcu.
- To że
tutaj pijemy radośnie kawę znaczy że obaj wydorośleliśmy – odwzajemniłem
komplement.
- Ale
zostałeś sobą - dodał stary.
- Dzięki
Bogu - wyrwało mi się po staremu.
Wracając
zaś do wczorajszych odwiedzin. Znajomy oprócz dobrego słowa, podrzucił mi mąkę.
Dwa razy po pięć kilo. Raz razową z otrębami, a raz pszenną „weselną”. Z
połączenia tych dwóch mąk piekę chleb domowy. Piekę to może zbyt dosłowne
określenie. Od czasu kiedy kupiłem maszynę do pieczenia chleba, ona za mnie
miesza i wyrabia. Mnie pozostaje dobrać odpowiednio proporcje i wybrać stopień
opieczenia. Nie jest to bynajmniej łatwe zajęcie, ponieważ proporcje inaczej
dobiera się przy tak zwanym ręcznym mieszaniu, kiedy zawsze można dosypać mąki,
czy dolać mleka. Tutaj zbyt duża ilość wody spowoduje, że ciasto wyrośnie
znakomicie, a następnie spektakularnie opadnie, tworząc chleb na kształt
wulkanu po erupcji. Nieograniczona możliwość dosypywania ziół i przypraw
powoduje że chleb jest niepowtarzalny. Tylko ten czas, od wsypania do wyjęcia
to trzy godziny. No i jeszcze te dwadzieścia minut aby ostygł chociaż trochę ,
ponieważ nóż kaleczy, a nie tnie, taki świeżo wyjęty z formy bochenek. Zapach
pod koniec pieczenia powoduje, że nie udaje nam się dotrzymać tych dwudziestu
minut.
A potem
już tylko masełko, solo wystarczy. Albo margaryna to już kwestia wyboru.
W ramach
wykorzystania wszystkich funkcji maszyny robię na niej także ciasto na pizzę. I
chociaż nie wychodzi mi to podrzucanie wirujących krążków drożdżowego ciasta,
to potrafię je rozklepać tak że pizza jest cieniuteńka jak w firmowych
zakładach, do tego ten zapach. Prawdą jest to że człowiek je oczami i nosem.
Przekładając to na inne dziedziny życia - prysznic to mój wielki przyjaciel.
Wracając
do chleba. Szerokim łukiem jak mogę unikam marketowych wyrobów przypominających
w smaku watę, chociaż wygląd i zapach czasami potrafią mnie zmylić. Jak głupi,
nabieram się na określenie chleb fitness. A prawie wszystko pięknie pokrojone i
zapakowane. Pamiętam wizytę moje ciotki z ameryki, na początku lat
siedemdziesiątych. Wraz z mężem prowadziła małą piekarnię i opowiadała o swojej
nocnej pracy . Największe wrażenie zrobiło na mnie to, że gotowy chleb kroi na
kromki i pakuje w papierowe torebki.
Boże ty
mój, tym amerykanom całkiem przewróciło się w głowie Nie dosyć, że mają chleb
bez kolejki to jeszcze trzeba za nich kroić.
Ponieważ
zakup chleba, zwłaszcza na niedzielę należał do moich obowiązków, ganiałem do
piekarni PSS Społem. Tam na zapleczu pieczono chleb pszenno żytni, w formie
dużych okręgów i wadze dwóch kilogramów. Pamiętam jak stałem w kolejce i
czekałem, aż świeży wypiek wyjdzie z pieca. W głębi zaplecza widziałem jak
dużymi drewnianymi łopatami piekarze wyciągali chleb z pieca na specjalny wózek
i do sprzedaży. Pomimo tego że jakiś czas stygł jeszcze przed sprzedażą, chleb
parzył w ręce i trudno go było bez problemu donieść do domu. Wypracowaliśmy
metodę przerzucania bochenka raz w lewą, raz w prawą rękę. I biegiem do domu. A
że nie zawsze udało się trafić w biegu w chleb, zdarzało się, że bochenek
wypadał z dłoni. Podnosząc go, za każdym razem z szacunkiem całowałem jego
skórkę . Taki wpojono nam szacunek dla chleba jako daru bożego. Upadły chleb
podnosiłem szybko, całowałem mając wyrzuty sumienia i licząc że dobry Pan Bóg
tego upadku nie zauważy.
Kto
dzisiaj oprócz oficjeli na tradycyjnych dożynkach całuje jeszcze bochen chleba?
Nawet na
mojej wsi odeszli od tego zwyczaju, chociaż nadal przed pierwszym krojeniem
nowego bochenka, ze spodniej strony
robią nożem znak krzyża.
Stary chleb nie lądował nigdy w koszu. Nikt też nie
kupował wtedy tartej bułki przy obfitości własnego surowca. Suchy chleb
odbierali też hodowcy królików, kur i wszelakiej maści domowego inwentarza.
Dzisiaj
mamy po amerykańsku. Chleb krojony w kromeczki, pakowany w papierowe torebki z
kolorowymi naklejkami. Pełne półki tego chleba, a kiedy wracam do domu, koło
osiedlowego śmietnika walają się kawałki suchego, kupionego na wszelki wypadek
chleba. Pół biedy jeżęli staje się karmą dla gołębi czy wróbli, gorzej że to
szwedzki bufet dla gryzoni.
I chleb
coraz bielszy ponieważ zaczyna brakować żyta. Coś niesamowitego!. Powód jest
prozaiczny. Ponieważ z jakiegoś powodu uprawy żyta nie są dotowane z funduszy
unijnych, na zachodzie nie opłaca się go siać. Z braku własnego surowca zachód
kupuje żyto u nas. Z powodzeniem, ponieważ cena jaką proponują na Niemcy jest
tak wysoka, że nam to się opłaca nawet bez unijnej dopłaty. Nie opłaca się
natomiast kupować go naszym piekarniom, stąd coraz częściej chleb mieszany bywa
tylko przyprószony żytnią mąką, przez to jest coraz jaśniejszy i coraz mniej
smaczny. Brak żyta to koniec z barszczem białym. A jak mówi reklama taki
barszcz robią tylko Polacy.
O maszyna
zapiszczała trzy razy. Otworzyłem pokrywę i wyrzuciłem chleb z formy. Cudny,
motywujący zapach.
Chleb.
Umieszczony w podstawowej modlitwie - Ojcze Nasz!
Chleba
naszego powszedniego … recytujemy bez zająknięcia.
- Swoją drogą, ile musieli dać piekarze? - zastanawiali się przedstawiciele jednej
z największych i najstarszych religii którzy w dowcipie próbowali namówić
Papieża do zmiany słów tej właśnie modlitwy
poprzez dodanie do : chleba naszego powszedniego …. i coca coli
Ale żarty na bok, kroję….
- Żebyś
nie musiał jeść czarnego chleba, jak ja za okupacji - mówiła matka kwitując
kiedyś moje gastronomiczne marudzenia. Dzisiaj ten ciemny jest moim ulubionym.
I
powiedzcie, czy ktoś dogodzi człowiekowi?
|
05 kwietnia 2010
| |
Zaprzyjaźniony
Gazda z Podhala opowiadał mi o swojej wizycie u amerykańskiej wnuczki w
Chicago. Mile zaskoczony w konsulacie amerykańskim, gdzie urzędnik wydał mu wizę bez oporów i
tradycyjnego amerykańskiego biurokratyzmu. Może dlatego że Gazda nie wygląda
ani ni arabskiego terrorystę, ani ze względu na wiek, na rodzimego zbieracza
azbestu. Był widział. Kolorowe zdjęcia
świadczą o tym, a opowiadania z krainy amerykańskiej polonii - bezcenne.
Czy jednak
taki wyjazd za Wielką Wodę jest bezpieczny? Nie mówię tutaj o skrajnych
przypadkach WTC, ale o zwykłe niebezpieczeństwo, którego pełno
wokół , a które przyjść może z najmniej spodziewanej strony. Ale po kolei
Czyż może
być lepsza chwila na spotkanie z przyjaciółmi
niż letni pogodny wieczór? Czy może być bardziej dogodna chwila niż brak
starych w domu, dzięki czemu osiągnąć można ten luz, feeling, czy jak tam to
się nazywa, kiedy przed starymi kolegi nie trzeba udawać abstynenta. Luz blues
i te klimaty.
Na zaproszenie Jurka Kiciarskiego wszyscy jego
znajomi, oczywiście tylko ci którzy tego zaproszenia doświadczyli, porzucili
swoje obowiązki i w komplecie stawili się w domu imprezowym w
Siedlisku Kiciarskich. Tutaj
dworska atmosfera mebli bratała się z chłopskimi zdobieniami, a wszystko przepojone jest duchem secesji. Pięknie chociaż czasami
zadziwiająco. Na potrzeby wyższych sfer ukuto określenie - styl eklektyczny,
prości mówili po prostu - graciarnia. Ale ta historyczna graciarnia miała swój
styl. Każdy kto raz zapuścił się przez drzwi tego domu lubił tam wracać, na ile to było możliwe, czasami nawet gdy nie
było możliwe ponieważ Jurek przez swoją kindersztubę nie potrafił nikomu
powiedzieć - spieprzaj dziadu. Tak więc
grill smolił mięsa na swoim ruszcie,
wódka nie doczekawszy się zmrożenia wlewała się z głośnym chlupotem w gardła
imprezujących, a wino jak wino,
toastowane , komplementowane a czasami zwyczajnie pite.
Dym jak
drogowskaz do domu Jurka snuł się wzdłuż wiejskich płotów i popod chałupy
miejscowych, którzy popijając wieczorne piwo powtarzali do siebie:
- O
Kiciarska w Ameryce to młody rządzi.
Ciekawe co wyrządzi tym razem.?
Fakt
faktem tak się jakoś składało, że po każdej ze zorganizowanych imprez
pozostawała pamiątka w postaci jakiegoś złamania, zniszczenia przedziurawienia rodzinnej pamiątki. Bądź przynajmniej
zarzygania posesji sąsiada. Co gorsza raz
dotyczyło to dobrego dobrodzieja plebana. No cóż paw nie wybiera.
Potem przez
tydzień jeszcze bywał to temat do dyskusji przed sklepem spożywczym, gdzie
pijący piwo miejscowi górale opowiadali sobie jeden przez drugiego, co to nowego nawyczyniał dziedzic. Ta impreza
inna była od wszystkich , bo to i zjeść
co było, a wypić to już w ogóle. Może
temu jedzeniu z grilla zawdzięczać należy,
że alkohol trzymał się wnętrza imprezujących i poza przypadkami
pozbawienia uszek kilku stylowych filiżanek,
nie notowano jakichś nadzwyczajnych ekscesów. Jerzy nie oszczędzał
się wznosząc toasty za zdrowie i na cześć, o strzemiennym nie zapominając. Kiedy
pożegnał gości i postanowił że sprzątanie odłoży do jutra, jak stał tak zaległ
w wielkim dębowym łożu, pamiętającym z
pewnością jeszcze zabójstwo arcyksięcia
w Sarajewie, a na pewno drugą wojnę.
Tą światową oczywiście.
Jurek
Kiciarski jak miał to w swoim zwyczaju,
zasnął natychmiast snem kamiennym. I trzeba by dobrego strzału z dwururki lub komendy,
że oto strzemienny jeszcze jest
do wypicia, by poruszyć bezwładne ciało, ułożone w pozycji nurkującego
samolotu. Wrak tego samolotu leżał na
powierzchni nie naruszonej kołdry. Była
jeszcze noc czarna, chociaż automatyczny zegar z kalendarzem
pokazywał już dzień następny.
Zegar o który toczył nieustanną walkę z matką, ponieważ nie pasował do
klimatycznego, chociaż eklektycznego. jak wspomniałem wnętrza. Ona zaś kupiła
go na bazarze od ruskich i tak jakoś przypadł jej do gustu, że trzymała go
właśnie obok łóżka, by móc spoglądać na
zmieniające się cyfry minut, w długie
bezsenne w tym wieku noce. Matka bez
ruskiego zegarka wybrała się
w objazdowe odwiedziny swojej licznej
amerykańskiej rodziny. Miała jednak ten zwyczaj, że codziennie wieczorem siadała
przy aparacie telefonicznym i
opowiadała swojemu synowi o dokonaniach
mijającego właśnie dnia. Tak uczyniła i
tym razem wykręcając polski numer swojej wiejskiej rezydencji. Dokładając sześć godzin wynikających z
różnicy czasu, telefon zadzwonił o
trzeciej nad ranem. W
godzinę złodziei samochodowych, ponieważ trzecia - czwarta to ponoć ta faza snu
kiedy głęboko w dupie mamy wszystko to
co dzieje się wokół. Upierdliwe dźwięki
telefonu zakłócały dokładnie alkoholowy sen Jurka. Myśląc iż to jakiś niedopity kompan próbuje umówić
się na klinika, w zaspanym umyśle wymyślając na poczekaniu jakąś historyjkę krzyknął :
- Nie mam czasu. Dom płonie, ratujemy co się
da. Proszę zadzwonić później. Rzucił słuchawkę na widełki.
Telefon
przestał dzwonić, a Jurek pogrążył się
cały w przyjemnym, regenerującym
śnie. Następnego dnia koło południa
kiedy Jerzy powoli zbierał się w sobie, a następnie puste butelki, kubki i pety z klombów. Błoga ciszę
południa przerwał telefon, który zadzwonił znowu.
- Cześć
Jurku. To ja Andrzej, Twój brat z Ameryki. Powiedz mi jakie straty?
- Jakie
straty? - spytał zamulony jeszcze Jerzy. No kilka szklanek i kieliszków. No może ta dziura w dywanie co się wypaliła w tym dywanie w salonie – odpowiedział zadziwiony, że oto do Ameryki dotarła już wiadomość o
wczorajszej imprezie. No troszkę przegiął
w trakcie wczorajszej imprezy. Fakt nie
powinni tak drzeć ryjów w rytm Perfectu,
ale przecież każdy po alkoholu chce być
sobą , a Autobiografia to jakby jego życie, żywcem zaplątane w śpiewne rymy.
A ta co z
autobusem arabów zdradziła go? No może to nie był autobus, a kolega
na imprezie trzy lata temu . Ale boli, cholernie boli, może bardziej niż ten autobus całkiem
nieznanych gości.
- A dach, a
drewniane ściany, a maszyny w warsztacie uratowałeś?
Jaki warsztat?, jakie maszyny? - powtarzał powoli Jurek, aby sobie dać czas na przypomnienie wczorajszej imprezy. Nagle zaczęła do niego dochodzić cała prawda. Tą upierdliwą dzwoniącą była jego własna matka i to jej nałgał w tak prymitywny sposób.
Wszystko już w porządku - postanowił kontynuować
ściemę.- To tak na wyrost
powiedziałem sytuacja opanowana nie ma
szkód.
- U nas też
opanowana – powiedział Andrzej. Tylko mama nie przyleci w piątek do domu. Leży w szpitalu , miała zawał. Tak że za remont po pożarze weź się sam.
Chcący, czy nie chcący wybulił z własnej
kieszeni za malowanie dwóch pokoi, To tak dla zatarcia śladów i okopcił chałupę
z jeden strony, aby historia była
bardziej prawdopodobna . To okopcanie
belek wywołało konsternację wśród miejscowych i
piwne rozmowy w spożywczaku, jak
to dziedzic chałupę chrzcił ogniem. Zawał matki to przecież silna motywacja.
Ale nie rzucajmy kamieniami w Jurka, wszak
każdy z nas ma jakiś głupi kawał na
sumieniu.
|
01 kwietnia 2010
| |
Gdy noc zapadła już
głucha i ciemno było w kurniku
Kura szepnęła: słuchaj, Budząc koguta po cichu.
Głos wprost zamiera mi w grdyce i wszystko staje
się bajką.
Bo słodką mam
tajemnicę. Słuchaj, będziemy mieli jajko!
(Wiem,
wiem że trochę inaczej śpiewało się w harcerstwie )
Niewysłowiona
radość kury, wyartykułowana przed kogutem ciemną nocą w dziwny sposób
konweniowała z dzikiem uśmiechem chłopa małorolnego Bronisława, który rano zajrzał do stajni. Siedzące do tej pory
na grzędzie, pogrążone w głębokim jeszcze półśnie kury, zerwały się
błyskawicznie do krótkiego lotu.
Wystarczył sam odgłos klaszczących rąk Bronisława, tuż przed przeciągłym gwizdem, który po chwili wydobył się z pełnych płuc chłopa. On zaś szedł stając na palcach, jakby nie chciał
zgnieść ewentualnego jaja, które jakaś
roztrzepana kurka porzuciła byle gdzie.
Sama chwila tego skradania się na palcach obutych w ciężkie gumofilce wyglądała dosyć zabawnie. Rozbawiło to nawet
świnie, te dwie które oparły się przedświątecznym przygotowaniom wędlin.
Chrumkając głośno przeciskały ryjki
pomiędzy drewnianymi szczebelkami, aby z tej perspektywy mieć lepszą
widoczność.
-
Cicho tam cholery jedne - zaklął
Bronisław, po czym ślizgnął się na małym organicznym fragmencie, który nie
trudno nazwać po imieniu, biorąc pod
uwagę miejsce rozgrywania się owej sceny.
-
Maryśka chodźże tu szybko, mamy jajko.
-
Tak, Wy macie - rzucił pod dziobem
kogut. Ale z tych pretensji gospodarz
usłyszał tylko coś na kształt niedorobionego piania. Zresztą
kogut zaraz dojrzał jakiegoś robala pełzającego w kierunku ściany. Podbiegł tam
szybko i mocnym dziobem podzielił przekąskę na dwie części. Istota ojcostwa czy
macierzyństwa zeszła automatycznie na plan dalszy.
-
O jeszcze jedno mamy jajko.
I
tak wyciągając jedno po drugim, jajka
ukryte pośród słomy i porzuconego pod
ścianą siana, gasił nadzieję mieszkańców
grzędy na prokreację.
Nie
doczekał się Maryśki, która pogrążona w pracach domowych, nie zwracała zupełnie
uwagi na polecenia, które raz po raz wydobywały się z ust Bronisława.
Przynieś,
wynieś, podaj – a któż by to wszystko
spamiętał.
Stojąc
tak bezradnie przez chwilę, analizował sytuację, w końcu zawinął do góry poły
bluzy roboczej i ułożył tam znalezione
jajka. Dwanaście sztuk. Jedno w jedno
jako kurze, tak jak szybko opuściły kurę,
tak samo szybko opuściły stajnię.
-
Mamy jajka - powiedział powtórnie Bronisław wchodząc do kuchni niższej, zbudowanej w suterynie. Służyła ona do
brudniejszych bądź większych prac, jak
przygotowanie na święta mięs, kiełbas czy wypieków. Złożył jajka do koszyka w którym leżał już
zbiór z poprzednich czterech dni.
Jutro można by na targ do Krościenka –
powiedział niby do siebie, ale było to zawoalowane polecenie wyjazdu dla Maryśki.
Kobieta
bez słowa spojrzała na wychodzącego męża. Nie przerywała mieszania czegoś na kształt drożdżowego ciasta,
w wielkim garnku stojącym
obok tradycyjnego węglowego pieca.
Jedynie po minie widać było, że w jej głowie kłębiły się nie specjalnie
pogodne myśli.
Gdyby
spojrzenia zabijały, Bronisław leżałby wzdłuż sieni pokazując resztki protektora mocno znoszonych gumofilców. Na szczęście spojrzenia nie wywoływały żadnych skutków ubocznych i
małorolny spokojnie poszedł do stodoły, przechodząc miarowym krokiem pod
oknami, za chwilę znikł zupełnie z pola widzenia, ale dosłyszeć można jeszcze
było oddalające się człapanie gumowych butów.
Kury zaś pozostawione sobie obeszły grzędę
spoglądając raz lewym, raz prawym okiem,
na stertę słomy w której nie bieliło się żadne ze zniesionych rano
jajek.
-
A takie duże dzisiaj zniosłam - wyrzuciła z siebie ta z czarnymi piórkami na
końcu skrzydeł.
-
I warto tak było sobie dupę rozpychać - wyrzucił
z gorzkim sarkazmem kogut.
A
jajka zaczęły żyć własnym życiem. Świadomość
pochodzenia, rodowód sięgający kur Piasta Kołodzieja i wiejski honor
zaczynały decydować o życiu skorupkowych.
Następnego
dnia jajka powędrowały na targ w towarzystwie gospodyni. Przygotowania do świat i wynikający z tego brak czasu spowodowały, że nie mając
czasu na trzymanie ceny sprzedała wszystko na pniu hurtownikowi, który podjechał starym rozklekotanym Żukiem. Dostawczak nosił teraz koreańską nazwę na cześć fabryki, która również zbankrutowała. Następnego ranka leciwy żuk zaparkował na wielkomiejskim placu
targowym, gdzie na stołach obok
jajek leżały w równym rzędzie: jarzyny, owoce nie rzadko
cytrusowe, piloty do telewizorów, konsole do gier i pirackie filmy DVD. Jednym słowem dystyngowane otoczenie. I na tym właśnie stoisku wiejskie
jaja spotkały się z jajkami z podmiejskiej fermy hodowlanej. W nich to stłoczone kury, bez emocji wyrzucają
jaja z siebie, a parametry klatki
uniemożliwiają analizę jakościową
produktu. Jaja tradycyjnie mądrzejsze od
kury. W tekturowych wytłoczkach nabrały przekonania o swojej wyższości. W końcu to parę..naście
kilometrów od Wawelu. Tu nie może być nic z niskiej klasy.
My
pokolenie J VIP ! - mówiły o sobie. Co
miało znaczyć: Jaja VIP. W życiu jednak tak bywa, że trudno trafić na równego sobie. I w tym przypadku wiejskie złożone zostały w towarzystwie tych miejsko - podmiejskich. Te ostatnie kręciły nosem, że tak na jednej
płaszczyźnie z wioskowymi. Nie chciały
być kraszankami ani pisankami , o czym marzyły
wiejskie. No! Koniecznie coś trzeba ze sobą zrobić, ale niech nie będzie to trywialny wosk, czy
wywar cebulowy. O! Niechaj to będzie body painting. Coś ekscentrycznego, coś mrocznego taka psychodela. Jedno z nich, to które zniosła nioska z klatki najbardziej
oddalonej od neonowej lampy, rozpatrywało nawet delikatny piercing. A wszystkie za nic miały góralskie motywy,
kurpiowskie wzory, czy tęczowe kolory
Zalipianek. Z pogardą patrzyły więc na te
wiejskie, a to skorupka taka nie biała, a spasione to takie. Wiadomo przecież ogólnie,
że piękno tkwi w rozmiarze zero. I
przekomarzały by się pewnie tak do wieczora, albo pęknięcia skorupki, gdyby nie pogodziła ich pewna starsza pani (moja teściowa) przyzwyczajona do zakupów na placu. I tak miejskie poszły do Żurku i sałatki, a większe wyparzone w
cebulowych łupinach poddane zostały rytualnemu skrobaniu i święceniu. Skrobaniu
towarzyszyły rytualne sprzeczki i
rodzinne kłótnie, jak zawsze gdy wtłaczamy tradycję młodemu pokoleniu.
Następnego
dnia przy świątecznym śniadaniu Pan domu ( czyli Ja ) spytam żonę:
- A gdzie są nasze jajeczka?
Wasze
! - powiedziałaby z sarkazmem kura, gdyby nie to, że zniesienie kolejnego jajka
złagodziło jej smutek za wcześniejszym. Szczególnie że ów smutek trwał tylko
do chwili gdy Bronisław wsypał miarkę pszenicy do wielkiego drewnianego korytka, powtarzając głośno: cip! , cip! , cip!.
Ale
on śmieszny z tym swoim cip … żachnęła się jedna nioska konwersując z drugą, ale nie ciągnęła już dalej tematu
tylko wepchnęła się pod sam paśnik. Wiadomo
bowiem, że ten się naje kto stoi
najbliżej żłobu.
A
kiedy przyjdzie Wam ochota podzielić
się świątecznym jajeczkiem, pamiętajcie
że droga na stół jest znacznie dłuższa,
niż ta ze sklepowej półki poprzez
kasę do garnka z gorąca wodą .
Świątecznie pozdrawiam
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz