29 sierpnia 2009
| |
Onet kilka dni temu
doniósł:
Zaskakujące badania
- kobiety wolą pieniądze od seksu
Najnowsze badania
dowodzą, że większość Amerykanek wolałaby dostać dodatkowe 50 dolarów
tygodniowo, niż prowadzić bardziej aktywne życie erotyczne.
Większość pań,
które wzięły udział w ankiecie przeprowadzonej na grupie 5300 kobiet, wybrała
pieniądze, mając możliwość zwiększenia tygodniowych dochodów lub liczby
stosunków seksualnych…
O mój Boże kryzys.
Kryzys ekonomiczny,
moralny, egzystencjalny, słowem totalny.
Od dawna wiadomo było że kobiety biorą pieniądze za seks.
Oczywiście tylko niektóre i
oczywiście nie te które znam.
Teraz następuje zmiana zachowań. Panie chcą brać pieniądze zamiast seksu
Aż strach pomyśleć
co będzie następnym szczeblem tej swoistej zmiany zachowań.
Byle tylko
pozyskanych i zaoszczędzonych w ten sposób pieniędzy, nie wydały na
seks, w myśl znanego dowcipu.
Sędzia pyta:
Iwan, gdzie
spirytus który skradliście?
Sprzedaliśmy
A pieniądze?
Przepiliśmy
I jak teraz interpretować dobre rady ojców ostrzegające
przed zbyt szybkim małżeństwem :
Synu jeżeli chcesz się
napić piwa, nie musisz od razu kupować całego browaru.
Bo teraz co? Mieć
własny browar i musieć pić piwo u
konkurencji?
A co na to ekonomia?
O uczucia nawet nie pytam.
*
W trakcie jazdy ulicami swojego miasta, z rzadka tylko zadajemy sobie trud czytania
reklam, umieszczonych na bilbordach. Potok przepływających samochodów i tylko
od czasu do czasu, stopuje jakiś skręcający w lewo, lub włączający się do ruchu. Czasami zabłysną światła na skrzyżowaniu
i wtedy wszyscy przystają na
chwilę, rozglądając się błędnym wzrokiem
wokół. W takiej scenerii chwilowego zatrzymania pojazdu dojrzałem reklamę
warsztatu szklarskiego. Na dość sporym kawałku białej blachy ktoś umieścił napis, krótki napis i
numer telefonu. Napis sugerował natychmiastową naprawę naszego okna w
lapidarnych słowach „ szybka szybka”.
Naprawdę bardzo zmyślne powtórzenie, dające pole do pewnej dowolności interpretacyjnej.
Sympatycznie, prosto i krótko.
O wiele lepiej niż znajdujący się kilka kilometrów dalej Night
club, z kolorowym bilbordem, oraz
zdjęciem długonogiej tancerki. Tekst informuje że tutaj możesz :
zobaczyć straep
tease,
taniec go-go.
Możesz też zorganizować wieczór kawalerski
i wieloma atrakcjami.
Długo i nudnie, sztampa.
Czy zamiast tego nie można by było idąc logiką szklarza napisać np. „szybka cipka„ Skrót myślowy doskonały dla wiecznie zagonionych ewentualnych klientów.
Wieczorem
kombinowałem już tylko jak od nowa
nazwać, sklepy, banki, czy zakłady usługowe. Czasami wychodziły z tego zabawne
zlepki jak na przykład : „Nażarty nie na
żarty” dla sieci barów żywieniowych
**
Będę miał
szczęście. Co prawda nie należę do osób przeczulonych na punkcie zabobonów i
przesądów, po prostu nie wierzę w nie. Tym nie mniej odruchowo łapię za guzik
przy napotkanym kominiarzu, oraz staram się aby czarny kot nie przeciął mi
drogi. Z tym ostatnim miałem dzisiaj
pewną przygodę. Jadę pustą ulicą; aż
dziwne że ulica w centrum Krakowa jest pusta o tej porze dnia. W oddali
zauważyłem czającego się czarnego kota. Będą problemy pomyślałem. Zwolniłem,
ale na horyzoncie nie pojawił się żaden alternatywny samochód. Niech się dzieje
co chce, jadę. Kot wybiegł na jezdnię, przebiegł przez
przeciwległy pas i zatrzymał się na środku drogi. Jak zając zrobił słupka,
spojrzał na mnie swoimi kocimi oczami i po chwili wycofał się z powrotem na
pobocze. Może nie miał na mnie zamówienia?. Można interpretować jak się chce. Niepokoi
mnie natomiast informacja jaką uzyskałem
czytając wywiad z księdzem zajmującym się
egzorcyzmami. Twierdzi on że zabobony, w tym na przykład horoskopy otwierają nas w kierunku
ciemnej strony. Chociaż nie wierzę w horoskopy, lubię czasami przeczytać
informację w stylu: wszystko ci się dzisiaj uda, Dzień będzie udany. I wtedy rzeczywiście robię wszystko, aby dzień
należał do tej kategorii. W przypadku złych przepowiedni od razu mówię że to głupoty.
Któżby bowiem wierzył w horoskopy.
***
Weekend tradycyjnie mokry, naturalnie chłodniejszy. Wszystko
to aby nie przewróciło nam się w głowie
od gorących wakacyjnych dni. Poza tym sałatki na weselnych stołach
mogłyby się skwasić. A tego przecież nie chcemy. A propos ślubów i wesel.
Idziemy dzisiaj na ślub z wesela zrezygnowaliśmy. Życie, ze szczególnym
uwzględnieniem rodzinnego nie jest proste. Mógłbym rzec, że nawet skomplikowane. Łatwiej wybaczymy
potknięcie obcemu, niż własnemu bratu, siostrze, szwagrowi czy szwagierce.
Tkwimy więc w oślim uporze ze szkodą przede
wszystkim dla nas samych. W moim przypadku:
my chcieliśmy usłyszeć, że jesteśmy dla rodziny ważni. Rodzina nie chciała się
prosić.
Czyżby określenie jesteś dla nas ważny było wyłącznie wyświechtanym
sloganem sieci handlowych?
Szkoda, żal. Ja
już dzisiaj mam świadomość błędu. Mam nadzieję że inni też dojdą do podobnych wniosków. Synowie dostali carte blanche i
już wiążą eleganckie krawaty. A my z
żoną słowami z Casablanki - zawsze mamy
dla siebie Paryż. Tym razem Paryż to butelka dobrego wina i Diana Krall z nowej
płyty.
|
26 sierpnia 2009
| |
Droga Redakcjo
rubryki „ Wypada – nie wypada ”
Mam pytanie dotyczące lokali
typu kawiarnia czy restauracja. Miejsce gdzie oddajemy się zaspokojeniu głodu,
pragnienia, czasem nałogu. Również miejsce biznesowych lunchów, towarzyskich
obiadów, czy romantycznych kolacji przy świecach. Jak w życiu, w takim lokalu kłębią się
uczucia, od chłodnego realizmu po totalny smutek, czy szalejącą euforię. Jak
pogodzić taką wieżę Babel uczuć w jednej
sali, podzielonej na stoliki. Tak zwanego
zbiegu sprzecznych interesów doświadczyłem w jednej z restauracji na południu Polski. Wpadliśmy z grupą
przyjaciół na towarzyski obiad, z perspektywą przedłużenia do kolacji. Lokal
nie był jeszcze zajęty o tej porze dnia. Rozsiedliśmy się wygodnie, zamówiliśmy
dania popijając aperitif. Z dawien dawna
umawiane, sfinalizowane spotkanie, wprawiało nas w doskonały nastrój.
Żartom nie było końca. Z wyglądu, wagi,
pojawiającej się łysiny, czy zachowań własnych odmiennych od tych zapamiętanych. I jak to przy
takim spotkaniu bywa, ktoś opowiedział dowcip. Ktoś opowiedział drugi.
Śmiech może swobodny, ale lokal był pusty. W pewnej chwili za naszymi plecami
pojawił się smętny facet.
- Ja Państwa przepraszam, ale
żartujecie sobie o śmierci i pogrzebie,
a ta Pani właśnie pochowała męża. To co
robicie jest nie na miejscu. Bardzo proszę o powagę.
Rzeczywiście, teraz
zauważyliśmy, w kącie sali siedziało sześć osób. Wszyscy ubrani na czarno,
tutaj właśnie postanowili odbyć tradycyjną stypę. Odruchowo przeprosiliśmy i wyszliśmy do
drugiej Sali. Szacunek do ludzkiej śmierci jest w nas duży. Po zmianie
stolika trochę trudno było nam
doprowadzić spotkanie do poprzedniego poziomu. Żarły nas jakieś wyrzuty
sumienia i cały czas zastanawialiśmy się,
jak standardowo zachować się w takiej sytuacji.
- Po pierwsze w tej Sali
byliśmy pierwsi.
- Po drugie były dwie sale,
więc żałobnicy mogli wybrać drugą
również pustą salę.
- Kelner nie uprzedzał nas o
możliwej, smutnej imprezie przy sąsiednim stoliku.
Życie jest pasmem narodzin i
zgonów. Ktoś traci kogoś bliskiego, ktoś zyskuje. Czy mamy prawo do narzucania
własnych nastrojów, ze szczególnym uwzględnieniem tych smutnych, pozostałym gościom restauracji, kawiarni,
pubu?
Że my narzucaliśmy nastrój?
Nie, na wstępie byliśmy sami w lokalu. Ale czy knajpy nie kojarzymy z radosną stroną
życia?
Ktoś mógł
zorganizować w tym miejscu, imprezę z okazji chrzcin, imienin, obrony pracy
doktorskiej, czy w końcu prozaicznej wygranej w lotka.
Czy hasło stawiam wszystkim
kolejkę. Mam syna!, jest również narzucaniem swoich nastrojów?.
Nawet jeżeli tak, czy nie
akceptowanym społecznie?.
Oczywiście gdy wchodzimy do
Sali, w której siedzący przy stole
rozpamiętują ból po stracie kogoś z
rodziny, natychmiast wycofujemy się gdzie indziej, aby nie wprowadzić zebranych
w zakłopotanie naszą radością. Nie podejdę do wdowy z pretensjami, że oto swoim smutkiem psuje mi radość z
narodzin dziecka.
Czy lokale nie są od
tego, aby w ramach przyjętych zasad
dobrego wychowania, czuć się jednak swobodnie?
|
23 sierpnia 2009
| |
A potem piłką odcinało się aniołom skrzydła i przylepiało
odwrotnie z anioła robił się amorek. Sklepy ze starociami brały jak leci.
A skąd braliście te anioły? - spytałem głupawo, ponieważ przez chwilę nie uważałem
Toż przecie mówiłem że z cmentarza. Kiedyś na ziemnych grobach było ich dosyć dużo
.
A czy Ty masz z tym jakiś problem? – spytał
zaczepnie Roman. Wypity alkohol uwolnił go z nieśmiałości, a może poczucia
przyzwoitości i z każdym następnym
kieliszkiem gotów był odkrywać kolejne
tajemnice swojego poprzedniego fachu.
Tak teraz przypomniałem sobie, że lata temu jednym z
typowych elementów ozdobnych grobów była porcelanowa figurka Jezusa, Maryi, lub
właśnie Anioła Stróża. Stali tak wepchnięci po pas w czarną ziemię, sprawując
bezpośrednią opiekę nad spoczywającym sześć stóp pod ziemią zmarłym. Z czasem złocenia szat i purpura jezusowego
serca blakły na słońcu i pozostawała biel porcelany zbrukana pyłem grobowej ziemi. Ziemia wżerała się w mikropęknięcia szkliwa
i tworzyła siateczkę pęknięć na twarzy, a także na całej powierzchni figury. Zszarzałe postacie harmonizowały z
ogólną atmosferą cmentarza, niby bliską przez obecność tam zmarłych
członków naszej rodziny a jednocześnie straszną a nawet lekko upiorną. Nie
przyszło mi nigdy do głowy aby cokolwiek wynieść z cmentarza. W myśl zimowych
opowiadań przy rozgrzanym piecu, zmarli bardzo zazdrośnie pilnowali stanu swego
posiadania, a na dowód snuły się opowieści ludzi którzy tego doświadczyli. Sąsiadka
z piętra zabrała kiedyś zaszczepkę
jakiegoś kwiatka z cudzego grobu. Po tygodniu odniosła lekko ukorzenioną
roślinę na cmentarz, ponieważ wyrzuty sumienia były tak wielkie, że nie
potrafiła zmrużyć oka w nocy.
I od tej pory spałam normalnie - kończyła sąsiadka z pierwszego.
Wobec takiego bagażu doświadczeń z dzieciństwa opowiadanie
Romka powodowało, że oczy robiły mi się jak pięciozłotówki. Jeszcze
chwila a wypadną mi z oczodołów.
No to zdrowie powiedział ktoś z zebranych. Bańka, popitka i
zakąska. Kelner który pojawił się znikąd uzupełnił kieliszki i zniknął w
czeluściach stylowego zaplecza.
Restauracja w podziemiach hotelu, najlepsza w mieście przypominała szlachecki dworek. Meble z
charakterystycznie wygiętymi
ludwikowskimi nogami do tego
takie same stoły. Czerwony plusz, zdobienia. Ciężkie zasłony, kapiące od złota,
udrapowane stylowo, a na białych ścianach pośród mosiężnych kandelabrów, obrazy typowe dla
zajazdu. Trojka, jakiś Kossak, Konie, Powstaniec i Ułan, Konie , Konie i
jeszcze Konie. W tej atmosferze przyszło mi przyjmować handlowców, liderów sprzedaży z tego rejonu
Polski. Zebrałem ich do kupy i zaprosiłem na obiad. Kiedy podano pierwsze dania atmosfera zrobiła się
ciepła, po pierwszych toastach atmosfera zrobiła się luźna.
Specjalista od aniołków odstawił kieliszek i pociągnął
opowiadanie. Akcja wymiany zegarków też była bardzo opłacalna. Kupiliśmy zegarki z NRD – Ruhla. Prawie na wagę ręczne , budziki i kuchenne. Wybraliśmy się na wieś i
powymienialiśmy starym babkom te badziewia
za zegary z wagami , kurantami. Stary mieliśmy takie przebicie, że po pół roku kupiłem sobie samochód. Ale te
głupie baby rwały te zegarki. Tylko auto różniłem za jakieś pół roku. No cóż łatwo
przyszło, łatwo poszło.
Ja też strzeliłem kilka lufek, ale zadziwienie z cmentarnych aniołków
pozostało. Boże mój co ja robię w tym towarzystwie, Siedzę, piję wódkę, najłagodniej mówiąc z hochsztaplerem, udaję że wszystko jest w
porządku. I to wszystko w ramach wykonywania zawodu.
Laskowik mówił kiedyś:
Co innego myślę, co innego czynię. Oto jak z człowieka można zrobić
świnię.
Jak niewiele brakowało mi do wyciągnięcia takich właśnie wniosków.
Roman był najlepszym sprzedawcą w terenie, nie miał problemu
ze sprzedażą klientowi tego co chciał. Był skuteczny w swojej profesji. Był
facetem, który potrafił sprzedać
Eskimosowi lodówkę. Ale atmosferę psuł
szczegół, skąd czerpał wiedzę o
psychologii klienta.
Z meblami z kolei było tak: Wymienialiśmy dębowe antyki na paździerzowe
regały . Z dowozem na miejsce . Stare baby to takie były napalone na te wysokie połyski. A
witrynki, kredensy stoły i krzesła odświeżaliśmy u kumpla w warsztacie i w lud .
Nowobogaccy łykali jak młode pelikany.
Kelner otworzył kolejną butelkę. Oszronione kieliszki
zachęcały do toastu. Dyplomy wręczone, nagrody rozdane. Wytrzymać jeszcze dwie
godziny i wyrwać się z tego towarzystwa. Apotem w plenerze wykrzyczeć swoją niemoc. Z tym
wykrzyczeniem musiałem poczekać, ponieważ Roman zażyczył sobie odwózki do domu.
Liderowi wolno. Dyżurny kierowca wybrał azymut, a potem powrót do domu. I
prysznic. Dłużej niż zwykle, bo wydawało mi się, że wodą zmyję atmosferę tamtego towarzystwa. Samousprawiedliwienie
że to służbowe spotkanie nie wystarczyło. Moralny kac trzymał mnie dość długo.
|
20 sierpnia 2009
| |
Idzie
szkoła. Pierwszy raz od wielu lat nie interesuje mnie zakup zeszytów. Młody ze
Świadectwem Dojrzałości sam zadba o siebie, w ramach studiów na które został
przyjęty.
Studiów
zgodnych z jego zainteresowaniami. A jednak na zasadzie przyzwyczajenia staję
przed stosem zeszytów w kratkę i chcę pakować do koszyka te z ciekawą oprawą.
Mimowolnie przychodzą na myśl szare lata własnej młodości, z równie szarymi
zeszytami, po które stało się godzinami w małym sklepie papierniczym w O.
Jak
to kiedyś było?
Grzebałem we wspomnieniach, próbowałem
przywołać obrazy z pierwszych dni szkoły. Z uroczystości rozpoczęcia pierwszej
klasy. I nie ma nic poza mglistą wizją boiska szkolnego, jako placu apelowego.
I przemówienia. Nie pamiętam już kogo, może ministra oświaty, a może premiera?.
Z trzeszczącego lampowego odbiornika, poprzez szum i trzaski dobiegały pojedyncze słowa takie jak :
wrzesień, okupacja, a potem szansa i oczywiście socjalistyczna.
Szansę
powtarzał nawet ojciec, który mówił że On takiej szansy w życiu nie miał.
Nie
wierzyłem, oczywiście w skrytości ducha nie wierzyłem, bo wtedy nie było w
zwyczaju komentować ojcowskich
opowiadań.
Po
przemówieniach przydział sal i bieg do klas. Zajmowane miejsce, na siłę, byle
nie obok dziewczyny. Z dziewczynami siedziało się za karę. Przy czym nie wiem
dla kogo była ona bardziej dotkliwa?
Najważniejsze
zaczynało dziać się po tygodniu , dwóch a nawet trzech.
Ja,
wtedy uczeń drugiej klasy, Szkoły Podstawowej Numer w O. Wychowywałem się w
normalnej, typowej rodzinie, może
tylko nadmiernie wychuchany przez matkę.
Od dziecka chorowity, w związku z tym
nieruchliwy, w związku z tym grubawy. W okularach,
pewnie inteligentny, dlatego szybko
uczący się, ale przez to pracujący na etykietkę kujona. Granatowe spodnie ,
biała koszula i misternie zawiązana pod szyją aksamitka ,przywitały razem ze
mną nowy rok szkolny 1967/68. Rok Komunijny , kiedy to moja religijna dorosłość
zostanie wkrótce nagrodzona zegarkiem
marki Błonie . Ale póki co konformizm, ogólna ogłada, a poza tym fakt że
szalenie przejmowałem się każdym słowem
wypowiadanym przez nauczycielkę, wysunęły mnie na piedestał samorządności
szkolnej. Zostałem wybrany na Przewodniczącego Samorządu Klasowego. Na prawie rok
przed wydarzeniami marca 68 roku. Nawet słowo
samorząd zostało skrojone na
tamte czasy.
I
tak w ramach przywilejów ganiałem do
woźnego po kredę, kiedy zapomniał tego zrobić dyżurny. Pilnowałem aby dyżurni
otwarli okna w czasie przerwy i starli tablice. Czasem obserwowałem, czy aby równo w parach maszerujemy w czasie
przerw wzdłuż szkolnego korytarza. Poczucie odpowiedzialności za grupę w tym
przypadku klasę spowodowało, że starałem się być w centrum każdego wydarzenia,
bez względu na jego skalę. Gdzieś tak w połowie
października, w klasie wybuchł
spór pomiędzy Wackiem nerwusem pierwszej
wody, a Zbyszkiem gościem o mentalności
chomika. Poszło o stalówkę którą ktoś komuś wygiął, a może o atrament
który wylano z kałamarza. Wtedy pisało się
piórami ręcznymi, atramentem. Pojemnik na atrament zwany kałamarzem,
znajdował się we wgłębieniu na środku podwójnej ławki. Pełno było w tym
atramencie wszelkiego dziadostwa w postaci utopionych bibuł, kredy i gumki
myszki. Rozciągało się po zeszycie tworząc zacieki i kleksy zamiast ortograficznego cyzelowania tekstu. Śmieci w kałamarzu to zasługa klas starszych
, albo zaocznych , bo na nich zwalano wszystko.
O
ten to atrament poszło najprawdopodobniej w tej sprzeczce. Już doskoczyli do siebie
faceci łapiąc się najpierw za białe kołnierzyki, przypięte małymi guziczkami do satynowego kołnierza, granatowego mundurka. Guziki prysnęły i potoczyły się po drewnianej podłodze . Wpadły
gdzieś pod ławki, a za chwilę sfrunęły tam i białe dotychczas kołnierzyki.
Solidne pionierki odcisnęły natychmiast
ślad swego istnienia na bieli
kołnierzyków. Nie było to zresztą trudne, ponieważ podłogowe deski pokryte były
pyłochłonem. Pyłochłon to taki olej, który jako nowy już wyglądał na
przepracowany. Zapuszczano nim drewno. Dzięki
temu deski nie niszczyły się ponoć tak
szybko. Były odporne na wilgoć, a olej ponoć wciągał kurz. W niedługim też
czasie podłoga przypominała kolorem
miejsce w piwnicy, gdzie jeszcze
niedawno składowano węgiel. Poślizgnąć się na tej podłodze było niezmiernie
łatwo, a po upadku pozostawały czarne plamy na kolanach i takież same na dłoniach. Jeżeli dołożyć do
tego, że w szkolnej ubikacji była tylko zimna woda, o każdym upadku pamiętałeś
aż do czasu domowej awantury o te właśnie plamy na spodniach.
I
już chłopaki nie bacząc na podłogę, podstawili sobie nogi i objęci wokół siebie
przewrócili się na deski i turlali z
jednego krańca sali na drugi. Później jakimś cudem wstali i stali tak zaciśnięci jak zapaśnicy w
klinczu. I trwali by tak gdyby nie Antosiowe poczucie praworządności. Podbiegłem do nich, aby mocą swego urzędu
rozdzielić te dwa koguty skaczące sobie do gardeł. Odepchnęli mnie zdecydowanym ruchem. Padłem na kolana a
rogowe a raczej kiepsko plastikowe okulary, słabo dopasowane do dziecięcej
twarzy spadły mi na podłogę. Wacek nie
panując nad sytuacją zdeptał je
próbując zwiększyć odległość od Zbyszka.
Głośne chrupnięcie i towarzyszący temu krzyk dziewczyn ostudziły krewkich kolegów. Wacek podniósł te dwa kawałki i podał mi do
ręki.
Może
się sklei.
Nie
skleiło się. Natychmiastowo wezwano rodziców Wacka i Zbyszka co rozumiem, oraz
mojego ojca, czego do dzisiaj nie mogę pojąć. Ojciec w ogólnym zamieszaniu przyjął, że byłem aktywnym uczestnikiem burdy.
Wobec klasy pokiwał mi wskazującym
palcem i powiedział - porozmawiamy w domu. To był chyba najdłuższy powrót ze szkoły, chociaż mój dom z podstawówką dzieliło zaledwie
czterysta metrów. Nie miałem ochoty na te rozmowę. Ojcu już przeszło, a
następnego dnia wybraliśmy się do optyka po nowe bryle, jak żartobliwie mówili koledzy.
Od
tej pory okulary były jeszcze jednym elementem utrudniającym mi życie. Nikt nie
chciał wziąć mnie do drużyny i to nawet nie z tego powodu że kiepsko grałem.
Bo
rozbijesz okulary i matka będzie miała pretensje.
Kiedy miałem już dość
wyczekiwania na to, aby na lekcji WF w ostatniej kolejności dobrano mnie do
drużynki piłkarskiej, nie jako tego co pomoże ale mniej zaszkodzi, zmieniłem
podejście do życia. Na pierwszy rzut
poszedł WF. Na koszulce własnoręcznie wyhaftowałem sobie numer 13 i 1/2 i w niej wystąpiłem na najbliższej lekcji. Śmiech który towarzyszył prezentacji
udzielił się i mnie, ba założyłem sobie
że tak będzie. Z tym numerem na piersi lepiej mi było przyjmować wynik skoku w
dal, który dawał mi trzy na szynach, albo kiedy strąciłem poprzeczkę w skoku wzwyż. Z czasem
zauważyłem, że dowcip, drobna złośliwość są bronią przeciwko dobrze
zbudowanym bufonom bez poczucia humoru.
Dzięki temu, że w ramach samopomocy
uczniowskiej pomagałem zmagać się z
meandrami nauki bardziej wysportowanym kolegom, bezpiecznie chodziłem po
ulicach . Nikt nie zaczepiał człowieka, który miał tylu kolegów z marginesu. Chociaż
nadużyciem było by powiedzieć kumple, wdzięczni mi byli za pomoc w przejściu z klasy do klasy. Jak w
opowiadaniach: nikt nie zaczepi
zajączka jeżeli jego kolegą jest
niedźwiedź. Było minęło, czasem żal.
Odłożyłem na kupkę zeszyty z motocyklem na okładce.
Potem jakby po kryjomu przed sobą, jeden
z nich wrzuciłem do koszyka. Przyda się.
|
18 sierpnia 2009
| |
W regulaminie
wojskowym wyraźnie napisano, że nawet w
dwuosobowej grupie należy wyznaczyć jednego z żołnierzy, który będzie dowódcą.
Teoretycy wojskowi wzięli na pewno za
wzór obyczaje małżeńskie, gdzie
zawsze ktoś z małżeńskiej dwójki
bez sternika odpowiada za jakiś element domowego życia. Tak więc o ile ja pamiętam o żarówkach,
klejach, czy wódce w końcu, żona o
codziennym wyżywieniu i utrzymaniu czystości.
To może trochę przestarzały model małżeńskiego podziału obowiązków, ale wierzcie mi w dalszym ciągu się sprawdza.
Szczególnie jeżeli nie trzymamy się wyjątkowo rygorystycznie przypisanych nam
ról i pomagamy sobie nawzajem. Jednym z elementów pomocy zapracowanej
żonie są zakupy. I aby bezinteresowna pomoc nie zamieniła się
w przyczynek do małżeńskiej kłótni
wymyślono listę zakupów. Dzierżysz więc kartkę w wyciągniętej dłoni i już temat
zakupów nie stanowi dla ciebie problemu. Tylko na pozór.
Przykładem może być
lista z którą przyszło mi szaleć , jakiś czas temu po Carrefourze. Stoiska w markecie stawiane są w sposób
powtarzalny to znaczy że chleb, chemia
gospodarcza, czy piwo składowane
są mniej więcej w tych samych miejscach. Dzięki czemu udało mi się zoptymalizować
listę. Nie biegam już po chleb na koniec hali, później po przecier na drugi
koniec, by powrócić po chipsy w okolicę chleba. Poprosiłem żonę o listę w kolejności stoisk. Działa. Ja zyskuję na czasie i nie jestem taki
bezradny. Kiedy widzę żonę siedzącą z
zamkniętymi oczami nad mała karteczką wiem, że przypomina sobie położenie regału.
Teraz mogę systematycznie
wrzucać do koszyka towar za towarem i skrupulatnie
zakup odhaczyć ołówkiem z kartki.
Działa do czasu gdy czytam :
Coś na grilla, jakaś
wędlina , albo pieczywo.
Nie jasno, nie ostro
i co z tym zrobić?. Że przesadzam ? Nie. Są dwa sposoby robienia zakupów . Pierwsza prośba
żony – Kup coś na niedzielę. Wysilam wtedy mózgownicę, dokonuję obchodu szafek
kuchennych i lodówki. Zaglądam do
chlebaka i już w swojej mądrości życiowej
potrafię wymyślić co, ile czego i dlaczego .
Drugi sposób - wspomniana kartka . Biorę do ręki, a w sklepie
wyłączam abstrakcyjne myślenie i wyobraźnię . Wrzucam do koszyka i
odhaczam z listy. Do chwili gdy przeczytam coś …. I wtedy staję bezradny na
środku sklepu, nie wiedząc czy coś jest ,
czy nie ma. Czy tak, czy tak. Katorga, nerwy, telefon, a nie daj Boże zgłaszająca się sekretarka.
Emocje, emocje, emocje.
I po co to wszystko ? Wystarczy tylko dać precyzyjne
wskazówki swojemu facetowi . Uwierzcie! u nas wyobraźnia działa trochę inaczej. Nie
mówię że lepiej, po prostu inaczej!
Najlepsze jest to że żona doskonale zdaje sobie sprawę z
kłopotliwego słowa „coś”, stosuje go jednak z konsekwencją godną lepszej sprawy. Zwyczajem
w kategorii gier małżeńskich stało się że kiedy żona leży w szpitalu
prosi: Kochanie kup mi coś. Wtedy za to
coś nie potrafię się złościć , ale wiele
czasu spędzam bezradnie między regałami.
A dlaczego kupując krem, lakier do włosów, czy odżywkę,
zgodnie z powyższą logiką nie
napisze mi: jakiś krem , tylko konkretnie krem taki, balsam taki a lakier tego
producenta . Stoję znowu przed hektarem słoiczków z komórką w ręce i sczytuję nazwy zwłaszcza gdy trzeba kupić coś zamiast.
Wyjątkowego pecha miała pewna Pani, która z własnej i nie przymuszonej woli
postanowiła dopomóc mi na stoisku ze
środkami higieny. Szukałem jakichś
podpasek czy podkładów, nie pamiętam już dokładnie, gdzie oprócz producenta istotny był jeszcze
wymiar i coś tam jeszcze. Maszynkę do
golenia kupię bez problemu, do podpasek musiałem się trochę przygotować . Jadę więc systematycznie jak w labiryncie od lewej strony. Zaczynam zauważać, rozróżniać, dochodzić do
wniosków gdy z zamyślenia wyrywa mnie damski głos :
- O widzę Pana na damskim stoisku . Mężczyzna musi się czuć
tutaj niezręcznie to może ja pomogę ?
Po co mówić garbatemu że ma krzywe plecy? W
ramach samoobrony, po tak zwanym krótkim
łuku nerwowym rozłożyłem palce
wskazujący i kciuk w taki sposób jakby
odmierzały jakiś odcinek i
wypaliłem do kobiety :
- Nie droga Pani nie ma problemu tutaj mam miarę i próbuję
dopasować .
Pani zmieszała się i
zniknęła za pudełkami. Nareszcie sami, ja i podpaski. Nie cierpię
ludzi narzucających się ze swoją uczynnością . Wszędzie potrzebne jest wyczucie.
W chwili obecnej
problemem jest mnogość towaru, kiedyś
kombinowaliśmy jak kupić przed wszystkimi.
Pamiętam jak będąc młodzieńcem udałem się do sklepu mięsnego
w towarzystwie ojca. No może to raczej
ojciec był w moim towarzystwie, ale
mniejsza o szczegóły. Karnie zajęliśmy
miejsce przy samych drzwiach i z tej odległości obserwowaliśmy pustawe
haki. Uwagę ojca przykuł wołowy
ogon dostojny, mięsny wymarzony do przygotowania. Problem tylko w tym że przed nami stało
jeszcze dwadzieścia cztery osoby, a
około osiemnastu ostrzyło się na wyżej wymieniony chwost. Tutaj tfu – tfu- jącym przypominam, że wtedy nie było jeszcze marketów. W ogóle niewiele było do kupienia. Ojciec głośno spytał : Proszę Panią a ten
ogon to jest krowy?
Wołowy – odparła
sprzedawczyni
To znaczy krowy? –
nie ustępował ojciec
Jak Pan tak woli to krowy
– dała za wygraną sprzedawczyni, zajęta rąbaniem żeberek za pomocą solidnego
topora , na pieńku o średnicy prawie jednego metra.
Boże – jękną ł równie głośno ojciec – Nigdy
bym czegoś takiego nie kupił. Przecież
krowa całe życie nosi go taki obsrany.
Przez kolejkę przebiegł szmer w efekcie którego ogon wisiał
i nikt o niego nie pytał.
Kiedy przyszła nasza kolej
kupiliśmy rosołowe, żeberka, parówki .
I ten ogon niech mi Pani zważy, proszę –
powiedział słodko do sprzedawczyni, uśmiechając
się półgębkiem ojciec
Ale cwaniak! - jak na komendę wyrecytowała kolejka w ślad za
wychodzącym ojcem .
To dla teściowej, niech kobita też poczuje że idą
święta - podsumował ojciec i wyszedł ze
sklepu.
Najbliższe święta przypadały wtedy 22 lipca. Dzisiaj już nieobecne w naszej rzeczywistości. Wtedy była to
okazja do pojawienia się wspomnianego ogona, żeberek , i
podsuszanej krakowskiej. Tej ostatniej
dla nas nie wystarczyło.
Liczy się efekt – stwierdził stary .
|
16 sierpnia 2009
| |
A jak Królem będziesz,
to będę Królową, a jak Katem będziesz, to będę Katową. Tak mówiła dziewczyna w utworze Tadeusza Nowaka - A jak
królem, a jak katem będziesz. Kiedyś lektura szkolna, dzisiaj nie wiem. Utwór ten pomimo wiejskich motywów pokazuje szereg
prawd uniwersalnych. Wypowiedź
dziewczyny traktowałem jako formę wyznania miłości. Byłem pewien, że oto te dwie połówki jabłka odnalazły się i
postanowiły trwać ze sobą i przy sobie bez względu na okoliczności i role
społeczne jakie zgotuje im przyszłe życie. I trwałbym w tym przekonaniu, że nie ważne kat czy król, ważne serce i porozumienie dusz. Nawet to
cielesne okrycie dane nam na czas ziemskiej wędrówki, nie jest tak bardzo istotne. Bo czasami choroby, wypadki czynią z nas inwalidów, nieestetyczne
figury czy w skrajnym przypadku
całkowicie zdane na opiekę innych ledwo
tlące się życie. Deklaracja z książki Nowaka daje jakby nadzieję i potwierdza, że
nie po to człowiek rodzi się by brać.
Fala ostatnich rozstań moich znajomych i
znajomych moich znajomych pokazuje, że
to tylko słowa bez głębszego sensu, bez zobowiązań jak randka na 0 -700. Dobrze być królem, ale kat to już ciemna profesja i kiedy małżonek z jakichś
powodów zamienia berło na topór, czy szpadel uciekamy od niego gdzie pieprz
rośnie, albo nie przyjmujemy tego do
wiadomości żądając świty, zaszczytów i czerwonego dywanu.
Dobre twoje dobre moje. Było miło, ale się skończyło. Trzeba
z godnością przyjmować razy, które daje nam życie. Szczególnie jeżeli to nawet
nie są razy, a małe prztyczki. Bo nagle
służbowy samochód w nowej pracy, nie jest już taki reprezentacyjny jak ten
poprzedni. Bo w zeszłym roku byliśmy na lodowcu i Kanarach, a w tym musiała nam wystarczyć tylko
Chorwacja. Opowiadanie, przypominanie, jak to teraz musimy się ograniczać i że
właśnie w sklepie leżą wymarzone ciuchy
na wyprzedaży. Oczywiście ze względu na finansowy krach w rodzinie nie kupimy sobie
bluzki, ta zeszłoroczna musi nam wystarczyć, wkładana demonstracyjnie na oczach
partnera. Narzekanie, takie bez poczucia
narzekania, bo przecież ja nic nie mówię.
Czy ja narzekam? . Oczywiście że nie. Wszystko
podane jest dookoła w stylu : widziałam fajne buty kosztowały 250 zet , zawsze
o takich marzyłem. Kupiłabym, gdybym
tylko miała pieniądze. Trudno. I tak
dalej i tak dalej.
Bierzesz więc bracie,
strzepniesz nie najmodniejsze spodnie
dłonią . Pastujesz półbuty, wszak one nie ulegają modom, koszula
też jest ponadczasowa. Wsiadasz do tego
niedopasowanego na ambicję twojej żony
samochodu i jedziesz do pracy, w której coraz bardziej nie cierpisz. I tak napędzasz się we własnym poczuciu winy.
Wszak rodzina jest dla ciebie najważniejsza, a ty nie potrafisz zabezpieczyć
jej bytu.
Bo wy faceci potraficie tylko narzekać! - stwierdza żona
Więc zacinasz się
jeszcze bardziej. I seks też przestaje
ci wychodzić, o ile w ramach pogorszonej sytuacji rodziny, seks Ci się należy. I wypadasz słabo, cieniutko, cieniutko.
Nawet już mnie nie kochasz?. Czy w ogóle kiedykolwiek mnie
kochałeś ? – padają pytania- zarzuty.
I jak wytłumaczyć, aby nie zabrzmiało to jak cienka wymówka,
że seks rodzi się w głowie. Kocha się nie tylko czyjeś piersi i pośladki, ale
cechy charakteru, wewnętrzne ciepło zdolność empatii. Ale ta zanikła gdzieś po latach i nikt nie
pamięta już Tadeusza Nowaka. Bo któż w poważnym wieku zawracał będzie sobie
głowę szkolnymi lekturami.
A jak Królem będziesz to będę królową
A jak katem będziesz , ani mi się waż !
Dopisek
Do napisania postu
skłonił mnie widok bezdomnego, który grzebał w pojemniku na śmieci. Zaaferowany przerzucał
odpadki w poszukiwaniu puszek po piwie.
Wiadomo wszak, że metale kolorowe są w cenie. Obok siedział wychudzony pies, który
z podziwem obserwował działania swego
pana. Bez względu ma obecną sytuację trwał przy nim i nie narzekał. Może był świadkiem upadku
swego pana, być może jednak przyplątał się później. Menel jest inteligentnym
człowiekiem. Cnota ta przebija się nawet przez niedomyte ręce i zabrudzone
ubrania. Wymieniamy czasem zdawkowe uwagi na temat sensu życia jako takiego,
czy tylko obecności aluminiowych puszek w moim worku. Traf chciał że wczoraj odwiedziłem blog Margo4 i
od razu wpadłem na zdjęcie które zrobiła jakieś dziesięć lat temu, tytuł :
przyjaciele na całe życie. Margo4
zdecydowała się opublikować go właśnie teraz. Doszedłem do wniosku że i mój post nie
może czekać. Wszak o życiu decyduje przypadek
Poniżej wspomniane zdjęcie Margo4 (
dziękuje za pozwolenie )
|
14 sierpnia 2009
| |
Ten post napisałem wczoraj i jest to już drugi spóźniony
post w ostatnim tygodniu. Coś kiepsko z refleksem, albo życie postanowiło mnie zaskakiwać. Zdecydowałem niechaj leci,
chociaż spóźniony uzasadni dziwaczny tytuł
13 sierpnia 20.00
Tyle pokazuje mój licznik odwiedzin. Od tygodnia tak
pokazuje i nie chce drgnąć ani o jeden numer. Nieprawdą jest, że prowadzimy
nasze blogi bez zerkania na słupki.
Kątem oka, szparką źrenicy lookniemy
sobie na cyferki i już wiemy, co
dzieje się z naszym internetowym
pamiętnikiem. Pamiętam swoje pierwsze
sto odwiedzin. Pijany ze szczęścia nie omieszkałem walnąć nawet
okolicznościowego postu. A potem jak to się mówi: dzięki Bogu jakoś poszło. I szło tak, powiem nawet slangiem - dobrze żarło
i zdechło. Kiedy zobaczyłem na liczniku
299697 powiedziałem sobie
Antoni już czas. Zakupiłem na
alkoholowym stoisku butelkę wina musującego. Nie był to może Don Perinion, ale do wystrzału z okazji 300.000 wejść doskonały.
Machnąłem już okolicznościowy tekst, jak to się nie spodziewałem, jaki jestem
zaskoczony i zachwycony. Dodatkowo wyróżniony o wzruszeniu nie wspominając.
Interpunkcje sprawdzone, nic tylko publikować. I co? I nic. Następnego ranka licznik nawet nie
drgnął. Wakacje pomyślałem, wieczory to jest
to. Ale wieczorem licznik uparcie
pokazywał to samo. Tak stało się
następnego i następnego dnia. Mój zawód rósł,
szampan w lodówce niebezpiecznie obniżał temperaturę. Czyżby wszyscy
wyjechali na wakacje? Czyżby nikt nie
zaglądał do mojego pudełeczka? Już był w ogródku już witał się z gąską. Tak teraz dopiero w pełni zrozumiałem mądrość
tego wierszyka, który urósł do rangi przysłowia. Po co szampan?. Po co tekst?
Z całkowitej
depresji i upadku osobowości uratowały mnie komentarze pod postami. Dziwną rzeczą jest że licznik nie rejestruje
odwiedzin, natomiast rzetelnie sumuje
komentujących.
Postanowiłem
podzielić się tą informacją z działem
technicznym blog.pl. Odpowiedź nadeszła
Informujemy, że
problem został już zgłoszony do działu technicznego.
Prosimy o cierpliwość oraz przepraszamy za niedogodności
Spoglądam łakomym
wzrokiem na lodowatą butelkę, którą już dwa razy wyciągałem z półeczki na drzwiach, aby zobaczyć jak wspaniale perli się na niej skroplona para wodna. Po chwili odkładam na
swoje miejsce. Tekst postu nie perli się pod wpływem otoczenia więc na niego
nie zaglądam.
Więcej skromności Antoni
wyrzucam sobie, ale za chwilę sam
siebie usprawiedliwiam, napisałem przecież, że nie spodziewałem się, że jestem zaskoczony i zachwycony. Dodatkowo
wyróżniony o wzruszeniu nie wspominając.
Czasem myślę w
chwili zwątpienia, że licznik przeznaczony
dla mojego bloga został zaprojektowany tylko do takiej ilości i niechybnie
pozostanie mi skończyć. Wykonać jakąś piękną kolorową woltę na zakończenie, bo prawdziwego
mężczyznę, jak mówił jeden z polityków, poznaje się nie po tym jak zaczyna ale
jak kończy.
14 sierpnia
dzisiaj
Z rana
niespodzianka, licznik ruszył. Spęczniał o setkę. No tak będzie okazja do toastu. Tekst potraktowałem klawiszem Del, bo przecież trudno udawać
zaskoczonego, gdy od tygodnia z głupią miną gapię się na rząd cyferek.
Dociera do mnie
bolesna prawda o przemijaniu . Właśnie teraz z wybiciem godziny 16.00 skończył się
mój krótki urlop zwany wypoczynkowym.
Jakiś złośliwy gość zapieprzanie z pędzlem, łopatą i drabiną nazwał
wypoczynkiem aktywnym. I ja tak wypoczywałem,
aktywnie. Z pewnym trudem trafiam we właściwe klawisze , ale za to
chwasty opylone, taras pomalowany, coś z hydrauliki i elektryki też się
przydarzyło. Dzisiaj myłem dach , ponieważ z powodu bliskości modrzewia pokrył
się zielonym nalotem . Zbierałem się do tego dwa lata. W tym zmusiła mnie
perspektywa wymiany blachy.
A może i dobrze
że już wyjeżdżam. Sąsiad z naprzeciwka ( ten od quada) zabrał się do ocieplania
domu. I nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że przylepia styropianowe
płyty do szalunku drewnianego domu. Kiedyś było to dla mnie cacuszko.
Szczególnie piętrowy ganek ozdobiony drewnianymi zdobieniami. Misternie
wycinanymi dziewięciosiłami i elementami parzenic. Co dwa lata starannie malowane w trzech
kolorach, przez poprzedniego lokatora, starego Karola. Przymykałem oczy ze
strachu, gdy z puszką farby balansował na rozchybotanej drabinie, a potem
cieszył się jak dziecko z uzyskanego efektu. Zapraszał mnie wtedy na piwo i
piliśmy je patrząc bez słowa w okna domu, na których grało słońce. Okna
podzielone na małe kwatery wypełniały kolorowe szybki żółte, niebieskie i
czerwone. Promienie słoneczne wpadały przez te kolorowe szybki rozświetlając
drewnianą ścianę , a także stojące zaraz za oknem pelargonie. Pełen zakres barw
jak tęcza omiatał schody i zmieniał się jak w dziecięcym kalejdoskopie, wraz z
przesuwaniem się słońca w kierunku zachodu. Czasami nie wystarczyło nam jedno
piwo do ogarnięcia tego zjawiska, ponieważ mogłem gapić się w te szybki pasjami
i ciągle było to dla mnie zjawisko nowe. Ze słów wystarczało jedno – piękne. Na
to słowo, niczym hasło klucz twarz Karola kraśniała, chociaż nie stał za barwną
szybką. Ja wiedziałem i on to czuł, że to jedno krótkie słowo nadaje sens,
ryzykowania życia poprzez wiszenie na pływającej drabinie. Nie będzie już tego
rozmarzonego piwa. Nowy lokator najpierw pod budowlany młotek położył kolorowe
szybki, zastępując je plastikowymi
oknami. Teraz białe płyty zasłaniają parzenice i dziewięciosiły. Jeszcze
tylko siatka, klej i puc akrylowy. Daj Boże w rozsądnym kolorze. Ale i w
sprawie koloru mam poważne obawy. Szeroką paletę barw, mieszkańcy okolicznych miejscowości stosują z
ogromną swobodą. Cóż powiedzieć – żal !
Jutro jeszcze
święto, a w niedzielę powrót do domu,
dróżkami i ścieżkami, aby chociaż trochę skrócić postój w korkach na
zakopiance.
|
12 sierpnia 2009
| |
Ranek zapowiadał się cudownie. Jasna słoneczna kula wyrywała
się w nieboskłon niczym uparty balonik,
który zerwał się ze sznureczka małej dziewczynki i nerwowo szybował coraz wyżej
i wyżej. Jakby bał się, że zwinne jakieś
ręce uchwycą go i sprowadzą na ziemię . Od rzeki rozciągała się mgła niezbyt wysoka ot tak do pasa rosłego
mężczyzny i pokrywała swoją bielą łąkę nad rzeką, oraz drogę na
której stały cztery wozy z drewnem do przetarcia . Trac lub troc jak
popularnie w tych stronach nazywano tartak
był jeszcze nieczynny. Chłopy zadawszy koniom paszy stali więc wokół
pnia drzewa, który ze względu na swoje dziwne poskręcania nie został
przetarty na deski. Czekał natomiast na wizytę proboszcza i jego decyzję, czy nadawał się będzie jako podstawa letniego
ołtarza, do plenerowych mszy, jakie zwyczajowo odbywały się piętnaście kilometrów dalej na szerokiej
jasnej polanie. Niedospane oczy,
niedogolone twarze , niektóre skrzywione jeszcze wczorajszym zmarnowaniem. Bo
to wczoraj wycinane i wywożone z lasu było,
a na koniec roboty trzeba wypić.
Wypili więc, czterech na pięciu zmagało się z dzisiejszym pragnieniem po
wczorajszym goszczeniu. Rozmowa toczyła
się w gronie znajomych tak więc konwenanse i sovuar vivre
nie był konieczny. Wymieniano się uwagami o ilości i jakości wypitego
alkoholu. Staszek specjalista od
konsumpcji wynalazków w stylu wody kolońskiej czy denaturatu chuchnął niechcący
Jaśkowi w twarz, ten odezwał się ostrzegawczo :
- Nie pij tego dziadostwa,
bo Ci mózg wyże cały. Czemu ty to
pijesz ?
- Ja to mógłbym i
gnojówę pić byle by się we łbie jeb..o –
stwierdził z powalającą szczerością
Staszek.
A dalej już rozmowa
jak z chłopami bywa zeszła na oto właśnie jeb..ie, tylko
w innym kontekście. Pietrek który rad był takim swobodnym dyskusjom wyciągnął
ukrytą pod siedzeniem wozu flaszkę, okręcił ją
odrzucając z obrzydzeniem zakrętkę, przepił do stojącego najbliżej
Jaśka. Tak flaszka zakręciła się w kółko
dwa razy, bo chłopy na jeden raz pociągały około pięćdziesiątki. Alkohol rozgrzał ich i rozbudził. Gdzieś znikły resztki snu z kącików oczu, a cudowny klin przywracał
trzeźwość umysłu i radość życia.
Dwóch z nich odeszło na bok aby zgodnie z prawami natury
oddać ziemi wczorajszą wodę, aby cykl
się zamknął. Stali tak odwróceni
tyłem, a ze względu na mgłę widać ich było tylko od połowy w górę . Wyglądali jak popiersia
w miejskim parku. Z oddali
dobiegły ich kroki to właścicielka
tartaku opatulona w ciepłą kurtkę szła ścieżką z domu do drzwi tartaku, aby
wielkim przedwojennym kluczem otworzyć równie potężną bramę.
- O idzie Kiciarska, widocznie nie ma jej kto nóg przyleżeć - zauważył Władek.
Faktycznie Kiciarska od wielu lat była wdową, a po mężu
przejęła prowadzenie tartaku. Biznes w
rodzinie funkcjonował od czasów Cesarstwa
Austro – Węgierskiego. Chłopi traktowali ją najpierw z delikatnym
lekceważeniem, ale gdy przy jakiejś wymianie poglądów Kiciarska
przemówiła do nich wozackim językiem, perfekcyjnie operując składnią i
porównaniami, nabrali do niej szacunku. Ona zaś nigdy ich nie oszukała, a ceny ustalano w
oparciu o rzetelne kalkulacje. Raczej z
przyzwyczajenia niż złośliwości kpili
sobie z jej wczesnego wdowieństwa i ewentualnych obecnych relacji damsko - męskich.
Ona znała te opowiadania i uwagi na pamięć ponieważ z rana i po mgle bardzo
dobrze niosło od rzeki i nawet głośniejszy szept wpadał jej w ucho radując lub
irytując w zależności od samopoczucia.
Kiedy brama została już szeroko otwarta
a główny wyłącznik prądu
przekręcony, w kantorku pojawił
się Józek, traczowy . Od piętnastu lat solidny fachowiec z jedną
małą słabością, Józek rzadko bywał trzeźwy. Od czasu gdy zmarła mu żona
pozostawiając dwoje dzieci nie bardzo radził sobie sam ze sobą. Żona za życia działa jak zawór bezpieczeństwa, czy wyrzut
sumienia. Bez niej Jasiek nie miał hamulców, a kiedy tak wypił sobie swoją
miarkę, uderzał w smutne tony. Najpierw
płakał za żoną a potem obwiniał się o to, że nie jest dobrym ojcem dla swoich
dzieci. Miał nawet jedną dzięki Bogu nie udaną samobójczą próbę. Dzieci jakoś chowały się nieźle dlatego, że
starsze pilnowało młodsze, a Józek do domu swoje pieniądze przynosił. Ze względu na bezpieczeństwo Kiciarska
przeciwna była piciu, a już piciu w pracy przede wszystkim. Wsadzi taki łapę w maszynę i będzie kłopot. Ale przy wdzięczności chłopów którym
przecierano drzewo, bycie trzeźwym było praktycznie niemożliwe. Próbowała też
wystraszyć Józka wpadając nagle z informacją
– Józek kontrola idzie!
Rzucił się wtedy Józek do kurtki, wyciągnął flaszkę, przystawił do ust i pociągając raz za
razem opróżnił w parę chwil. Przez
otwarte okno wyrzucił niepotrzebną już bo pustą flaszkę, jeszcze tylko dla
porządku przetarł otwartą dłonią usta i ze spokojem powiedział :
- No teraz mogą
przychodzić.
Zagrożeń w tartaku nie brakowało. W końcu piły do przecieraniu były ogromne i jak
z zapałkami radziły sobie z pniami olbrzymich buków i dębów . Świerki i sosny połykały od niechcenia rozsypując
wokół pachnące żywicą trociny. Dla
takiej maszynerii przecięcie Jaśka na calówki to jak splunąć. A z takiego Jaśka po kontakcie z piłami
pożytek byłby niewielki. Walczyła więc
Kiciarska o zachowanie minimalnych
chociaż zasad bezpieczeństwa i przyznać
trzeba z powodzeniem. Pomysłowość
chłopów nie zna jednak ograniczeń.
W zeszłym tygodniu kiedy olbrzymi
pień zaczął niebezpiecznie zsuwać się z wózka , jeden z chłopów zamiast odskoczyć próbował przytrzymać go nogą. Ciche chrupnięcie i cztery śruby w piszczeli założone przez
ortopedę zakończyły eksperyment. Jasiek
zaś gdy tylko wyszedł że szpitala dumnie obnosił się z
gipsem, ze szczegółami omawiając z każdym kto gotów był postawić piwo
jak skręcali, czy bolało i jak z tym żyć. Chęć opowiadania była zresztą w Jaśku tak
wielka, że i bez piwa można było otrzymać relację ortopedyczno – bajkową. Nie
miał żalu do nikogo za złamaną nogę
Jasiek kuśtyk . Dotarło w końcu
do niego że człowiek to istota krucha. Już
niedługo zaczął pożytkować tą wiedzę opieprzając się nieludzko w pracy i robocie. Wszak całkiem
niedawno śmierć składała już na jego twarzy mroźny pocałunek, ale udało się
przeżyć.
Opowiadając te
historie, które naprawdę miały miejsce trudno operować imionami bohaterów .Zbyt
często pojawia się w nich imię Jan. Przyczyna jest prozaiczna. W czasach
kiedy kobiety rodziły po chałupach, w
towarzystwie babki zielarki, czy sąsiadki, strach
o szczęśliwy poród był zawsze uzasadniony. Nie umiały sobie radzić z wieloma
komplikacjami samorodne akuszerki. A najważniejszą rzeczą było, aby dziecko
zostało ochrzczone. Stąd też żeby zmazać
grzech pierworodny i uniknąć wiecznego potępienia sąsiadki chrzciły z wody malutkie dzieci i to one nadawały typowe imiona. Nie godziło się przecież tego co ochrzczone z
wody zmieniać. W skrajnych przypadkach chrzczono nawet brzuch ciężarnej, nie
znając nawet płci dziecka. Wypowiadano
wtedy formułkę :
- Jeżeliś pon to Jon, a jak panna to Anna. Stąd po
wsiach tych Jaśków i Hanek wśród starszego pokolenia. Wzrastająca
oświata zdrowotna i dostęp do specjalistów spowodował swobodę nadawania imion. Nie ma już teraz :
- Jasiek do domu !
Patryk, Wiktor, Laura , Izabela , Karina . A ja
tęsknię za tym Jaśkiem , Hanką i Maryśką .
Minęło parę godzin
poranni wozacy wywieźli drzewo porżnięte na deski lub foszty. Ktoś tam
budował będzie więźbę dachową. Przed samym zakończeniem dnia pojawił się
jeszcze Franek, po trociny. W drzewie nie marnuje się nic. Brzegi desek zwane
oflisem można spożytkować do palenia, albo jako tyczki do grochu . Trociny służą
do podścielenia zwierzętom. Używa się
też trotu jako opału w piecykach tak
zwanych trociniakach, do przygotowania kąpieli na koniec tygodnia, bo wiadomo czystość rzecz ważna .
Minęła piętnasta. Kiciarska przekręciła główny
wyłącznik prądu w drugą stronę. Był to wyraźny
sygnał, że praca na dzisiaj skończyła się. Kłódka na bramę i wolne. Od tej
chwili Kiciarska będzie kobietą aż do następnego dnia, piąta trzydzieści, gdy podrepta zamgloną ścieżką, przekręci główny
wyłącznik prądu w tartaku i podejmie
negocjacje z wozakami. Mało tego
kobiecego czasu, Nie można zmarnować ani minuty.
|
10 sierpnia 2009
| |
Ręce opadają mi poniżej kolan. Rzuciłem się na porządkowanie chałupy i chyba, jak to się mówi zbyt głęboko
zagarnąłem skibę, ponieważ o ile w klawisze jeszcze trafiam, z utrzymaniem długopisu było by już gorzej. Efekty jednak widać.
Dom już wygląda na zamieszkały. Po pobycie teściowej przychodzi mi szukać
niektórych rzeczy, ponieważ kobieta ustawiała wszystko według swojego
wyobrażenia porządku. Wygląda na to
że wypoczywała zbyt długo. Brak rzeczy w miejscach które im
przyporządkowałem powoduje zdenerwowanie.
Za każdym razem zastanawiam się najpierw
czy to starcza demencja, że nie wiem gdzie
co leży. Potem dopiero pukam się znacząco w czoło i mówię : teściowa. Coraz bardziej rozumiem mnogość dowcipów o
teściowych.
Na weekend zajechał mój brat
z częścią swojego życiowego
dorobku. Była córka, syn i suka. Suka jest stara i po operacji, a brat
jest wrogiem pełnych butelek. Dzięki tej nienawiści którą zaszczepił i mnie
w te dwa wieczory , moją piwniczkę można teraz nazwać magazynem szklanych opakowań.
Na skołatane serce i zmierzwiony umysł, nadmiernie potraktowany garbnikami czerwonego wina, leniwa niedziela jest
rewelacyjna. Szum potoku, świergot ptaków i delikatny powiew wiatru sprawiają, że oczy zamykają same. Jedno po drugim. Już nie
masz siły walczyć z sennością, a
dobroduszny Morfeusz obejmuje cię w ramiona i tuli do piersi. Mieszkańcy wsi
zapadają w podobne drzemki po bardzo wczesnym obiedzie i jest cicho, ciszej, cichutko.
Tak było przynajmniej do ostatniej mojej wizyty. Jakiś czas temu sąsiad kupił sobie quada. Zaraz też nauczył jeździć nim swojego pięciolatka. Mały nie jeździ jeszcze po wertepach, bo ledwo
dostaje do podnóżków a i do kierownicy ledwo, ledwo. Mały jakby się urwał a
choinki, jeździ z góry w dół i z powrotem. Bez kasku, wożąc jeszcze pasażerów w
postaci swoich większych i mniejszych rówieśników.
Każdy przejazd podrywa nas do góry i nie
wiem, czy bardziej przeszkadza nam huk, czy strach że młody nie wyrobi z górki
na wąskiej drodze z zakrętami, obok głębokiej
betonowej rynny w której płynie potok. Zebrałem się nawet w sobie i poszedłem spytać
ojca, czy nie boi się tego ryzyka?.
Odpowiedział przeciągając słowo
Eee czeeeeego ?
Nie wiem, może ja
mam przerysowaną wyobraźnię ? Ale skóra ścierpła mi na plecach, kiedy widziałem ojca który uczył syna
prowadzić traktor. Traktor był z przyczepą, bez kabiny, lub orurowania. Dziesięciolatek
siedział za kierownicą, a ojciec na
błotniku. Na sąsiednim wygodnie zasiadał młodszy siedmio czy ośmiolatek. Góra taka, że wyjeżdżam
pod nią na jedynce. Na dole zakręt i skarpa. Dumny ojciec minął mnie
uśmiechnięty od ucha do ucha, a w telewizji codziennie informacje o wypadkach
na wsi i niepotrzebnych śmierciach dzieci, które nie widziały jeszcze nic w
życiu.
W każdym domu satelita, komputer, Internet, ale wyobraźnia w dalszym ciągu na wagę złota.
W deskach które tworzą elewację mojego drewnianego domu pozostała dziurka, za którą osy wybudowały sobie gniazdo.
Wczoraj próbowałem z nimi walczyć zalewając otwór i zatykając dziurę silikonem . Odniosłem chwilowe zwycięstwo. Dzisiaj jednak
zauważyłem, że osy mają do dyspozycji szereg innych otworów. Odnoszę wrażenie, że z tymi osami to będzie serial. Byle nie telenowela.
No i chociaż na koniec powinno być śmiesznie .
Mam nowe wiadomości o Jaśku. Jasiek rozgościł się w
Chicago na całego. Ostatnio dał znak życia. W
telefonicznej rozmowie z
sąsiadami już używał określenia : a u
nas w Ameryce. Co za zdolność adaptacji.
Jeszcze trzeba żeby po powrocie zaczął mówić siur ( ang. sure )
zamiast polskiego oczywiście, z pewnością.
W sąsiedniej wsi mieszkał taki właśnie Józek . Człowiek po powrocie z
Ameryki, nadużywał tego słowa, więc współmieszkańcy nadali mu więc przydomek - Siur.
Dokąd idziesz ? - pytano.
Do Siura - padała odpowiedź.
Dzisiaj drugie już pokolenie, idzie tym razem do młodego
Siura. Nikt już nawet nie pamięta przyczyny tego dziwnego pseudonimu, a wielu
łączy go z jakąś przypadłością
fizjologiczną.
To ja już wolę być
Krakusem, nawet jeżeli jeszcze nie byłem
w Chicago.
|
07 sierpnia 2009
| |
Czy kupa gnoju może być przedmiotem dziecięcych marzeń?
Oczywiście że tak. Kiedy byłem małym chłopcem hej, wziął mnie ojciec. I nie
ojciec tylko matka. Wychowywała przykrywając szklanym kloszem matczynej
miłości. Otulała, zabraniała i nie pozwalała.
W efekcie tej matczynej troski i
sterylnego życia nabrałem wyglądu kuleczki
toczącej się po chodnikach i ścieżkach
powoli, rozsądnie, zgodnie z wolą matki. Rogowe okularki na twarzy
dopełniały nieszczęścia. Krzyczały bowiem do wszystkich : nie bawcie się z nim,
bo możecie stłuc szkła i będzie problem. Boże jak ja zazdrościłem, tych małpich
wygłupów na podwórku, jedzenia byle czego brudnymi rękami i wiszenia głową na
dół na trzepaku. Matka miała ten dar obserwacji i zapobiegania w ostatniej
chwili czynieniu czegoś głupiego, co można by jednak było wspominać latami. Ostrzegawcze : Antoooś do domu stawiało mi szlaban na włażenie
na śmietnik, przejażdżkę rowerem znajomego sąsiada o rozmiarze
ramy ze trzy numery za dużym na
mój wzrost. Koledzy umiejętnie jeździli pod rurką , wygięci jak dwudziesty
paragraf. Dystans do podwórkowych wariactw
powodował również brak zaufania ze strony podwórkowych prowodyrów,
którzy nie chcieli mnie brać na włóczęgę po piwnicach: bo znowu twoja matka będzie krzyczeć. Pojawiali
się potem, niosąc w obu rękach łupy w
postaci, kierownicy od roweru, metalowej puszki cudnej urody, czy całej garści
odznak ZMP, porzuconych w jakimś rogu
piwnicy. Istniały oczywiście sposoby aby stać się posiadaczem tych cudeniek,
ale oznaczało to stratę przynajmniej tubki dropsów. Trzeba było coś jednak
robić, aby zbytnio nie wyróżniać się w
tłumie. Następnego dnia w szkole wszyscy mieli odznaki ZMP, miałem i ja. Nadmiernej
opiece matki, słabemu zdrowiu, oraz przede wszystkim dobrym wynikom w nauce
zawdzięczałem życie na podwórkowym
marginesie. Dałbym wszystko, aby nie postawiono
mnie za wzór dla kolegi, który odbił to sobie w sposób nad wyraz namacalny.
Minie jeszcze parę lat zanim podwórkowi mafioso zrozumieją, że z towarzystwa
dobrze uczącego się, płynąć mogą całkiem wymierne korzyści.
Ale ja nie robiłem
nic aby zmienić ten stan rzeczy. Ze łzami w oczach niosłem do domu czwórkę,
otrzymaną w połowie pierwszej klasy. Akurat pisaliśmy literkę Y i to y nie wpisało
mi się w odpowiednie linijki. Nie wiedziałem jak wracać do domu, a uciec z
niego nie potrafiłem. Nie dorobiłem się też żadnej uwagi, przez pierwsze pięć
klas, co w znacznym stopniu podważało moją osiedlową wiarygodność. Szczytów upokorzenia doznałem jednak gdy matka wywiozła mnie i młodszego brata na wakacyjny wypoczynek, na
wsi. Spotykałem tam kuzynów biegających całe dnie na bosaka. Przeskakiwali po
trzy skiby, włazili na drzewa i siadali na krowie. Wszystko to znajdowało się
poza moimi możliwościami. Ja wraz z bratem, ubrani w granatowe krótkie
spodenki, białe koszule i takież podkolanówki, spacerowaliśmy krajem drogi w tę i drugą stronę pośród
wyczuwalnych kpin. Szczytem niemożliwego była zabawa chłopaków w której
uczestniczyli też inni kuzyni ze śląska. Polegała ona na rozpędzeniu się na
bitej drodze przed chałupą i wyskok na kupę obornika, czy jak to chce gnoju,
które to kupy zwyczajowo piętrzyły się
kiedyś przed oborami. Kuzyni skakali, zeskakiwali, a w tym działaniu byli dla mnie tak
fantastycznie dojrzali. Cała zabawa polegała na tym, aby wskoczyć jak najwyżej
a następnie błyskawicznie zeskoczyć. Nie wypadało też przewrócić się, bo wtedy
było naprawdę śmiesznie.
Dojrzali ? Nie znałem
wtedy jeszcze słowa wyluzowani. Oczami
wyobraźni widziałem siebie w tej
sytuacji. Ba śniłem nawet o tym w swych wakacyjnych lipcowych snach. Oto
biegnę drogą przed chałupą dziadka.
Rozpędzam się coraz bardziej i bardziej tylko kurz za moimi plecami wzbija się coraz wyżej. Potem odbijam się przed samym kopczykiem i
lecę do góry, a trwa to cała wieczność. W końcu ląduję na samym szczycie
gównianej górki, utrzymując pełnię równowagi. Mojemu lądowaniu towarzyszy wzrok
kuzynów, pełen zazdrości i podziwu. Ja dumny, rozradowany i uskrzydlony krzyczę
i ten krzyk budzi mnie. Leżę w łóżku spocony, serce bije mi z całych sił, a
czujna matka już przyłożyła dłoń do czoła a pod pachę wetknęła termometr. Jutro nie wyjdziesz z domu, żeby cię nie
zawiało. J jak tu opowiadać że jestem w pełni zdrowy, a emocji przysporzyła mi sterta gnoju, taka jakich pełno wokół.
Całkowitego
ostracyzmu udało mi się uniknąć
tylko dlatego, że w niedzielę ojciec
zwiózł namiot. Najprawdziwszy namiot z zielonego brezentu, który rozbiłem w sadzie pod jabłonią. Był o
niebo lepszy niż marna kopia kuzynów – dwa kraciaste koce spięte klamerkami na
sznurze do bielizny z jednej strony, przyciśnięte kamieniami z drugiej. Przenieśli się więc kuzyni do mojego lokalu, a
dla wejściówki chociaż na chwilę udawali że mnie nie lekceważą. I gdybym
jeszcze chociaż raz wskoczył na tą kupę, uzyskałbym na pewno pełną akceptację.
Ale marzenia nie są wcale po to aby się spełniały.
|
05 sierpnia 2009
| |
Co chwila odbywają się
konkursy i przeglądy poświęcone filmom, produkowanym przy pomocy telefonów komórkowych. Mam nadzieję, że dzięki tej inicjatywie komórkowe filmy nie
będą kojarzyć się wyłącznie z dokumentacją szkolnego molestowania koleżanek, czy
nauczycieli . Póki co chociaż powoli idzie w dobrym kierunku. Posługiwanie się
komórą w zakresie jej dodatkowych funkcji urosło do rangi
sztuki, to taki znak czasów. Co prawda nie kręcę filmów za pośrednictwem mojej
Nokii, ale ostatnio coraz częściej korzystam z dobrodziejstwa aparatu
fotograficznego, znajdującego się w zestawie. Małe podręczne zawsze gotowe do
użytku. Mają już po parę milionów
pikseli, więc i powiększenia wychodzą przyzwoicie. Pstrykam od czasu do czasu. Nie
jest to żadna fotografia artystyczna, żądne zdjęcia z wesela czy pogrzebu co
uwielbiają Japończycy. Ponoć opuszczaniu trumny do dołu towarzyszy las rąk z
telefonami nastawionymi na zachowanie obrazu.
I po co? Czy oni
to później ustawiają jako tapetę ?
Uwielbiam dokumentację
i fotoreportaż. Wszak codziennie
wokół nas dzieje się tyle wyjątkowych rzeczy. Pomaga mi to zapamiętać ulotną
chwilę, jest również pomocne w
prowadzeniu bloga. Dzięki niej
uzupełniłem np. tekst o manekinach czy restauracji Kebab. Dzięki temu
wynalazkowi nie uciekł mi też facet z
ch…em na tylnej klapie. Powoli staję się
fanem takiej fotografii, chociaż nie
zapominam o regularnym spuszczaniu migawki w dużym, rozbudowanym klasyku .
Kilka dni temu spotkałem na swojej drodze taki oto
bilbord
Czy do tego zdjęcia
potrzebny jest jakiś komentarz?
Nasycenie firm
produkujących plakaty, hasła i całe kampanie reklamowe powoduje, że na fali konkurencji próbuje się
zaskoczyć klienta. Zaskoczyć tak, żeby mu buty spadły z wrażenia, na sam widok bilbordu. I żeby miał
skojarzenia. Z seksem, z jedzeniem, z czymkolwiek, z silnych pierwotnych uczuć prostych. O
odcieniu skojarzeń nikt już chyba nie myśli, bo jakież można mieć oglądając
informację o promocji w stylu :
WYPSZEDARZ DŻWI
Hasło stanowi poważne ostrzeżenie dla dzieci. Z pewnością
zaczną wykorzystywać je dorośli
Ucz się synku pilnie ortografii, bo w przeciwnym wypadku pozostanie ci tylko
drzwi sprzedawać.
Nie od dziś wiadomo, że powtarzając przesuwające się
przed oczami obrazki zapamiętujemy i uczymy się. Małe dzieci kiedyś pierwsze literki składały
ze sklepowych szyldów, teraz częściej z
komputerowej klawiatury. SAM, h..j, GROMADA, składał wyrazy z przeczytanych
literek mój młody, w czasie socjalistycznej szarzyzny.
- Tatusiu co to jest GROMADA?
Resztę już wiedział. Sceny z dzieciństwa pozostają
głęboko w pamięci. Pewnie dlatego ucząc się z murów popełniamy
pewien błąd. Piszemy pewien wyraz przez samo h, chociaż zgodnie ze sztuką powinno być przez ch. Czego się Jaś źle nauczył w dzieciństwie, źle
powtórzy na starość.
Boję się więc że kłująca
w oczy informacja o promocji spowoduje w przyszłości błędne pisanie
słowa drzwi o wyprzedaży już nie wspomnę.
Gdy widzę taki
poraniony tekst, wystawiony na publiczny widok przy ruchliwej drodze,
mam za przeproszeniem w dupie swobodę
artystycznej wypowiedzi!
|
03 sierpnia 2009
| |
Bloki z wielkiej płyty. Cud techniki, hymn
przyszłości mieszkaniowego budownictwa, szansa dla milionów. Oczywiście za
czasów towarzysza Edwarda i tego całego jego Biura Politycznego PZPR. Po okresie przaśnego gomułkowskiego socjalizmu jak gejzer wybuchło nowe hasło : Aby Polska rosła w siłę a ludzie
żyli dostatniej. Dostatek ten miał
twarz bloku z wielkiej płyty z własną
kuchnią i toaletą w mieszkaniu. Z czasem ekskluzywnym dodatkiem stał się maluch
stojący na osiedlowym parkingu. Razem z ekipą Generała doszło nowe hasło : I w kryzysie nie damy się.
I nie daliśmy się, budując blok w blok.
Zamieniając pszenno – buraczane ziemie na osiedlowe alejki, a chłopów żywicieli
na chłoporobotników, a potem robotników.
I przenosili swoje meble i obyczaje z
wiejskich chałup w miejskie bloki. Rzesze ludzi których nowa Huta Katowice, czy
inna budowa socjalizmu, jak czarna
dziura wsysała do środka, aby
wyrzucić zunifikowanych, równych jak od
sznurka. Potem wsadzić do bloków, takich samych , okno w okno czy to Kraków,
Sopot albo nasza stolica. Na piąte,
siódme czy dziesiąte piętro. W pierwszej,
trzeciej czy siedemnastej klatce osiedlowego molocha. Socjalizm nie
dzielił lokatorów na biednych i bogatych
. Oglądając zestaw lokatorów
podejrzewałem nawet, że funkcjonowały jakieś specjalne przepisy o wyrównywaniu klas społecznych . Dlatego w mojej klatce na jednym piętrze zgodnie naprzeciw siebie funkcjonowała rodzina
właściciela komisu samochodowego, a
naprzeciw Jasio pijaczek z wieloosobową rodziną. Jeden w skórzanych rękawiczkach z wycięciami na
kostki schodził rano do swego nowego mercedesa. Drugi pół godziny
wcześniej wrócił do domu po nocy pełnej emocji, sikając po drodze w rogu na półpiętrze. Tak to mieszanie kultur i ludzkich przyzwyczajeń skutkowało ogólnym przygnębieniem i moralnym kacem myślącej części lokatorów. W ramach zwiększania produkcji w socjalistycznych młodzieżowych brygadach, przy braku wszystkiego co mogło zostać
wyeksportowane za dewizy, z czegoś trzeba było zaoszczędzić. Zaoszczędzono więc
z grubości ścian i stropów. Dzięki temu
w sobotnie wieczory wycierając świeżo
umyte ciało w łazience, poprzez cienkie
ściany usłyszeć mogłem, że żona sąsiada z lewej strony to zwykła K… , a teściowa sąsiada z góry to najnormalniejsza P… . Dowiedziałem się też,
skąd miał na nowego Poloneza sąsiad z czwartej klatki. Sam miałem
nieprzyjemność przekonać się o marności wytłumień pomiędzy piętrami. W jedną z niepracujących
sobót poczułem potrzebę, taką z gatunku
tych których nie potrafimy przesunąć w czasie. Wziąłem wtedy jeden z kolorowych magazynów i tak zaopatrzony udałem się do toalety. W toalecie jak to w
toalecie, byłem sam. Od świata zewnętrznego oddzielały mnie mało solidne pagedowskie drzwi. Mogłem
w spokoju ducha oddać się metafizyce.
Nagle usłyszałem fragment rozmowy
która toczyła się w łazience powyżej :
Mamusiu ale
ten ktoś głośno pierdzi - stwierdził zadziwiony, dziecięcy głos
Poczułem się głupio, fala wstydu rzuciła mi się na twarz. Czerwone policzki, rozpalone
uszy i wyrzuty. Dlaczego ? Nie wiem. Skąd te wyrzuty, byłem tam gdzie trzeba, z
tym co trzeba. Nic co ludzkie nie jest nam w końcu obce. Ale wstyd
nie ustępował. Trzeba było mnie
widzieć gdy mijałem sąsiadkę z córką na klatce schodowej. Szła z zakupami w jednej ręce, ciągnąc
córeczkę drugą ręką . Chciałem zwyczajowo przywitać, rzucić ciepłym słowem, zagadać
małą . Zamiast tego zwykłe -
Dzień dobry, które uwięzło mi gdzieś głęboko w gardle. Przemknąłem
chyłkiem a czułem się jak student
złapany na onanizmie.
Boże czy to
moja wina że zaprojektowane tak cienkie
ściany. Mieszkania tak akustyczne, że
gdy na parterze pierdnął sąsiad, w mieszkaniu
na pierwszym piętrze dzwoniły kieliszki
w kredensie. Może to porównanie jest
zbyt dosadne, ale najpełniej opisuje
klimat.
Sąsiad zasypia
codziennie o dwudziestej drugiej. Pół godziny później zaczyna
chrapać dlatego muszę podkręcić głośność w telewizorze, aby nie wypaść z akcji. Kiedy się da oglądam w opcji dla niesłyszących
albo wersje oryginalne z napisami bo sąsiadka z kolei usypia córeczkę, a nie
chcę być aspołeczny.
Poprzednia
lokatorka tego mieszkania dzwoniła do sąsiada
ze stanowczym poleceniem: Panie Wieśku proszę nie chrapać . Ja nie
dzwonię, nie mam z sąsiadem darmowych minut. To zwykle pomaga na pół godziny. Poza tym ja nie mam problemów z szybkim zasypaniem , a sąsiad ma nadwyrężony słuch .
Ktoś kiedyś
wymyślił jakieś normy na jedną osobę:
szerokości, wysokości i długości, dzięki temu
otrzymywaliśmy nieustawne mieszkania z kranami i zlewami w tak przypadkowych miejscach, że bezpośrednio po otrzymaniu kluczy zaczynał
się demontaż armatury. Często gęsto
lądowała ona na śmietniku. Dozorca Pan
Mietek przygotowując śmieci do wyrzucenia układał z boku te wielkogabarytowe, nowe a
już śmieci i mówił :
Szefuńciu ten komunizm nie ma szans, on się u nas nie utrzyma.
Mietek
nosił siwą brodę i lekko zmierzwione
włosy w takim samym kolorze. Z
perspektywy czasu mógłbym powiedzieć
Wernyhora . W takiej to sytuacji
trzeba było sobie radzić. Szczytem pomysłowości popisał się pewien mieszkaniec płyto- blokowiska. Mieszkał na siódmym piętrze i pamiętał
doskonale trudności z wyniesieniem
klatką schodową szafy i kanapy. Temu to Panu nazwijmy go Walczakowi zmarł dziadek. Dziadek od dawna chorował i w zasadzie
jego śmierć była najrozsądniejszym rozwiązaniem dla wszystkich, łącznie
ze wspomnianym dziadkiem. Przybyli na miejsce
pracownicy Zakładu Pogrzebowego stwierdzili po wstępnym rozejrzeniu się,
że w tych metrażach nie da się wynieść trumny
na siódme piętro. Pan Walczak nie złożył
broni i wpadł na szatański pomysł. Zwieziemy dziadzia windą. Aby zachować pozory i zapewnić wszystkim minimum komfortu i
elegancji, do windy wsadzono krzesło na którym posadzono doczesne szczątki
szanownego dziadziusia. Winda ruszyła. Niestety sterowane elektronicznie
urządzenie dla oszczędności zatrzymuje
się po drodze i dobiera ludzi. Tak też się stało na piątym. Dosiadła się sąsiadka,
weszła zamknęła drzwi i rozpoczęła
grzecznościową rozmowę .
O widzę
dziadziuś Pana siedzi, zmęczony ?
Nie, zmarł
- odparł z godnością Pan Walczak
.
Dobrze że
windy nie montowali Chińczycy, ponieważ nie wytrzymały by naporu ciała
lokatorki z piątego. W szoku nie pamiętała o generalnej zasadzie : Nigdy nie
wysiadaj między piętrami.
Nie zmógł nas stan wojenny, nie dały na rady mrówki
faraona, hydraulicy wkuwający rury w kuchniach i łazienkach. Fachowcy wymieniający
śruby na zaczepy w oknach. A
przede wszystkim Ci którzy wykonywali tapicerskie wytłumienia drzwi wejściowych
dzięki czemu , każdy z nas zamykając za
sobą takie obciągnięte dermą drzwi, czuł
się jak sekretarz komitetu czy Dyrektor Huty . Wszak
dermowo wygłuszone drzwi to
oznaka prestiżu społecznego, a któż z nas chciał by się mieszać z pospólstwem.
Dzisiaj
osiedla z wielkiej płyty stoją jak wyrzut sumienia, po czasie przeszłym
minionym. Tam jednak gdzie ktoś zmusił
się do odrobiny rozsądnego myślenia, remontuje, ociepla i pastelowymi
kolorami ratuje perspektywę. W dalszym ciągu pomiędzy tymi blokami
znajduje się dużo zieleni i przestrzenie, nieobecne wszędzie tam gdzie
na najnowszych osiedlach cena każdego metra kwadratowego ma konkretnie wyliczoną wartość w euro bądź francuskich frankach .
Niemcy w
dawnym NRD zaproponowali modernizację, stylizację, a bloki stają się miejscem zamieszkania
artystycznej bohemy.
Do tego
ostatniego nie tęsknię szczególnie gdyż
i dzisiaj bohemy pośród moich sąsiadów nie brakuje.
|
01 sierpnia 2009
| |
Wojtek rozsiadł
się w fotelu. Najpierw nieśmiało,
jak gdyby badając jego wytrzymałość, a następnie całym sobą, opierając plecy na
wypchanym gąbką tapicerowanym oparciu fotela. Rozejrzał się po gabinecie i
chociaż gościł tutaj już wcześniej, za każdym razem zaskakiwała go
przaśność wyposażenia gabinetu.
Bez osławionej leżanki obitej skórą, czy chociażby komputera. Zamiast tego
zgoniony facet przed którym piętrzył się stos kartek, a on z widocznym
zniechęceniem w każdej z nich coś zapisywał, bądź stawiał x. Kiedy skończył na chwilę podniósł oczy i
spytał jak to miał w zwyczaju: Co Pana
do mnie sprowadza?
Czekał tylko na tą chwilę i z
szybkością automatu zaczął wyrzucać z siebie zdanie za zdaniem.
Czy takie rzeczy nie potrafią
wkurzyć ? - Niech mi Pan powie Panie
doktorze - Czy nie mogłem czuć się źle,
kiedy zaraz po wejściu do domu usłyszałem :
- Koniec składowania rzeczy w
moim pokoju. Te mapy i przewodniki które trzymałeś u mnie zdjąłem z półek i
wyniosłem do piwnicy.
Młody nalał sobie szklankę
mineralnej i poinformował mnie o tym pomiędzy odkręceniem a zakręceniem
nakrętki.
- A nie mogłeś zaczekać na
mnie pół godziny? Zobaczył bym o co chodzi i wtedy podjąłbym decyzję.
- Ale o co Ci chodzi? Przecież ostatnio używasz GPS-a .
- Tak ale mapy są moje, a w
domu którego jestem współwłaścicielem, chciałbym mieć prawo do decydowania o
własnych rzeczach.
- Tak, tacie zawsze niedobrze – rzucił w pustkę młodszy syn.
- Nie jest mi zawsze niedobrze,
ale chciałbym mieć jakiś wpływ na ten dom, o czym wielokrotnie informowałem
-O co tacie idzie? - zza drzwi
pokoju dobiegł głos starszego.
- Sama nie wiem o co tata robi
dym ? – stwierdziła moja żona.
- Nie wiesz? - spytałem.
A potem już było jak zawsze.
Cztery szybkie zdania, po dwa dla każdej
ze stron, jak set, gem, mecz.
No może piłki meczowej nie
było, bo przez lata nauczyliśmy się hamować
w odpowiedniej chwili. Na podsumowanie tego dnia nie próbowaliśmy sobie już
nic wyjaśniać. Żona pojechała na rower,
a ja przeczyściłem piec gazowy, do którego nie mogłem się zabrać od dwóch
tygodni. Z lodówki znikła kolejna kartka - sklerotka.
Uważam rodzinę za coś wyjątkowego i chciałbym
się czuć jak pełnoprawny jej członek. Pomimo tego, że od dwóch prawie lat nie pracuję już poza domem, odczuwam dalej potrzebę walki o to miejsce w rodzinnym kręgu
wtajemniczenia. To syndrom tego wolnego wieszaka o który walczyłem. Może to bzdurna rzecz, dla mnie szalenie
istotna. W przedpokoju znajdują się cztery wieszaki, po jednym dla każdego z
domowników. Określiłem który jest mój i
pilnowałem go uparcie. Zbyt uparcie, może nawet chorobliwie uparcie. Ot po
prostu wykombinowałem sobie, że jeżeli
ten wieszak czeka na mnie, cały dom na mnie czeka. Jeżeli wieszak jest zajęty,
czuję się mniej ważny. Dla jasności wytłumaczyłem rodzinie moje podejście do
wieszaka. Niejednokrotnie przypominałem.
To jak pamiątka w postaci kokardki, spinki do włosów, która gdzieś na
obczyźnie, trzymana w ręce tworzyła tą fantastyczną więź z domem.
- Czepiasz się - twierdzono wtedy. Na pewno
tak, ale zbudowałem sobie taki słupek jak na nabrzeżu portowym do którego mogłem
zacumować. Od tego miejsca czułem się u siebie. Powiecie że to psychiczne. Ależ
oczywiście zwłaszcza, że trzy
miesiące po powrocie do domu wystarczyły
mi, aby wieszak stał się nieistotnym
elementem mojej psychiki. Codziennie byłem przecież z najbliższymi, a wspólny obiad, kolacja rekompensowałby wszystko.
W dalszym ciągu jestem jednak
wyczulony, na próby eliminacji mnie z decyzji czy ustaleń. Chcę czuć się potrzebny,
chcę czuć się odpowiedzialny. Nic o nas bez nas - jak krzyczały kiedyś transparenty.
I trzeba pilnować swojej
miedzy, aby dalej byłą naszą miedzą. Bo tak łatwo zamknąć życie w torbach
turystycznych i walizkach. Tak stało się w przypadku mojego szwagra, którego
żona spakowała w dwie walizy i wyniosłą do piwnicy. Bo przecież od dwóch lat
mieszka w Irlandii, a bywa w domu dwa razy do roku. Rzeczywiście trzymać w domu
pamiątki, czy ubrania swojego faceta,
który tak rzadko przyjeżdża pomarudzić, to czysta strata przestrzeni
mieszkalnej. Szwagier pozwolił sobie na to. Teraz musi schodzić do piwnicy, aby
wrócić w pełni do domu.
Panie doktorze ! - Psychoza,
nerwica, fobia, zwał jak chciał .
Myślę, że zrozumieć to potrafi
wyłącznie człowiek z życiorysem eksportowego pracownika.
Doktor popatrzył na wiszącą na
ścianie na Wojciechem reprodukcję Słoneczników Van Gogha. Wiszącą tam od zawsze, spłowiałą i pokrytą patyną lat. Ileż
to razy, w trakcie takich sesji zgłębiał ją kwiat po kwiatku, płatek po płatku.
A potem od nowa i od nowa. Nie przeszkadzało mu to zupełnie śledzić bieg
opowiadania kolejnych pacjentów. Po zapisaniu łagodnego leku antydepresyjnego, spytał
przeglądając kalendarz :
To kiedy widzimy się następnym razem? Za miesiąc?
Wojciech wyszedł z gabinetu, a w poczekalni otoczyła
go muzyka z małego tranzystorka, który jedna z rejestratorek przyniosła z domu. Leciała piosenka Ewy Błaszczyk - Nerwica w
granicach normy, jakże zgodna z tym co w kartotece napisał doktor, zaraz gdy za
Wojciechem zamknęły się drzwi.
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz