28 maja 2011
| |
Oto o czym informował nas Dziennik.pl
w dniu 20maja 2011
…Viagra daje potencję i odbiera słuch
Nie mamy dobrych
wieści dla mężczyzn, którzy zażywają Viagrę lub inne leki na potencję. Według
brytyjskich badaczy z trzech różnych placówek medycznych, środki na męską
impotencję mogą powodować pogorszenie, a nawet utratę słuchu.
Lekarze starają się dociec, dlaczego Viagra
wywołuje u mężczyzn zmysłowo-nerwową utratę słuchu, która najczęściej
powodowana jest infekcją lub ekspozycją uszu na bardzo głośny hałas. Według
nich przyczyną może być reakcja chemiczna wywoływana przez substancje zawarte w
Viagrze na ucho wewnętrzne…
Lekarze się starają a dla mnie odpowiedź wydaje mi się
banalnie prosta.
Widzieliście podnieconego faceta?
Ja tylko w lustrze, znam więc temat z tak zwanej
pierwszej ręki.
Facet który osiągnął wzwód staje się głuchy na wszystkie
sygnały zewnętrzne i wewnętrzne.
Przed oczami świeci mu się tylko jeden napis –
ejakulacja.
No może jest to
mniej medyczne określenie, ale sens i cel ten sam.
Najpierw pojawiają się zakłócenia w rozumieniu
poszczególnych słów i tak na przykład „Nie” mózg odczytuje jako „być może”. W
miarę wzrostu napięcia następuje zaś
całkowita głuchota.
Przede wszystkim nie słyszy się swojego wewnętrzny głosu
sumienia.
A dobre rady kolegów?
Słuchaj stary, ona jest za młoda, zamężna, pijana, trafiają w próżnię, jakby wypowiadane w
częstotliwości nie odbieranej przez ludzkie ucho.
Skoro więc zwykły wzwód powoduje takie zmiany, to
wyobraźmy sobie co potrafi zrobić napędzona chemią erekcja?
A swoją drogą, to się powoli przestaje robić świat dla
starych ludzi, a sex uprawiać trzeba do
śmierci.
Pod karą śmierci… towarzyskiej.
Życzenia w stylu – abyś już nigdy nie mógł kochać się
kobietą, urastają do jakiejś piramidalnej klątwy.
Ponoć tragedia rodziny Kennedych wiąże się z klątwą
starej żydówki, która o coś tam zeźliła
się na jednego z seniorów i od tej pory żadnemu z dziedziców tego nazwiska, nie
dane było zemrzeć we własnym łóżku. Mijają lata a klątwa działa. Czyli oprócz śmierci
i podatków, klątwa wydaje się być
trzecią z nieuniknionych rzeczy na tym
ziemskim łez padole. Łez padole? Ale nastrój
o ja cie pier…..le.
O rym się przy okazji złapał.Jak to mówił mój znajomy - rym dobry ale brzydki.
Czy ktoś przeklął mnie i moje życie ? Nie potrafię odpowiedzieć
na to pytanie. Fakt, że zastanawiałem się nad tym problemem w jakąś bezsenną noc.
Nie jestem specjalnie przesądny, ale klątwy nie lekceważę
Jakiś czas temu pisałem, że odchodząca z pracy kobieta
życzyła mi wszystkich plag egipskich. I
co?
I wywalono mnie z pracy w następnej kolejności. Wspominam o tym teraz kiedy wyszedłem na
prostą, ponieważ pisanie wtedy byłoby samosprawdzającą się przepowiednią.
Jak brać życie za bary i szukać nowej pracy wiedząc że i
tak klątwa działa i masz przesrane?.
„Plagi egipskie” powtarzamy mechanicznie,
a kto pamięta o co chodzi?
Wikipedia wymienia je w takiej kolejności
• przemiana Nilu i całej wody w
Egipcie w krew
• żaby
• komary
• muchy
• pomór bydła
• wrzody
• grad
• szarańcza
• ciemność
• śmierć pierworodnych
I jest się
czego bać? Czy pomimo tysięcy lat jakie upłynęły od cywilizacji piramid dalej
straszne jest to co było straszne ?
Biblijna przemiana
wody w wino, a wina w krew jest ciekawsza z powodu stadium pośredniego i stanowi raczej coś oczekiwanego niż
niechcianego. Co prawda dobry Jezus zamienił w wino tylko kilka dzbanów wody, ale
nie skala się liczy a efekt.
Żaby, a pieszczotliwie Żabki. Mamy cała plagę zwaną siecią, gdzie zawsze kupisz flaszkę
jeżeli posiadana szybko się skończyła, albo piwo lub w końcu bochenek chleba.
Komary, a w
zasadzie łącznie z muchami z kolejnej plagi, co one nam mogą zrobić po
włożeniu do kontaktu urządzenia typu
Rajd
Pomór bydła.
Medialnie przejadła nam się już choroba szalonych krów, czy ptasia grypa.
Wrzody. Rzadko
spotykane obecnie poprzez świadomość
obywateli dotyczącą higieny.Nie miałem, ale
najgorszy i całkowicie niepotrzebny jest chyba wrzód w pewnym wstydliwym
miejscu. Mówi się w końcu : potrzebne mi to jak wrzód ma dupie.
Grad. Do czego
przyrównywali Egipcjanie wielkość gradu?. W telewizji słyszę- spadł grad wielkości piłek pingpongowych,
lub piłek golfowych, ekstremalnie
tenisowych. Z nauki historii nie pamiętam aby Egipcjanie urządzali zawody w ping-ponga, lub golfa. Ulubionym
zajęciem było tam toczenie kulek gówna
na powierzchniach piaszczystych. Zawodnik w tej, o ile pamiętam to Skarabeusz.
Szarańcza to
pewnie coś innego niż romantyczne cykady z Prowansji, ale telewizja
przygotowała nas na takie widoki. Znosimy to dzielnie szczególnie, że nie
dotyczy naszego kraju. Jak już kiedyś cytowałem : Nie ma takiego cudzego
nieszczęścia którego byśmy nie znieśli.
Ciemność? A cóż
to za plaga od czasu gdy Maksio w Seksmisji krzyknął - Ciemność, widzę ciemność.
Jedynie ten ostatni punkt pozostawię bez zmian i bez
żartów, przez własny stosunek szacunek do
problemu.
Obserwując
codzienne życie zwłaszcza tych którzy rwą je jak młode wiśnie zauważyłem, że dzisiejsze
problemy urastające do miana egipskich plag to na przykład :
1.wyczerpany
limit na SMS-y
2. stary model
telefonu GSM, lub laptopa
3.brak dostępu
do Internetu, lub tak zwany niski transfer.
A dla starszych
wspomniane wyżej problemy z erekcją.
Co zaś się
tyczy zarazy; Tejwe Mleczarz mówił tak:
- Ponoć
pieniądze to zaraza. Daj Boże abym mnie dopadła i abym nie wyleczył się do
końca życia.
Czego wszystkim
życzę
|
24 maja 2011
| |
Kiedy powtórnie wróciłem pod drzwi aby sprawdzić czy zamki są pozamykane, młody
uśmiechnął się tylko i wszystko wytłumaczył mi fachowo.
- Umysł nie rejestruje już czynności stałych wykonywanych
codziennie, on olewa taką rutynę w działaniu. Dlatego też jeżeli chcesz
zapamiętać fakt zamykania, zrób to lewą
ręką. Umysł zauważy nietypowe działanie i umieści w pamięci podręcznej.
Chyba podziękuję za takie dobre rady. Nie wiem jak Ty,
ale jeżeli idę z siatkami pełnymi zakupów, albo z ciężkim pudłem i dochodzę do
zamkniętych drzwi, okazuje się, że
klucze mam zawsze w niewłaściwej kieszeni. Próbowałem otwierać drzwi lewą ręką i powiem szczerze
szło mi to średnio. Jestem praworęczny i
jest mi z tym wygodnie.
Wyszliśmy z klatki schodowej. On udał się w kierunku
przystanku MPK zaopatrzony w Miejską Kartę MPK, ja zaopatrzony w licznik
dziennego przebiegu włączyłem przełożenie 2/4, czyli środkowe zębatki i do przodu. Najgorsze to jest jednak samozadowolenie.
Spoglądając na nowy licznik cieszyłem się osiąganymi szybkościami. Piętnaście, dwadzieścia i jeszcze pięć, siedem, dziewięć.
Całkiem niezły rezultat. Kiedy mijałem znak ograniczenia prędkości do 40 km/h
poczułem, że złamanie tego zakazu znajdowało się w zasięgu moich możliwości. Pokusiłem
się o to w drodze powrotnej, ale trochę mi brakło. Muszę nad sobą popracować.
Kiedy tak rozmarzałem się w mojej pirackiej naturze,
usłyszałem znajomy dźwięk wydobywający się z toby przewieszonej przez ramię. Ktoś prosił o rozmowę. Zwolniłem, podnosząc do ucha aparat:
- Antoni Relski - rzuciłem
do telefonu.
- Jakiś nerwowy klient nie mógł doczekać do jutra i
musiał zadać jakieś techniczne pytanie. Nie zdążyłem na nie odpowiedzieć żałując
odbierania rozmowy. Dojeżdżałem do
skrzyżowania na prostym odcinku ścieżki rowerowej. Trzymając telefon w prawej ręce,
zahamowałem lewą i to był mój błąd. Przednie koło stanęło jak wryte, a ja nie
mogąc już opanować roweru, zgrabnym łukiem przeleciałem nad kierownicą. Odruch
wyrobiony przy nartach zadziałał i skuliłem się w kłębek chroniąc głowę. Telefon
który wypadł mi z ręki, przekoziołkował parę razy i wylądował na trawniku nie rozłączając się nawet. Roztarłem
kolana i udo, obejrzałem łokieć i ramię.
Błyskawicznie zrozumiałem, że powinienem to zrobić lewą ręką. Nie z
powodu uwarunkowań mózgu, ale dlatego, że pod prawą ręką znajduje się hamulec
na tyle koło. Działanie tylnego nie jest takie widowiskowe jak hamulca na koło
przednie.
Nie jestem jednak odosobniony w tym doświadczeniu - błądzeniu.
Kiedy po powrocie do domu opatrywałem rany, Młodszy zapytał
– Co się stało?
- Rozmawiałem przez telefon dojeżdżając do skrzyżowania
- I pewnie zapomniałeś o zasadzie lewej ręki?
- To jest taka zasada?
- Nawet jeżeli jej nie ma, to ktoś powinien ją opracować. Sam to przerabiałem, a w zeszłym tygodniu
Bartek całkiem porysował swojego HTC.
Wracając do rannej rozmowy. Młody miał rację nie wszystko
powinno się robić prawą ręką . Na pohybel przyzwyczajeniom.
- Ty może ojciec
przesiądź się do samochodu. Był już grad, teraz niespodziewany telefon. Co jeszcze
może Ci się zdarzyć? Chyba, że walczysz ze sobą by mieć temat do kolejnych
postów.
Dzieci. Zawsze można na nie liczyć.
A tak a propos dzieci. Pod nieobecność ich matki staram
się być dla nich ojcem i matką. Unikam konfliktów i zapewniam o rodzicielskiej
miłości. Ugotowałem coś smacznego, a nawet uprasowałem kilka t-shirtów unikając
jak mogłem takich zaprasowań materiału, szczególnie na froncie koszulki.
To nie jest wcale takie proste.
Żona posyła tęskne maile, pytając o to jak sobie radzimy?
A odpowiedź jest bardzo skomplikowana.
Bo cóż napisać na takie pytania?
Że nie dajemy sobie rady i siedzimy w kąciku cichutko
pochlipując?
A może, że w
zasadzie Jej nieobecność jest dla nas
niezauważalna. Dajemy sobie radę gotując
co i jak chcemy?
I tak źle i tak nie dyplomatycznie.
Postanowiliśmy z Młodszym
posłużyć się foto żartem.
Kupiliśmy dwie porcje
sushi. Przygotowaliśmy elegancką serwetę i nie mniej eleganckie
talerzyki.
Kieliszki napełniliśmy winem. ( Wiem, wiem, że do sushi pija
się wódkę ryżową, ale ja jej nie lubię)
Ujęliśmy pałeczki w dłonie, a samowyzwalacz aparatu fotograficznego
uwolnił migawkę.
Wyszła elegancka fotografia, którą załączyłem do wiadomości e-mail
Podpis pod zdjęciem brzmiał: Tak sobie tutaj bidujemy, w
oczekiwaniu na Ciebie. Kochamy i całujemy, albo całujemy i kochamy. Mąż z
Synem.
No i co?
Mam nadzieję, że to rozwiąże Jej wątpliwości. Porzuceni
mężczyźni potrafią o siebie zadbać.
Zwłaszcza, że to zadbanie dotyczy raptem czterech tygodni.
Oglądałem dzisiejsze wiadomości. Chmura pyłu znad
Islandii paraliżuje lotniska w Europie.
Czyżby to miało oznaczać, że z tej japońskiej sztuki zwijaniu ryżu przyjdzie
nam jeszcze skorzystać ?
|
20 maja 2011
| |
- Podziwiam, że Ci
się chce tak zapychać na tym rowerze – powiedział mój znajomy, poznany trzy prace
do tyłu, ale ja lubię pielęgnować znajomości.
Wpadł właśnie na kawę wlokąc za sobą Tadeusza, kolejnego ze znajomych z
tamtej roboty. Tadeusz miał różne etapy kontaktów ze mną. Był za, później
przeciw, a na końcu delikatnie elegancki. Opiliśmy się na koniec tamtej mojej
roboty, ja odczytałem elegancję za sympatię i pozostawiłem w sobie tylko te milsze chwile.
- Remont skrzyżowania
jest dla mnie motywujący, a kiedy po pracy mijam ten cholerny korek olewając marki, kolory i wyposażenia, to
jakby mi skrzydła rosły.
Dodatkowo dzisiaj rano mijałem się na drodze z moim synem.
Starszy jechał do
pracy jak ja, on od strony Wieliczki ja
w przeciwną. Spotkanie wypadło na samym środku zwężenia drogi. Za mną smutno
mrucząc silnikiem wlókł się jakiś
ciągnik siodłowy, a przede mną szykował
się do wyjazdu, lekceważąc mój żółty rower jakiś Transit z Proszowic, cały
wyładowany pietruszką.
- Żółwik –
krzyknął Starszy wyciągając pięść obutą
w rowerową rękawiczkę.
Zwolniłem do maksimum i wyciągnąłem swoją pięść. Już
miałem stuknąć kostkami o kostki w charakterystycznym geście żółwiowego powitania, gdy kierowca
Tira jadącego za mną, znudzony widocznie moją jazdą na rowerze, postanowił
popędzić mnie przeciągłym dźwiękiem klaksonu. Sprężone powietrze, które nagle
zagrało na pełnej mocy tuż za moimi
plecami, zerwało mnie i o mało nie wylądowałem twarzą na asfalcie. Uczucie
strachu które mną targnęło było tak mocne, że tylko mocnym zwieraczom zawdzięczam,
że nie zlałem się w te swoje sportowe
spodenki. Dałem po pedałach by jak najszybciej opuścić zwężenie.
Coś o stresie i
zdrowym sercu, tyle zauważyłem na plandece mijającej mnie ciężarówki.
A trąbiący kierowcy to pewnie dorabiają w marketingu,
uświadamiając mam potrzeby.
Starszy śmiał się później z mojej strachliwej reakcji, bo
on po paru tysiącach na rowerze, jest już na takie dźwięki uodporniony.
Robota jest robotą,
a kiedy wypikało szesnastą, przebrany w
sportową koszulkę i takież spodenki zamknąłem weekendowo mój zakład pracy i
ruszyłem w drogę do domu. Początkową euforię
spowodowaną ominięciem
gigantycznego korka zepsuł mi pojedynczy
grzmot. Później nastąpił drugi, a za nim kolejne. Bezchmurne dotychczas niebo
poszarzało i zasnuło się chmurami. Na wysokości klasztoru w Mogile, grube krople
deszczu sprawdziły przenikalność mojej bierdonkowej koszulki. A potem poszło na
całego. Deszcz, gruby i gęsty, zmieniał kolory mojego ubrania na intensywne.
- Co mi tam, od deszczu nikt jeszcze nie umarł - pomyślałem
mijając ze wzgardą stojących pod drzewami rowerzystów.
- Przemokłem całkowicie – uświadomiłem to sobie, kiedy strużka wody kaskadą spłynęła po moim kręgosłupie,
wlewając się w pewne intymne miejsce.
Wszystko by było dobrze gdyby nie okulary, które zalewane
deszczem, bardziej przeszkadzały niż pomagały. Dał mi się we znaki brak
wycieraczek. Zsunąłem szkła na dół nosa
i tak podglądając znad oprawek starałem się nie zboczyć z rowerowej ścieżki.
Temperatura
gwałtownie spadła
- Jeszcze mi trzeba
gradu, do kolekcji – pomyślałem i zaraz moje życzenie zostało spełnione. Grad który pojawił się
znikąd uderzał boleśnie w plecy i ramiona. Zabłąkana kulka lodu uderzyła w
szkła od środka odbijając się w kierunku
oczu.
- Kurde do domu
tylko dwa kilometry- nie dawałem za wygraną
Przełamując zieleń trawnika jakieś samochody gwałtownie wjeżdżały
na chodnik parkując pod drzewami. Stały tak stadami po dwa trzy z zaparowanymi
szybami i połyskującymi reflektorami.
Lecz nie ja, zwolniłem, ale jechałem dalej na przekór
wszystkiemu i wszystkim .
Jakiś konkretny kawałek lodu uderzył mnie w głowę. Na
ułamek sekundy straciłem orientację, wcisnąłem głowę w ramiona przygotowując
się do kolejnych razów.
Zakląłem. Za chwilę uderzył następny. Co jakiś czas, w miarę cyklicznie
lodowe kulki waliły w kopułę dzwonka, podzwaniając za mnie. Czułem jakbym
jechał na sygnale. W całym dramatyzmie sytuacji
ten dzwoneczek, rozśmieszał mnie serdecznie. Grad został zaprzęgnięty do
jakiejś pozytywnej roboty. Sygnalizuje wszystkim, że nadjeżdżam ja, pacjent
szczególnej troski. Byle do przejścia
podziemnego.
Kiedy tam dotarłem, zobaczyłem siedem rowerów stojących grzecznie w cieniu
przejścia.
Zwlokłem tyłek z siodełka, strzepnąłem lód z głowy i już wiedziałem, że nie będę tu czekał. Przeciąg jaki wytworzył się w przejściu schładzał mi
radykalnie mokre ubranie.
Część ludzi z podziwem, część z nieskrywaną satysfakcją spoglądała na moje zmoczone ubranie . Z kosmyków włosów
kapały krople deszczu, spływając po twarzy, brodzie, spadając na piersi i brzuch. Ten sam z którym zacząłem walczyć.
- Kij tam - zmieniłem przerzutkę i wyjechałem
z przejścia. Na najbliższym skrzyżowaniu potężny wir wciągał wodę do
kratki. Wjechałem w tę otchłań bez widocznego dna i szczęśliwie minąłem.
Niczym dobra gospodyni przypomniałem sobie, że sałatka z kurczaka bez jogurtu jest nic
nie warta.
Po drodze do sklepu minąłem zagłębienie terenu. Kratka nie
nadążyła z odbieraniem wody i poziom jej przewyższał położenie głównej zębatki. Co mi tam. Zanurzyłem buty w mętnej cieczy
i podjechałem do sklepu.
- Co prawda w tych okolicznościach przyrody powinienem
brać flaszkę, ale dzisiaj poproszę o naturalny jogurt.
- O Boże to Pan tak w tym deszczu jechał? – spytała z niekłamanym
podziwem w głosie sprzedawczyni.
Spojrzałem na nią, Sądząc z urody nie musiała być dla
mnie szczególnie miła.
- Ależ oczywiście, to nic takiego, deszcz mnie nie rozpuści
– rozwinąłem pawi ogon, udowadniając
że deszcz, ja i mój rower to bracia
przyrodni, a grad to nawet bliski kuzyn.
Przemoknięte na deszczu pióra nie nadawały się do pokazania całego blasku
pawiego oczka ale z pozycji specjalisty i tak pocieszyłem i
uspokoiłem sprzedawczynię. Nie zważając
na rozłożony ogon wyszedłem ze sklepiku. Siadłem na rower i ruszyłem z kopyta. Śliski asfalt zakołysał rowerem, ale udało mi
się go opanować. I dobrze, bo wyszło to na brawurę, a nie dojrzałą nieporadność. A gdybym nie opanował roweru i spadł na dupę
rozgniatając te dwa jogurty razem z telefonem i dokumentami, przez rok pewnie
nie kupiłbym tam nawet drożdżówki.
W domu wylałem po dwa litry wody z każdego buta i wlazłem
pod prysznic. Zakup jogurtu okazał się niepotrzebny, ponieważ młody przygotował
zapiekankę na bazie makaronu, indyka, fasoli, kukurydzy i sera. Ale ten wzrok
panienki ze sklepiku, którego nie
widziałem w oczach żony od jakiegoś już czasu wart był wszystkich pieniędzy, nie tylko
dwa czterdzieści, za dwa małe naturalne jogurty
|
16 maja 2011
| |
Uleciała mi
na skrzydłach wiatru moja ślubna małżonka. No, między nią a wiatrem istniała
pewna bariera w postaci skrzydeł lotowskiego boeinga, ale i wiatr był i
wysokość.
Dostałem już
pierwszy meldunek ze stolicy europejskiej mody, że na razie wszystko jest w
porządku.
Co w tym
specjalnego?
Codziennie,
tysiące ludzi frunie stąd tam, siedząc wygodnie w fotelach. Tanie linie
sprowadziły bilety lotnicze pod strzechy. Różnice zwykle tkwią w szczegółach. Drobiazg
polega na tym, że moja żona drugi rok przemierza świat za pomocą wózka
inwalidzkiego. Zresztą, jaki to świat. Kilkadziesiąt metrów kwadratowych mieszkania,
dwa wyjazdy na wieś i jakiś wieczór u znajomych.
A poza tym wewnętrzny szlaban psychiczny.
Nasi
francuscy przyjaciele stanęli jak zwykle na wysokości zadania. Najpierw Ona
pojawiła się w zeszłym roku, żeby zobaczyć, co i jak. Od tamtego czasu nalegała
żeby żona przyjechała do nich na jakiś czas. Zasiane ziarno dało plon i w marcu
padła ta zasadnicza decyzja. Lot na drugi koniec Europy, z przesiadką w Paryżu.
Docelowo prawie pod samą hiszpańską granicę.
Dom jest już
zaadoptowany do jej potrzeb, a rehabilitanci czekają w pogotowiu.
I to
południowe słońce pogranicza Prowansji, Midi Pirenejów. Strzelająca w pąkach
lawenda, pierwsze piski cykad i koniecznie zioła prowansalskie, od wielu lat
podstawowa przyprawa naszej domowej kuchni.
Kto czytał Petera
Mayle i jego „Rok w Prowansji”, ten wie o co chodzi.
Idealne
warunki na dochodzenia do zgody z sobą. W tych bezkresnych łąkach, można
godzinami droczyć się z samym sobą, można i w zgodzie z sobą patrzeć aż po
horyzont. A wieczorem ze szklaneczką
wina to można kochać całym sercem nawet pająka, który próbował utkać sieć wokół
naszych dłoni korzystając z tego naszego zapatrzenia i oczarowania.
Jednym
problemem jawi się podróż.
Kiedy Maria
powiedziała, że boi się lotu użyłem podstępnego argumentu :
- Kochanie Twoim
marzeniem był skok na bungee. Kręgosłup skręcony śrubami na to nie pozwoli, ale
w Twojej sytuacji ta samodzielna podróż
na koniec kontynentu, to taki skok na bungee, krojony na Twoją miarę.
Być może ten
argument przeważył, a na pewno spodobał się ponieważ słyszałem jak parę razy
używała go w rozmowach ze znajomymi.
Akceptacja wyjazdu
to pierwszy krok. Krok drugi pokazał prawdziwą kobietę.
- Nie mam co
na siebie włożyć w związku z wyjazdem.
Młodszy,
który jest ekspertem w sprawie zakupów i doboru elementów, odbył dwie sesje
terapeutyczne ze swoją matką. Kuracja odbywała się w centrum handlowym Bonarka,
oraz w dwóch Galeriach: Krakowskiej i Kazimierz. W tym czasie kiedy ja spokojnie
siedziałem w fotelu, a syn donosił
mojej żonie ciuchy do przymierzania,
odczułem korzyść z posiadania dzieci. To rzadkie uczucie, więc
delektowałem się nim.
Być może i
ja dałem się ponieść tej gorączce wyjazdu, ponieważ z okazji drugiego wyjazdu na
zakupy, nieopatrznie powierzyłem żonie kartę płatniczą, co wyżej wymieniona
skrzętnie wykorzystała. Co prawda nie da się nadrobić prawie dwóch lat w dwa
weekendy,
ale kobieta
bardzo się starała. W efekcie zmuszony zostałem do zakupu większej walizy, aby
pomieściło wszystko w miarę bezpiecznie. Kiedy dzisiaj rano lotniskowa waga
odczytała 19 kg 64 dkg poczułem ulgę. Nie
muszę tego wszystkiego rozpakowywać, a żona decydować,
które z
najpotrzebniejszych rzeczy są naprawdę konieczne.
Fakt że w
tym stanie ilość rzeczy niezbędnych jest
większa.
Pozostały do
pokonania bramki które natychmiast wykryły, że moja żona niczym prawdziwy
terminator posiada tytanowe elementy i skomplikowaną aparaturę elektroniczną
wewnątrz siebie. Dodatkowo zestaw medykamentów, który potrafiłby ucieszyć
niejednego amatora kolorowych wizji.
Na wszystko przygotowaliśmy
zafoliowane dokumenty, na których utytułowani pracownicy resortu zdrowia,
powagą swego urzędu świadczyli, że bez tego się nie da.
Kiedy
dojeżdżaliśmy do lotniska teściowa zauważyła, że według jakiejś przepowiedni 21
maja nastąpi koniec świata.
- W takim
układzie twoja wizyta będzie trochę krótsza.
- Kiedy zaś
oddawałem żonę pod opiekę jak to się ładnie nazywa eskorty, po zasadniczym
pożegnaniu dodałem :
- No to do
widzenia za miesiąc chyba, że będzie ten koniec świata to za parę dni.
Na lotnisku
spędziłem kwadrans, no może siedemnaście minut.
Rachunek za parking w strefie dla niepełnosprawnych wyniósł siedem
złotych. To chyba najdroższy parking, z jakiego korzystałem. Mimowolnie
przypomniałem sobie powiedzenie mojej matki
- Jak się
nie ma miedzi to się w domu siedzi.
Uśmiechnąłem
się do własnych narzekań. W końcu te siedem złotych to tak zwana reszta z
piątki wobec wagi wydarzenia.
PS Wiadomość z ostatniej chwili:
Jest i południe Francji, jest i lawenda, tylko walizka dalej tkwi w Paryżu.
Pewnie teraz rozbiera ją na czynniki pierwsze jakaś wyspecjalizowana francuska agencja.Teściowa miała rację - Koniec świata.
|
12 maja 2011
| |
Dzisiaj odnajdę, odnajdę siebie samego,
dzisiaj na pewno zrobię coś fajnego, dzisiaj... dzisiaj... bo dzisiaj..
łaj di dy, dy baj, baj, wstaje świt;
taki piękny to czas, chce się żyć…
Nim całkowicie otworzę ocz, nucę w myślach tę
sparafrazowaną zwrotkę piosenki, do której tekst napisał Jonasz Kofta, za co zresztą
wielokrotnie przepraszał. Sam bowiem nie wstawał nigdy przed południem.
Budzę się o piątej, ponieważ niechęć do zasłaniania okna
wieczorem, odwzajemnia się smugą światła na twarzy wczesnym rankiem. Nie
przeszkadza mi to zupełnie, ponieważ daje poczucie wylegiwania w łóżeczku pomimo faktu,
że słonko już zapycha.
Dzisiaj znowu rowerem do pracy. Po pierwsze temperatura
jak w lipcu, a po drugie właśnie rozpoczął się remont części drogi dojazdowej
do mojej firmy. Kierowcy stoją w korkach, klnąc niedogodności
remontowe. A ja lewą, albo prawą strona
drogi, z uśmiechem mijam to całe zdenerwowane towarzystwo. Droga do domu jeszcze nie zajmowała mi talk
mało czasu. Metodą kupna nabyłem koszulkę rowerową. W Biedronce kupiłem i nie psuje mi zupełnie
nastroju fakt, że ponoć tam kupują tylko najubożsi. Koszulka ma kolor czerwony i
tylko brak kropek na plecach odróżnia mnie od tego sympatycznego robala, który
jest patronem sieci handlowej, ale po pierwszym deszczu pojawią się pewnie i
kropki. Swoją drogą jak dwuznacznie brzmi stwierdzenie „pasztet z biedronki”.
Przebywający w stanie permanentnej gotowości laptop
rozbłysnął tapetą, zaraz po otwarciu pokrywy.
Sprawdziłem pocztę, a tam cały orszak banków proponuje mi swoje usługi,
co wygląda dziwnie przy aktualnym stanie moich finansów. Przecież zawsze
wolałem „być” niż „mieć”, chociaż z wiekiem zauważyłem, że „mieć” znacznie ułatwia
„być”. I Mapa Map zachęca do
aktualizacji nawigacji, ale ja swoją drogę do pracy znam na pamięć.
W tych pięknych okolicznościach przyrody sprawdziłem
jeszcze horoskop. Wiedzę czerpaną z horoskopu traktuję wybiórczo. Na złe
prognozy nie zwracam uwagi, dobre działają na mnie motywująco.
Byku:
Dzisiaj znajdujesz się pod wpływem sekstylu Księżyca do
Saturna. Tranzyt ten działa na Ciebie pozytywnie. Wykorzystaj sprzyjającą Ci
aurę i odważnie zabierz się do pracy.
Miłość: Nie
narzucaj się innym.
Praca: Rozwijaj
się intelektualnie.
Zdrowie: Bądź
optymistycznie nastawiony do życia. „
Będę optymistą, jak co rano. Będę optymistą na przekór
wszystkiego, co mi dzisiaj stanie na drodze.
Sprawdziłem jeszcze ten sekstyl, bo nie wiedziałem jak
zaplanować wieczór, ale okazało się, że tu chodzi o stosunek zodiakalnych znaków
i to ponoć pod kątem 60 stopni.
Sprawnie spakowałem drugie śniadanie i ucałowałem żonę na
dobry dzień.
- Kocham Cię jak zwykle - wyrzuciłem z siebie sprawnie –Buziaczki.
Panowie trening czyni mistrza, idzie mi to bardzo
sprawnie i wcale nie boli.
Nie powinienem mówić rzeczy oczywistych, tak robią „prawdziwi
faceci”, ale ponoć w ocenie oczywistości różnimy się jak płeć.
-Ładnie dzisiaj wyglądasz – dodałem, ponieważ wiem, że
kobiecie do przeżycia dnia wystarcza kromka suchego chleba i dwa komplementy.
Drugi zostawię sobie na popołudnie.
Nie jestem wyrachowany. To się nazywa doświadczenie życiowe.
A poza wszystkim nie skłamałem.
A że składam wyznania między kanapką a sznurowaniem butów?. Każda chwila jest właściwa by mówić o
miłości.
Powietrze trochę rześkie z rana, ale i to się zmieni.
Mijam ulice i skrzyżowania i dopiero podjazd na most
zwalnia mnie zdecydowanie. Staję w końcu na samym szczycie wzniesienia i jak codziennie
patrzę na Wisłę. Zakochany jestem w tym widoku. Dzika rzeka w środku miasta. Poszarpane,
nieuregulowane brzegi, tak to przynajmniej wygląda z mojej perspektywy. Na bezchmurnym niebie kołuje jastrząb.
Drapieżnik dumnie rozpościera skrzydła wypatrując swojej ofiary. W końcu
dostrzega ją, zawisa w powietrzu, niezauważalnie zniżając się powoli. Następnie
w ułamku sekundy pikuje w dół, chwytając w szpony nieświadomą niczego myszkę
ryjówkę. Podrywa się do góry dzierżąc swoją zdobycz. Łąki wokół Wisły codziennie
są świadkiem tej odwiecznej walki. Przy samym brzegu wędkarze moczą kije w
nadziei na sukces. Daleko im jednak od stanowczości drapieżnika. Kiwam ręką na
powitanie, a kiedy jeden z nich z daleka pokazuje mi na wyciągniętej ręce rybkę
trzymaną umiejętnie pod skrzela, wystawiam kciuk do góry w geście
gratulacji. Ruszam dalej. Po jastrzębiu
nie ma już śladu natomiast na środku olbrzymiej łąki pasą się sarny. Jedna podkuliwszy kopyta rozłożyła się w
bujnej trawie, a pozostałe dwie dojadają swoje śniadanie, niespiesznie
przeżuwając trawę. Żyją gdzieś tutaj w środku Krakowa, zupełnie wyzwolone ze
strachu przed człowiekiem. A i człowiek zmienił się od pewnego czasu i nie
każde mięso na czterech nogach musi znaleźć się od razu w jego garnku.
Chłop żywemu nie przepuści - śpiewał Grześkowiak. A może już nie? Może przepuści i podda się
tej nowej ekologicznej modzie, aby zachwycać się wszystkim, co proste i
naturalne jak sarny. Być może przywędrowały tutaj myląc drogę, być może to
jakieś przemyślane działanie. Jest i
teoria, która mówi, że przypłynęły tutaj z rzeką, w czasie zeszłorocznych
powodzi.
Być może nie cały zagubiłem się w nowoczesnej technice
WAN, LAN i Wi-Fi, skoro tak cieszy mnie widok skubiących trawę zwierzaków.
A kiedy dojeżdżam do firmy, a automat bez problemu
przesuwa bramę wiem, że będzie to dobry dzień. Bo jakiż ma być po tylu pozytywnych sygnałach.
|
08 maja 2011
| |
Trudno przyznać się do podsłuchiwania, ale niech tam,
przyznaję się.
A może lepiej
powiedzieć przysłuchiwałem się? niby to
samo ale zawsze lepiej brzmi.
Była to rozmowa pomiędzy dwoma nieznanymi mi osobami, w której
uczestniczyłem pośrednio i przypadkowo.
On, abiturient średniej szkoły jeszcze z okresu PRL-u
Drugi On, w wieku w którym zdaje się maturę.
Jestem i ja, odwrócony do rozmawiających plecami, ale ze
względu na specyfikę lokalu, doskonale mogę
obserwować rozmawiających, w dużej wystawowej szybie.
A słuch? Dziękuję
w porządku, nawet lepiej dzięki metodzie Beethovena.
On to, kiedy
głuchota zaczynała mu doskwierać, siadał na koncertach tyłem do orkiestry ponieważ głos odbijający się od ściany zyskuje
na mocy.
Miejsce – obiekt użyteczności publicznej, powiedzmy knajpa, pozwalający na chwile swobodnej rozmowy zwłaszcza poza godzinami
szczytu.
Czas – bieżący rok, na kilka dni przed maturami z języka
polskiego.
- Jak Misiek oglądał film, ten no Dziady albo Chłopy…
- Chłopi jeżeli już mamy być precyzyjni.
- No to w tym filmie była taka Jagna…
- Zdecydowanie Chłopi, bo w Dziadach to raczej
brylował Konrad.
- I ta Jagienka, ze wszystkimi spała.
- Zdecyduj się. Jagienka była w Krzyżakach i Ona tyłka
używała wyłącznie do łupania orzechów.
- Opowiadasz ?
- To nie ja to Sienkiewicz.
- No więc Misiek powiedział, że gdyby patrzeć na sam film, to
ta Jagna tylko się puszczała.
- W książce również się puszcza, przy czym opisy bardziej działają na
wyobraźnię. Pewnie za takie i inne działające
na wyobraźnie opisy Reymont dostał Literacką Nagrodę Nobla.
A czy ty wiesz, że w trakcie przerabiania tej lektury w ogólniaku
zrobiliśmy sąd na Jagną. Temat lekcji brzmiał : ”Jagna – kobieta lekkich obyczajów,
czy ofiara stosunków społecznych? ”. W trakcie dyskusji okazało się, że dziewczyny solidarnie uważały ją za ofiarę stosunków
społecznych, wszyscy faceci zaś mieli Jagnę za kobietę lekkich obyczajów, czyli
dziwkę
- Wiem kto to jest kobieta lekkich obyczajów. Może i Ona była
ofiarą stosunków, ale z pewnością nie społecznych
- A Ty nie czytałeś
Chłopów?
- Też pytanie. Oczywiście że nie
-To jak poradziłeś sobie na maturze?
- Miałem nawet rozprawkę na temat „Dola starych ludzi na
wsi, na podstawie Chłopów Stanisława
Reymonta”
I co zrobiłeś?
- Opisałem ostatnie
lata życia matki Józka Spod Smreków. Nie wiem jednak czy matka Józka była
dobrym wzorem, bo za rozprawkę dostałem tylko trzynaście punktów.
- Jeżeli napisałeś, że cały dzień oglądała telewizję, to
w przypadku Reymonta lekkie nadużycie.
- Ale Ona nawet radia nie słuchała tylko patrzyła przez
okno, a szyby to chyba ze czasów Reymonta już były.
Słuszna uwaga najpewniej skłoniła starszego do wygaszenia
dyskusji.
A ja siedziałem jeszcze chwilę zadziwiony rozmową. Zatkało mnie,
abiturienta roku 77.
I tylko nie wiem komu dedykować powyższy dialog?
Tegorocznym maturzystom, abiturientom z
PRL-u, może maturalnym egzaminatorom, nauczycielom
ojczystego języka, czy w końcu wizjonerom
MEN-u ?
|
04 maja 2011
| |
Mufka nam się rozchorował. Rodzina jest szczęśliwa, a i sam Mufka nie narzeka.
Czterdziestoparoletni Adam z Podbrzeża nazywany jest
Mufką, z powodu swoich włosów jasnych i
pokręconych niczym Cherubin w rajskim
chórze. Daleko mu jednak było do owego Anioła o cudownym głosie. Adam interesował
się muzyką o tyle, o ile góralska kapela z ryczącego głośnika, nie zagłuszała
towarzyskiego spotkania okolicznych kawalerów.
Klub kawalerów spotykał się regularnie w domu Białego
Jaśka, przed sklepem spożywczym, z piwem, którego nie można było pić w sklepie.
Zaraz jednak obok wejścia, właściciel wykorzystał istniejące zadaszenia do
ustawienia dwóch długich sosnowych ław. Siedzieli na nim kawalerowie, dyskutując
zażarcie najnowsze wydarzenia regionalne i chwaląc gościnność właściciela
sklepu. Dyskutowali popijając piwo,
czasem tylko pili, a kiedy któryś utrudzony dniem i chmielem poczuł nagłą
senność, kładł się na tej ławie, na boku. Zamykał oczy i zasypiał z pełną
akceptacją zebranych. A kiedy próbował zmienić pozycję, z bocznej ustalonej na
horyzontalną, wtedy wąska deska nie potrafiła utrzymać bezwładnego ciała i z głośnym
hukiem spadał na ubitą ziemię. Upadkowi towarzyszył głośny śmiech i koleżeńskie
docinki
- A to żeś się Maniek wypier… aż miło patrzeć.
Maniek zaś wycierał zakrwawiony nos i pytał:
- Na kogo wypada kolejka?
Zawsze wypadała na śpiącego.
Co robił Mufka w tym towarzystwie? Sam będąc małżonkiem,
z dorobkiem parki własnych dzieci? Służył pozostałym radą - jak omijać meandry
związków męsko-damskich.
Uczestniczył również aktywnie w dyskusji - Czy w ogóle te
stałe związki damsko męskie mają głębszy sens?
Ma Pan Prezydent swoich ekspertów z lewa i prawa, ma i
Klub Kawalerów swojego Adama.
Doradzał pijąc Adam, w piątki, soboty i niedziele. Pijał
doradzając we czwartki i wtorki, nie obce mu były i szewskie poniedziałki.
Inny pogląd miała na ten temat jego żona. Inaczej
wymarzyły sobie to dzieci.
I jemu samemu czasami to eksperctwo trochę ciążyło, ale nie odnalazł w sobie
motywacji.
Za namową rodziny podpisał u księdza wstrzemięźliwość od niektórych potraw
płynnych, na trzy miesiące. Ale już po tygodniu, kiedy opadła euforia a i szpan
się skończył, niczym w wojsku wykreślał z kalendarza dni, które dzieliły go od
daty zakreślonej czerwonym kółkiem.
Oprócz skłonności do alkoholu miał i Mufka miłość do
samochodów. Niestety nie umiał tego
rozdzielić i obie miłość traktował łącznie. Często gęsto, ze spotkań kawalerów
wracał samochodem.
Nie były to długie trasy, ale pozostały na głowie włos
jeżył się, gdy następnego dnia Adam ze zdziwieniem oglądał rysy i zagięcia
swojego pełnoletniego już samochodu. Wynikało z tego, że to nie umiejętności
kierowcy, a natura dorożkarskiej szkapy pozwalała mu dotrzeć do domu.
Nie pomagały płacze, groźby i klątwy i zaklęcia. Nie
pomagał ksiądz proboszcz ze swoją boża karą za grzechy, Mufka dumnie prężył
klatę w towarzystwie kawalerów, z których najmłodszy skończył był już lat
czterdzieści. A Ci na bezczelnego podchodzili pod okna wywołując go znad zupy
pomidorowej, a w razie prób odmowy poddając w wątpliwość męską władzę w domu.
I kiedy wydawało się, że nie ma ratunku przed tą równią
pochyła na której znalazł się ich mąż i ojciec, zdarzył się cud.
Ból. Był mały, później większy, w końcu taki nie do
wytrzymania, że pchnął Adama do gabinetu lekarskiego zamiast na kolejne
spotkanie klubu. Doktor który z niejednego pieca chleb jadł
i w swoim gabinecie widział niejednego hardego i górala,
spojrzał na pacjenta i ujrzał w nim człowieka. Wiedział gdzie szukać przyczyny.
Po wykonaniu wszelkich koniecznych badań
okazało się, że trzustka jedzie już na
ostatnich rezerwach i jeżeli Mufka nie zmieni trybu życia, to może być to ostatnia zima jaką przeżył i
ostatnia Wigilia i wszystko co kiedyś bywało cykliczne będzie już ostatnie. I żona w końcu nie taka zła, skoro od tylu lat
dzielnie znosiła pijackie upokorzenia i dzieci, którym koledzy wytykali ekscesy
ojca.
I stał się cud, ponieważ Mufka odrzucił dotychczasowy
styl życia, pognał kawalerów na cztery wiatry, a sam zaczął z pogardą mówić o
pijakach.
Pomiędzy kawalerami rozeszła się wieść o stanie Adama :
- Mufka chyba umierający, ponieważ wódki odmawia.
- Żony się na starość boi
Demoniczny Staszek, specjalista od grzybów, ziół, i
przepalanki stwierdził, że pewnie stara
na niego urok rzuciła.
Czas mija, a Mufka trwa w swoim postanowieniu. Być może brak widocznych postępów w leczeniu
podtrzymuje w nim tę znamienną decyzję.
Co tam w domu Maryś? – spytała ostatnio Adamową żonę sąsiadka – Jak stary?
Dzięki Bogu dalej chory - odpowiedziała bezwiednie
Mufkowa.
I tyleż było w tej wypowiedzi szczerości, jak przewrotnie
brzmiała.
Bo oto żona zyskała męża, a dzieci ojca i tylko
kawalerowie zostali bez swojego eksperta. Trochę osowiali, nieco smutni mieli już
gotowe wnioski
- Spójrz do czego prowadzi żeniaczka - powiedział Benek –
choroba tylko z tego.
- Nie daj Boże takiego nieszczęścia, żeby mi gorzałka
przestała smakować.
„Ej, staro moja,
staro,
Dołbyk cie za młodom, Jesce byk dopłacił, Pare wołków z Tobom”.
Zanucił Staszek, a echo poniosło piosenkę ponad wodą,
ponad rozkwitającą przyrodą.
- Co ty chcesz zamieniać, jak nie masz ani młodej ani
starej – wyprostował go Maniek
- Nie ma Mufki z nami, wypijemy sami - tak jakoś wyszło
śpiewnie, Benkowi chyba
„Śpiywom jo se,
śpiywom
i bede, i bede, coz mi po piyniązkak, kie umiroł będę”.
-Oj tak, tak. Gazda przecie choć zdziadział. Benek przepił
do Mańka, Maniek do Staszka, a po chwili
z trzech gardeł wyrwało się już wspólne śpiewne uwielbienie:
Góry nase, nase
góry,
pozłociste skały, gdy sie w was zapatrze, to widze świat cały.
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz