26 lipca 2012

Trzy dni i spełnione marzenia


Ostrzegały mnie dzieci, że pogoda zmienną jest. Ale kto by słuchał własnych dzieci. Naciągnąłem na siebie rowerowe ubranie i ustawiwszy właściwe przerzutki, ruszyłem w kierunku swojej roboty.
Wcześniej jeszcze wybrałem właściwą stację radiową. Z rana włączam program informacyjny, w drodze powrotnej pasmo muzyki klasycznej.
Gdzieś w połowie drogi minął mnie syn z synową, błyskając na powitanie światłami reflektorów. Stałem właśnie na brzegu jezdni, czekając na zmianę świateł. Odmachałem im radośnie. Co jak co ale z rana optymizmu mi nie brakuje.
Dojechałem na miejsce i zmieniłem ubranie. Przy pierwszej, porannej kawie wybrałem numer Starszego.
- A Ty syneczku dlaczego nie na rowerze?
- Ma padać, a ja jestem dodatkowo związany czasem.
- Nie bój się. Nie jesteś z cukru, nie rozpuścisz się – powiedziałem z wyższością uprawiającego rekreację.
Wtedy też zdałem sobie sprawę, że uprawiający rekreację zawsze z lekką wyższością mówią o swoich działaniach. Tworzą wobec siebie taką aurę zorientowanych o co w tym życiu chodzi. Tak jakby tworzyli jakiś wyższy krąg wtajemniczenia.
Koło południa spadły pierwsze krople, a większy deszcz wisiał dosłownie w powietrzu.
Wytrzyma, musi wytrzymać.
Nie wytrzymało, zaczęło kropić w połowie drogi. Lekko przyspieszyłem i mijającym mnie w powrotnej drodze dzieciom dałem się pokazać jak dynamicznym facet. Oczywiście z dynamiką obliczoną do wieku.
Pomachali mi tylko zza lekko zmoczonej szyby i pomknęli w dal.
Gdzieś w okolicy Placu Centralnego rozlało się na dobre. Deszcz spływał mi po włosach, karku, a zaraz potem po całym ciele. Przez chwilę myślałem żeby wyciągnąć z uszu słuchawki, bo to przecież urządzenia elektryczne jak by nie było. Leciał jednak taki koncert, że postanowiłem zaryzykować. Ryzykowałem też jazdą w okularach bez wycieraczek. Spoglądałem znad szkieł na mokrą jezdnię i chowających się pod daszkami i drzewami innych rowerzystów. Został mi jeszcze tylko przejazd pod rondem i do domu pozostaje dosłownie parę kroków.
Wtedy zadzwonił do mnie syn z pytaniem jak mi się jedzie.
- Dobrze, jak to w deszczu – odpowiedziałem zgodnie z prawdą
- Mam dla Ciebie dobrą informację - powiedział – Pamiętaj, że nie jesteś z cukru i się nie rozpuścisz.
Złośliwiec jeden, a przecież to krew z krwi.
A może to właśnie dlatego?
W domu wylądowałem pod ciepłym prysznicem, a całe rowerowe ubranie w pralce.
Po obiedzie sprawdziłem pocztę
Żona wróciła znad morza i opisała mi wrażenia z jazdy nowym samochodem Erica.
Odpisałem jej bez zbytniej zwłoki
A widzisz to Touareg..
Początkowo napisałaś mi ze to Touran
Touran to taki minivan jest zbudowany na bazie golfa, a Touareg na naprawdę fajne i elegancie auto.
Teraz moje zadziwienie dla decyzji Erica minęło.
Nawiasem mówiąc Tuaregowie czyli wojownicy z okolic Sahary wsławili się ostatnio zniszczeniem grobowca w Timbuktu, zabytku wpisanego na światowa listę UNESCO
Podchodzę więc z rezerwą do nazwy, nie do auta.
Nie auto było jednak najważniejszym zdaniem tego maila.
Drugi już pobyt we Francji po wypadku medycznym, działa na moją żonę terapeutycznie.
Być może zapach pół lawendy, cykady i wiatr znad Morza Śródziemnego tworzą tę specyficzną, motywującą do życia mieszankę? Może to atmosfera jaką tworzą ludzie w towarzystwie których tam przebywa?
Nie wiem. Wiem natomiast, że za każdym razem otrzymuję widoczny i pozytywny sygnał.
W zeszłym roku, to właśnie z tamtej strony Garonny wyszło stwierdzenie, że na wózku można żyć.
W tym roku nie oczekiwałem takich wystrzałów, ale i tak doczekałem się. Żona napisała takie zdanie:
Byłam nad morzem i stwierdziłam, że jak się bardzo czegoś chce, to jednak marzenia się spełniają.
Czy trzeba coś do tego dodawać?
I w takiej atmosferze minął mi wczorajszy wieczór, którego nie zaburzył nawet deszcz w drodze powrotnej. A może i krakowskie powietrze ma w sobie coś co dobrze na mnie wpływa?
Dopełniają to mijane krajobrazy i kilkoro dobrych znajomych którzy się wczoraj odezwali?
Być może. W końcu mówi się - Magiczny Kraków
Dzisiaj rano wyszedłem na balkon. Na suszarce wisiało wczorajsze pranie. Mokre pozostawały dalej buty i rękawice. Niech tam. Kiedy zobaczyłem mgłę która zawładnęła trawnikiem przed domem i pobliską ulicą , zdecydowanym ruchem zabrałem z półki kluczyki do samochodu.
W końcu zachwyt nad deszczem lejącym się po grzbiecie też gdzieś ma swoje zdroworozsądkowe granice 
Do godziny zero pozostały trzy dni. 


10 komentarzy:

  1. Tu (u-nasz-w-sswirowku.blog.onet.pl). MAsz coś z Japońca, czyli kołek w zeby i tempo dwadzieścia.
    Pozdrawiam Mirek

    OdpowiedzUsuń
  2. Zdecydowanie popieram zdanie o kojącym wpływie krakowskiego powietrza. A jeszcze niedawno przeklinaliśmy paskudną czapę wyziewów z Hut i fabryk. Wciąż unosiła się taka chmura nad Krakowem. Teraz znikła! A więc magicznie jest!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pamiętam przejazdy koło Huty, było to przeżycie.
      Pozdrawiam

      Usuń
  3. Cześć Antoni. Poranny optymizm? Podziwiam Cię, ja mam deprechę o tej porze. Optymistą staję się dopiero po południu kiedy kończę pracę. I to nie zawsze, bo dzisiaj na przykład mam zaplanowane w domu mycie okien, brrr.... Pozdrawiam, JerryW_54

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sam planowałeś,czy tylko wpisujesz się w plany Pani domu?
      Pozdrawiam

      Usuń
    2. ..tak, sam zaplanowałem. Termin sam zaplanowałem bo nie mogłem juz słuchać gadania na temat brudnych okien i lenistwa niektórych domowników. Mnie osobiście brudne okna niespecjalnie przeszkadzają, JerryW_54

      Usuń
    3. Oczytany, wygadany i myje okna. Wow, no prawie że ideał. Pozdrawiam, Hanula

      Usuń
  4. Zawsze powtarzam,że nic nie robi tak związkowi ,jak dłuższe rozstanie. Oczywiście najważniejsza perspektywa powitania i to oczekiwanie...takie "między ustami a brzegiem pucharu". Pozdrawiam , Hanula

    OdpowiedzUsuń