26 czerwca 2023

Przekleństwa wieku

Każdy wiek ma typową dla niego specyfikę. Z niektórymi rzeczami chcemy się zgodzić, inne za wszelką cenę próbujemy wyprzeć ze świadomości.
Jakiś już czas temu osiągnąłem ten wiek, kiedy to według  ZUS mogę już nie pracować, korzystając ze świadczenia emerytalnego.  Mogę zostać pełnoprawnym emerytem.
Migają mi przed oczyma zapowiadane trzynaste i czternaste emerytury, ba kto wie czy w roku wyborczym rząd nie pokusi się o piętnastą. Co tam, że na kredyt ? No i co z tego, że zadłużamy własne dzieci. Po nas choćby koniec świata.  Patrząc zaś na poczynania tych co u władzy, wydaje mi się, że to powiedzenie to nie są jedynie czcze pogróżki. Dla mnie ten koniec świata, świata jaki znałem już nastąpił.  Przekroczono wszystkie granice, które wydawały mi się w cywilizowanym świecie nie do przekroczenia, a przede wszystkim granicę żenady. Świat puka się palcem w czoło, śmieje się, a kpiny te spadają równo na tych co winni i niewinni. Różnica polega na tym, że ci niewinni się tym przejmują.  
Z nostalgią wspominam te chwile gdy świat stawiał nas za wzór. Boże, jakże byłem dumny z tego, że jestem Polakiem. Jakże wdzięczny jestem losowi, że mam co wspominać. Boję się, że to mi będzie musiało wystarczyć na planowanej emeryturze.
Zdecydowanie gorzej mają młodzi, a w tej masie i moje trzydziestoletnie i czterdziestoletnie dzieci.
Moje nie są najgorzej sytuowane, ale już od dawna wiedzą, że gdy dojdą do wieku emerytalnego od ZUS otrzymają opakowane w kolorowe sreberko wielkie gówno. Co do sreberka trwają dyskusje, samo gówno jest bezdyskusyjne.
- Czyli już po herbacie? - zdaje się pytać ciało, chociaż umysł dalej jakby młodszy wiele lat od ciała. Boże jakież głupoty rodzą się w jego zwojach każdego dnia i jedynie sygnały ze strony serca, wątroby, prostaty czy układu kostnego zniechęcają mnie do ich realizacji.
A przecież mógłbym jeszcze więcej i w przeciwieństwie do elit z "Wesela"  Wyspiańskiego chcę, chcieć. 
Dwa lata temu rzuciłem poprzednią pracę tylko z tego powodu, że właściciel powiedział do mnie dobrodusznie:
- Panie Antoni, czynimy wszystko, aby Pan mógł dotrwać u nas do emerytury.
 Dotrwać? Kuźwa, ja oczekuję wyzwań, a nie trwania. Mierzenia się z nieznanym, obłaskawiania trudnych sytuacji, a oni mi każe przetrwać ?
Kiedy odchodziłem zapanował szok i niedowierzanie. Dwa razy pytano czy to nie kolejny mój żart, tym razem z gatunku macabre. W końcu kto rzuca pracę w wieku 63 lat?
Robię to co chciałem, poznaję nieznane, oswajam i przeciwności.
Czy to samo mogą powiedzieć o sobie młodsi?
Czy współczesne pokolenie 30-40 latków ma jaja? A to  urodzone po 2000 r nazywane pokoleniem Z ?
Swoją drogą to Zet  jako oznaczenie czegoś wydaje mi się niespecjalnie trafione zwłaszcza po 24 lutego 2022.
Coraz częściej widzę w prasie takie nagłówki



                                      



Kolejny znajomy czterdziestolatek rozwodzi się. Nie udźwignął ciężaru wspólnego życia, albo jak kto woli nie spełnił pokładanych w nim oczekiwań. Nie kryje też wzruszeń mówiąc o tym. Wzruszeń, a przecież prawdziwi mężczyźni nigdy nie płaczą! 
Może trzeba nadal być prawdziwym mężczyzną? Świat oczekuje prawdziwych mężczyzn.
Nie takich co to zamiast miodu przeżuwają pszczoły, bo pszczoły trzeba chronić niezwykle starannie. Einstein dawał światu tylko 4 lata po tym jak wyginą te pożyteczne owady.
Jakim więc facetem trzeba być?
Tu zdania są podzielone, a odpowiedź nie jest prosta. 
Krzysztof Majchrzak w jednym ze swoich wywiadów powiedział, że "Bycie facetem nie jest łatwe. Od mężczyzn wymaga się na przykład ciała Schwarzeneggera, wrażliwości Chopina, mądrości Einsteina, przemyślności Mefista i dobroci Jezusa”
Ponieważ nie wszyscy mają tyle samozaparcia w doskonaleniu siebie, wszędzie roi się od małych kundelków. W tym przypadku określenie kundelek nie ma zabarwienia pejoratywnego.
Zwykle to właśnie kundle brylują w miłości do swego Pana. Dysponują też dobrym zdrowiem, aby ową miłością obdarowywać świat każdego dnia. Nie robią przy tym problemów, że mają taką czy inna sieć, zbyt krótkie łapki do całości, albo krzywy zgryz.
Mój pies jest przecież najwspanialszy na świecie.
Media i Social Media nie dają za wygraną i wymuszają na mężczyznach pewne wzorce zachowań. Wobec tych skrajnych czasem oczekiwań dochodzi do niechęcenia i depresji wśród wielu posiadaczy penisów.
Rośnie więc pokolenie znerwicowanych gości nie radzących sobie w związku i w życiu.
Czyż nie oczekuję się zbyt wiele opisując wzorzec rasowego faceta?
Trzeba uważać na grożące w takich sytuacjach przerasowienie.
Co to określenie oznacza? Spójrzmy na przykładzie psów.
Przerasowienie to zbytnie upodobnienie do wzorca co skutkuje u psa wieloma niedogodnościami. Chodzi o choroby i gorsze predyspozycje. Taki na przykład owczarek niemiecki. Widzieliście jak teraz wygląda jego sylwetka. Przykurcz tylnych łap i większa masa przez co spadła jego kondycja. Kiedyś potrafił bez problemu przeskoczyć 2,5 m ściankę (był w tym mistrzem, dlatego też ludzie go uwielbiali, a z tymi umiejętnościami nadawał się do pracy w policji), teraz zaś praktycznie żaden pies tego nie uczyni. Nawet najlepszy.
I tak to właśnie oczekiwania spowodowały, że ludzie zmieniali daną rasę w celu rzekomego ulepszeniu jej, aż wyszło to wszystko niezbyt ładnie.
Przerasowiony pies ma zazwyczaj więcej chorób niż poprzednia normalna można by rzec generacja.
Czy nie można by tutaj wyciągnąć jakichś ogólniejszych wniosków?
Można by patrząc na to jak faceci nam słabną i za przeproszeniem cipieją.
Może by tak na zasadach eksperymentu pozwolić im choć przez chwilę być sobą?
Sobą oczywiście w tym pozytywnym znaczeniu tego słowa.
Pytanie jest jedno, czy oni sami wiedzą jeszcze jak to jest być sobą ?
Nie nie chodzi tu o slogan reklamowy pewnego mocno słodzonego napoju - Bądź sobą, wybierz ... tu pada nazwa napoju. 
- Mnie to wisi - powie jedna z drugą. Ja mam wibrator który nigdy nie ma depresji.
Nie ma, ale wymaga choćby okresowej zmiany baterii.
A facet, ta krucha teraz istota też ładuje akumulatory tylko potrzebuje do tego odpowiedniej atmosfery.
W świetle ostatniego zdania uzasadnionym wydają się demonstracje młodych ludzi w obronie klimatu i dobrej atmosfery.





19 czerwca 2023

Rowerowo jak cholera

 Czytelnikom tego bloga znana jest miłość piszącego do motocykli. Przeżycia z wyjazdów opisywane były tu z taką emocją jakby celem życia była właśnie ta jazda na motocyklu. Tak chyba jest, bo widziałem wielu gości na zlotach którzy dumnie nosili napis na koszulce - "Born to ride" czyli urodzony do jazdy. Jazdy na dwóch kółkach oczywiście. Ile w tym jest prawdy a ile zwykłej kokieterii to już całkiem inna sprawa, fakt faktem że motocykl albo się kocha albo nienawidzi. Niestety niektórzy tak zwani motocykliści dają do tej nienawiści całkiem sporo powodów.
Wracając zaś do mnie.
Od kiedy więc wsiadłem na motocykl i po drodze zrobiłem prawo jazdy kategorii A, motocykl stał się narzędziem do wypoczynku, relaksu, a nawet swego rodzaju metodą na odstresowanie. Jego poprzednik, rower zaczął kurzyć się po kątach i tracić po każdym kolejnym wypożyczaniu go znajomym odrobinę na urodzie. Potem świeżość, a na koniec niektóre funkcje niezbędne dla roweru jako takiego.
W zeszłym roku podjąłem decyzję by przywrócić mu wszystkie jego fabryczne funkcje życiowe.
Zrobię remont. Z takim postanowieniem wszedłem do garażu. Zacząłem od zdjęcia łańcucha co nie poszło mi zgodnie z planem do tego stopnia, że w przypływie emocji przeciąłem kątówką jedno ogniwo. łańcuch wsadziłem do pojemnika i całość zalałem naftą. Ból porażki spowodował, że rower pozbawiony łańcucha i pedałów wyglądał jeszcze żałośniej niż przez samym początkiem remontu. Stan zanurzenia łańcucha w nafcie trwał dokładnie rok i kiedy przemogłem niechęć do tej roboty, wyszorowałem w końcu ogniwa i spiąłem spinką. Zaraz potem przypomniałem sobie boleśnie jak wyglądają łożyska w kołach. Kiedy rozkręciłem piastę, wysypały mi się malutkie kulki, wpadając pod regały i pomiędzy płytki chodnikowe. W motocyklu łożyska są zabudowane i nie powodują takich niespodzianek. W rowerze jest nieco inaczej o czym sobie natychmiast przypomniałem. Zamówiłem nowe kulki poprzez Allegro i czekałem.
Czekanie jest najtrudniejsze. W trakcie oczekiwania na przesyłkę wyczyściłem wszystkie zębatki i pracujące elementy przerzutek. W porywie dokupiłem elementy ścierne do hamulców czyli klocki hamulcowe i powoli zacząłem składać rower do kupy. To całkiem ładny góral którego kupiłem jakieś 25 lat temu. Wytwarzany jeszcze bez przedniego amortyzatora, ale za to z 21 przełożeniami marki Shimano. Nie wiedziałem czy będę używał często tej metody przemieszczania się, a więc nie wymieniłem opon i dętek. Te już są od dawna pełnoletnie ale zaryzykuję, mogą być na początek. Po zamontowaniu łańcucha i stwierdzeniu z zaskoczeniem, że przerzutki działają bez zarzutu, wymieniłem baterie w przedniej i tylnej lampie rowerowej. Czekał ten rower na swoją premierę kilka tygodni, bowiem nie tak łatwo jest zmusić organizm do wysiłku, kiedy pod ręką są inne mniej wymagające wysiłku pojazdy.
A dlaczego to zebrałem się do naprawy starego roweru?
Odpowiedź na pytanie jest bardzo prosta.
W związku ze wzrostem popularności rekreacyjnej jazdy rowerem i funkcjonowania ( nadal jeszcze) budżetów obywatelskich, w Krakowie i okolicach zbudowano cała masę ścieżek rowerowych. Kiedy więc zauważyłem, że wałem wiślanym obok mnie biegnie taka asfaltowa ścieżka, powiedziałem do żóny

- Zrobię ten cholerny rower choćby po to tylko, aby przejechać te parę kilometrów. Wstyd mi, że przyjeżdżają tu ludzi z daleka, a ja mając coś takiego pod nosem nic nie robię.

Okazja nadarzyła się w związku z długim czerwcowym weekendem.
Złe prognozy meteorologiczne zachęcały do motocyklowych eskapad. Czekałem tak w czwartek, piątek i sobotę, ale nie spadła nawet kropla z zapowiadanego deszczu. Informację z najbliższych 50 km były takie, że jednak leje. W niedzielę podjąłem decyzję - jadę rowerem aby całkiem nie zwariować.
Pierwsze spostrzeżenie jest takie, że kierownica roweru jest dużo lżejsza od motocyklowej. Tamtą mogłem śmiało ciągną do siebie by przysunąć się na siedzeniu do przodu. W rowerze podrywało podrywało mi przednie koło do góry.
Kiedy już zrozumiałem, albo przypomniałem sobie pewne uwarunkowania jazdy było coraz lepiej. Za chwilę jednak zaczęły mnie boleć mięśnie nóg. Może od razu chciałem za dużo i za szybko. Zwolniłem więc do poziomu jazdy rekreacyjnej, takiej jaką poruszała się większość rowerzystów na trasie. Co ciekawe, ból nóg ustąpił, a ja mogłem skupić się na otoczeniu. Jadąc motocyklem nie można zbyt długo gapić się na boki. Zasada jest tu prosta - jedziesz tam gdzie patrzysz. Niby w rowerze obowiązuje ta sama zasada, ale rower jedzie wolniej i jest nieporównywalnie lżejszy.
Jechałem więc, zachwycałem się widokami zakoli Wisły i mówiłem z radością.

- Dzięki ci Boże, że pozwoliłeś mi zamieszkać w tak pięknej okolicy - i powiem szczerze, że nie było to jakieś wazeliniarstwo.

Kiedy dojechałem do mostu w Niepołomicach okazało się, że ścieżka rowerowa ciągnie się dalej, a na drogowskazie zobaczyłem i Szczurową i Szczucin. Nie podejrzewam siebie o taką eskapadę na rowerze, ale w tamtej chwili uśmiechnąłem się z satysfakcją. Kiedy zaś wróciłem do domu, nie wykazywałem zmęczenia, a puls utrzymywał się w jakiejś rozsądnej normie.

- Będę to robił częściej - powiedziałem do żony.

Może jak wzmocnię na rowerze nogi to wrócę po 14 latach na narty? - kreśliłem w myślach scenariusze. W tym roku nie dałem się namówić na stok mając na uwadze właśnie moje słabe nogi.
Byle tylko konsekwencji wystarczyło.
Kiedyś w czasach przed motocyklem często jeździłem do pracy rowerem. Co prawda miałem wtedy w robocie warunki na prysznic i przebranie się przed pracą. Teraz tego nie mam, ale gdybym tak spróbował pokonać ten dystans powiedzmy w sobotę, wiedziałbym czy powrót do roweru jako transportu codziennego jest możliwy. Zobaczę jak dam sobie radę z górkami których w okolicach Wieliczki nie brakuje.
Póki co żyję wspomnieniami z niedzieli, zadziwiając opowieścią brać motocyklową


  




12 czerwca 2023

Kto to jeszcze pamięta ?

Gdyby ktoś miał z tym problem z pamięcią, bez trudu odnajdzie informację o Nich. 

11 września 1932 r. na Zaolziu , zginęli por. Franciszek Żwirko i inż. Stanisław Wigura. Samolot RWD-6 którym lecieli do Pragi na święto lotnicze, rozpadł się w powietrzu podczas burzy. W pogrzebie na warszawskich Powązkach, z udziałem prezydenta Ignacego Mościckiego i marszałka Józefa Piłsudskiego, wzięło udział 300 tys. osób.
Żwirko i Wigura wspólnie latali od 1928 roku. Największy sukces polska załoga odniosła w kolejnej edycji międzynarodowych zawodów samolotów turystycznych Challenge w 1932 r. w Berlinie. Pilot Franciszek Żwirko i mechanik Stanisław Wigura wystartowali na samolocie RWD-6,  Pokonali 43 załogi z Niemiec, Francji, Włoch, Polski, Szwajcarii i Czechosłowacji. Była to nie tylko zasługa pilota, ale także polskich konstruktorów, który zaprojektowali samolot o wysokich walorach technicznych. Samolot polskiej konstrukcji nie ustępował bowiem technicznie samolotom renomowanych europejskich firm lotniczych, a wielu aspektach je przewyższał. Zwycięstwo to uznawane jest za punkt zwrotny w historii polskiego lotnictwa sportowego, które dzięki niemu zyskało powszechne uznanie na świecie. Na pamiątkę ich zwycięstwa w Challengu w Berlinie, 28 sierpnia jest Świętem Lotnictwa Polskiego.*
W trakcie uroczystości żałobnych z pewnością wspominano, że pamięć o nich  pozostanie z nami na wieki. Od tamtego tragicznego wydarzenia minęło 90 lat. Jako dziecko pasjonowałem się postaciami  polskich lotników, tak samo jak dumny byłem z konstrukcji samolotów RWD. Patriotycznie dumny, chociaż nikt mi tego nie nakazywał, a Żwirko i Wigura byli przedstawicielami Polski międzywojennej która w czasach PRL w których w końcu przyszło mi dojrzewać, nie miała najlepszej reputacji.
Co z tego pozostało dzisiaj w naszych głowach, w czasach gdy oficjalna propaganda odmienia przez wszystkie przypadki słowo - patriotyzm ?
Pośrednią odpowiedź znalazłem w poście na Facebooku jakiegoś młodego człowieka.



Imieniem "Żwirka" to są najwyżej przedszkola, gdzie występuje on wtedy w towarzystwie Muchomorka. Jak Bolek i Lolek oraz Marks i Engels. Być może właśnie  to połączenie nazwisk owego duetu sportowców spowodowało to całe zamieszanie. A jeżeli nie?
Tak to wychodzi gdy plącze się  jakaś uparta myśl po głowie, a kiedy z niej w końcu wyleci, przyjmuje najdziwniejsze formy. 

Pewien mój znajomy, starszy ode mnie z półtorej dekady, w latach osiemdziesiątych pomagał mi czynnie w naprawie pierwszego samochodu marki Trabant. Sąsiad miał pojęcie o mechanice, a ja po zakupie wozu nie śmierdziałem groszem. Przyjmowałem więc tę pomoc jak mannę z nieba, goszcząc sąsiada i wysłuchując w podzięce jego opowieści. Każdy się przecież lubi wygadać.
Historie były różnej wagi. Raz dotyczyły zdrowia i związanym z tym problemami z jego "kiszką sztorcową" - jak ją nazywał. Innym razem mówiliśmy o historii, tej dotyczącej okresu drugiej wojny światowej, a szczególnie niełatwych losów Armii Wojska Polskiego w ZSRR pod dowództwem generała "Andersona" jak nazywał sąsiad Andersa.
Kiedy tę historię opowiedziałem swojemu byłemu przyjacielowi on podzielił się nią z własną żoną. Plotka też rozchodzi się w ten sam sposób.
Żona, kobieta po studiach medycznych, ba praktykujący lekarz, należała do tak zwanej elity intelektualnej tego szarego kraju epoki RWPG i Układu Warszawskiego.
Wspomniana powyżej żona zaśmiewała się od ucha do ucha co wzbudziło  czujność znajomego.
- A ty z czego się tak durnie śmiejesz ? - zapytał.
- Bo przecież wiadomo, że to nie była Anderson - odpowiedziała rezolutnie.
- A kto ? - kontynuował znajomy
- Jak to kto? Andersen.
Takie to spustoszenie w organizmie powoduje opowiadanie nieodpowiednich bajek w dzieciństwie. Tych zaś oficjalne rządowe media aplikowały nam mnóstwo. Czyżbym  odniósł wrażenie jakiegoś  deja vu ? - zauważyłem tak tylko przy okazji.

Spacerując ostatnio alejkami Cmentarza Rakowickiego, skierowałem swe kroki tak by przystanąć na chwilę przy mogile generała Wieniawy Długoszowskiego.  Zwykle tak robię i to już od wielu lat. Od zeszłego roku stoi tam również jego spiżowa podobizna. Dla mnie Generał Długoszowski to esencja polskiego szlachetnego patriotyzmu, tej bezwzględnej miłości do ojczyzny która zakończyła się dla niego tragicznie.
- I gdzie my z tym wszystkim jesteśmy teraz Panie Generale?
Odpowiedziało mi milczenie, ale potrafiłem domyślić się  odpowiedzi. Tak mi się przynajmniej wydawało.     


* tekst z ipn.gov.pl

02 czerwca 2023

Wspominanie podczas pełni

 


Janek po raz kolejny poprawił poduszkę pod głową. Zamknął oczy, ale sen nie nadchodził.
- Cholerna pełnia - pomyślał i przewrócił się na drugi bok.
 Jasny blask pełnego księżyca rozlewał się leniwie po pokoju, eksponując cienie roślin rosnących za oknem. Pnąca róża tańczyła na wietrze, a jej cień powodował, że cały pokój falował i chwilami można było mieć odczucie przebywania na łódce.
- Jeszcze chwila i dostanę morskiej choroby - pomyślał.
 Zamknął oczy, nie tylko z powodu owych falujących cieni, ale w związku z dziecięcymi obawami które tkwiły w nim od dawna. Liczył się z taką możliwością, że tam z drugiej strony okna ktoś może go obserwować. Każdej nocy mógł to robić, ale tylko w czasie pełni jego długi cień stałby się widoczny na ścianie. Gdyby tak wkroczył nagle na ściany sypialni i niczym intruz zaburzył spokój tego miejsca, to czy byłby w stanie zapanować nad strachem? Co prawda lepiej było by obserwować z zewnątrz  wszystko to co się dzieje w domu w noce ciemne. Wtedy to potencjalny obserwujący jest ukryty za krzakiem jałowca, mając pełny wgląd na oświetlone pomieszczenie, a cień żadną miarą nie zdradzi wtedy jego obecności.
Tak, ale niebezpieczeństwo niewidoczne jest jakby mniej straszne od tego fizycznie uświadomionego. Takie prozaiczne zamknięcie powiek odgania  ten cały  dziwny niepokój. Pielęgnował w sobie ten niepokój od dziecka i sam już nie wie co było jego źródłem, bo przecież z reguły, nic nie dzieje się bez powodu. Wszak tylko grzmi samo i samo się błyska jak twierdzi poeta.
Zamknięcie powiek nie poprawiło sytuacji. Przed oczami zaczęły pojawiać się sceny z wydarzeń ostatnich tygodni, a potem ta rolka filmu zaczęła przewijać się ku przeszłości mniej lub bardziej odległej.
Kiedyś wystarczyło tylko zamknąć oczy by strach nie miał do niego dostępu. Teraz ten ruch powiek jest sygnałem i zaproszeniem dla strachu do objęcia we władanie.
Strach jest jednak kulturalny. On nie dąży do tego by objąć nas całych w swoim władaniu.
Chyba, że to nasze życie całkowicie się spieprzyło
On tylko przycupnie przy naszym łóżku, jakby chciał powiedzieć - Tak tu sobie troszkę posiedzę
         Minęła już ponad godzina, a stan zawieszenia trwał. Stan przebywania między dniem i nocą, między żywym a martwym, między określonym a nieogarniętym.
Jeszcze w dzieciństwie miewał taki sen, że oto ktoś puka do drzwi, a nim on zdąży podejść do nich gnany niejasnym dla siebie niepokojem, ten ktoś już otwiera drzwi jego rodzinnego domu. Wychyla zza drzwi głowę, by zobaczyć kto tam?
A tam za klamkę chwyta jakaś stara baba. W dzieciństwie dzieci straszono na potęgę starymi babami, albo starymi cygankami w efekcie jedne i drugie wzbudzały w nim niepokój.  Oto ta stara baba wciska się do mieszkania. Już wsadziła but między drzwi i framugę. Już nie da się zatrzasnąć ich przed jej nosem. Próbuje więc krzykiem ostrzec rodzinę, która niczego nieświadoma, siedzi tam w gościnnym pokoju i rozprawia o jakichś nieistotnych bzdurach. Z jego gardła nie wydostaje się jednak żaden dźwięk, grzęznąc gdzieś wewnątrz niego co jeszcze  potęguje ten strach. Potem próbuje już tylko uciec, ale potyka się o własne nogi i nie potrafi ujść strasznemu przeznaczeniu. Już jest w zasięgu rąk agresorki, już chwyta go ona za ramiona.
Budzi się wtedy cały zlany potem i zanim całkiem oprzytomnieje, próbuje jeszcze krzyknąć, ale wyrzuca z siebie bardziej jęk niż donośny wrzask.
Kładzie się na powrót do łóżka ale nie potrafi już zamknąć oczu bojąc się by ów senny koszmar nie powrócił.
Tak robi się całkiem niedobrze, bo leżeć z otwartymi oczami źle, a zamknąć powieki jeszcze gorzej. Najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że sen powtarzał się co jakiś czas, chociaż to ekstremalne śnienie nie było regularne. Przytrafiało się nieregularnie, a on będąc na początku tego przeżywania i widząc drzwi przewidywał ciąg dalszy.
Kiedy już dorósł, spać nie pozwalały mu sprawy dnia codziennego. Finansowe, uczuciowe, albo te prozaiczne problemy z płatnością kontrahentów. Te ostatnie załatwiały mu brak snu aż do samego rana. Zawsze czuł się odpowiedzialny za dom, rodzinę i pracę, a swoisty pragmatyzm daleki był od romantycznych wzlotów i uniesień.
Taki był i swoją miarą naiwnie chciał mierzyć innych.
Co było powodem dzisiejszej bezsenności?
Poprzedniego dnia dzwonił do niego kumpel z ogólniaka. Odnowili znajomość kiedy Zbyszek będąc po zawale, leżał w szpitalu. Okazało się, że na sąsiednim łóżku leżał facet z którym  Jan prowadził rozliczne interesy.  Ostatecznie to kontrahent Jana  przekazał mu jego aktualny numer telefonu. Tak to reaktywowała się trwająca po dzień dzisiejszy znajomość. Dzwonili do siebie raz w tygodniu, lub co najmniej raz w tygodniu. Nie mieli problemu z poruszaniem najtrudniejszych tematów. Chociaż najczęściej rozmawiali o pierdołach. Mieli do siebie zaufanie, choć ten typ relacji trudno nazwać przyjaźnią. Z resztą Jan nie nadużywał słowa przyjaźń od czasu gdy srodze sparzył się na kilku przyjaciołach, a jak mówią, przyjaciel który cię zawiódł tak naprawdę nie był nim naprawdę nigdy.
Zbyszek zadzwonił z wiadomością, że zmarł ich wspólny kumpel z ogólniaka. W związku z powyższym organizowana jest msza za duszę i spotkanie wspomnieniowe. Zbyszek  niespecjalnie wybierał się na takie spotkanie ponieważ jak stwierdził,  po 45 latach od ukończenia klasy ani go to ziębi ani grzeje.
Nigdy nie byli ze zmarłym wielkimi kumplami, chociaż jego los splótł się z losem Roberta od pierwszych chwil nauki w liceum a nawet przed. Było to tak
            Zaraz po przyjęciu do ogólniaka osoby przyjęte z najlepszymi wynikami, zostały zaproszone na uroczyste wojewódzkie rozpoczęcie roku szkolnego. Przypadkowo siedli w autobusie naprzeciw siebie. Szybko okazało się, że będą chodzić do tej samej klasy o profilu matematyczno- fizycznym. Spędzili w tym dniu wspólne parę godzin. Wtedy to Robert sprzedał mu żółtaczkę zakaźną. Zachorował z opóźnieniem tak jakoś z początkiem roku. Spędził w szpitalu a następnie w izolacji chyba z miesiąc, a kiedy wrócił do szkoły z zaległościami w nauce zaczął być traktowany jak ktoś przeciętny lub bardzo przeciętny i nigdy już nie wrócił już do poziomu prymusa. Tak zwane pierwsze wrażenie jest bardzo ważne i nie do powtórzenia.
Robert uczył się, śpiewał, tańczył recytował, budując swój wszechstronny wizerunek. Tego Robertowego recytowania było mu żal, bowiem na akademiach szkolnych Robert występował z prześliczną dziewczyną, dla której Jan byłby gotowy nauczyć się nie jednego a kilku  utworów z katalogu naszych największych poetów. Raz nawet trafiła mu się okazja na zastępstwo.  Robert zaniemógł a wypowiadane słowa grzęzły mu w gardle. Nie przeszedł jednak castingu, ponieważ jak to powiedziała polonistka, nie ma czasu na przerabianie z nim zasad scenicznej wymowy. Było mu smutno nawet wtedy kiedy zobaczył, że koleżanka od wiersza weszła w fazę błyskawicznego tycia i była nie do poznania. Czy to była bulimia? Wtedy to słowo nie było tak popularne.
Froterowali więc razem parkiety rodzinnego ogólniaka choć określenie razem jest tu troszeczkę na wyrost. Robert chodził z fajną dziewczyną z klasy, on szukał szczęścia w niższych rocznikach. Chodzenie, rozstania, żale topione w alkoholu.
Jan nie topił nic w alkoholu, szczęśliwy za każdym razem gdy szczęście tylko mrugnęło do niego. 
Wydawać by się  mogło, że Robert brał to szczęście w każdej możliwej pozycji.
Jakże on mu zazdrościł tych sukcesów, a nawet tego żalu po stracie dziewczyny który był tak piękny i taki widowiskowy. Jego cierpienia nie zauważał nikt, nawet najbliżsi z domu. Bo jakiż powód miałby mieć do smutków ?. Kiedy w kraju pokój, a ojciec z matką wypruwają sobie żyły by on mógł się spokojnie uczyć. Przy takim chowaniu w domu powinien zostać lekarzem, mecenasem, albo kimś takim który nie musi liczyć się z forsą.
Potknięcia w tym scenariuszu recenzował ojciec Jana, krótko i boleśnie.
Kiedy oglądał w telewizji  informację o sukcesach młodzieńców w jakiejkolwiek dziedzinie, zwracał się do matki takim teatralnym głosem:
- Mają ludzie zdolne dzieci
To zdanie zostało z nim na lata i lat trzeba było by nabrał do nich dystansu.
Z Robertem spotkał się jeszcze raz, na studiach. Robił imprezę w akademiku na której w jakiś nieodgadniony dla niego sposób pojawił się też Robert. Wszystko rozmyło się w morzu wódki i tak naprawdę trudno ją było opisać. Jedyne co zapamiętał. To to kiedy za potrzebą wyszedł to toalety, do której wchodziło się w tym starym akademiku z korytarza.
Stał więc tam przed pisuarem, próbując zrealizować cel wizyty po wcześniejszym uzyskaniu postawy względnie wyprostowanej. W tej oto chwili ktoś rzucił się na niego z tyłu zaciskając mu dłonie na krtani.
- Beata ja Cię zabiję - krzyczał w amoku nie zwalniając ucisku.
Totalnie pijany Robert z zapamiętaniem walczył ze swoimi demonami.
Nie pamięta jak długo walczył o życie. Wreszcie cudem jakimś udało mu się przerzucić go nad sobą i wybiec z owej feralnej toalety. Robert dłuższą chwilę leżał na mokrej podłodze
łazienki w akademiku. Potem pozbierał się i chyba wyszedł. Nie zauważyłem  bowiem jego powrotu. W trakcie tego traumatycznego wydarzenia wytrzeźwiał natychmiast. Nie miał jednak ochotny na kolejnego choćby najmniejszego drinka
- Widzisz żyjemy choć śmierć była blisko - zacytował poetę.
Jan specjalista od cytatów, przypomniał sobie że panienka od wierszy na akademię tak właśnie miała na imię.
Więc może to życie nie było takim jednym pasmem sukcesu? Teraz już tego nie zweryfikuje.
Ktoś mu wtedy powiedział, że pijąc alkohol z Robertem trzeba bardzo uważać. Postanowił już nie popełniać tego błędu.
       Nie został lekarzem, mecenasem, ani innym gościem któremu forsa leje się strumieniami do kieszeni. Nie znaczy to jednak że nie jest zadowolony ze swojego życia. Bez fajerwerków, ale jak do tej pory zawsze szczęśliwie omijał rafy na oceanie swojego życia. Był nawet dumny z tej umiejętnej nawigacji, choć być może jest to tylko realizacja z góry zapisanego scenariusza.
Robert skończył studia, korzystnie się ożenił i wkręcił w tryby rodzinnego biznesu. Playboyowski  typ urody harmonizował z siwizną i kabrioletem. Nie jedna panienka skręciła na ten widok głowę aż do końca jej możliwości. Czy i serduszko wtedy drgnęło? Nie wiedział.
Nagle  dociera do Jana ta wiadomość - Nie ma już Roberta.
Czy powinien jechać tam i w towarzystwie które kiedyś uważał za zakłamane,  dmuchać w trąby rozpaczy i rozżalenia ?
Jechać na te wspominki gdy konsekwentnie unikał nawet spotkań absolwentów, okazji do wspominków wydarzeń które nas ukształtowały?
Tworzyli nad wyraz niezgraną klasę. Bo trudno utworzyć zespół ze zbioru indywidualności. Dzieci bogatych i wysoko postawionych rodziców.
Co Jan robił w tym towarzystwie? Był krótki okres kiedy jego ojciec też wzleciał ponad poziomy
Bez względu na to jak Jan oceniał ten przeszły już czas i jak wychodził w tym porównaniu, uśmiechnął się do siebie.
- Wciąż jednak jestem po tej właściwej stronie trawy.
           A może by tak otworzyć oczy? W końcu niechaj nastąpi koniec tych dziecięcych strachów. Zdecydował się i otwarł oczy. W dalszym ciągu w pokoju panował półmrok. Zegarek elektroniczny wyświetlał godzinę drugą trzydzieści.  Chociaż nie  odpowiedział sobie na zasadnicze pytanie tej nocy i tak postanowił zasnąć.  Skorzystał przy tym z metody amerykańskich żołnierzy.
Zamknął oczy, rozluźnił swoje ciało, a umysł przewietrzył z tych napastliwych myśli ustawionych w długiej kolejce. Z tym wietrzeniem jest najtrudniej, ale parę razy już mu się to udało. Teraz wystarczy już tylko wyobrazić sobie jaki neutralny obraz.
Neutralny to dla niego las lub niebo. Z niebem idzie mu lepiej w lesie strach może czaić się za każdym drzewem. Widzi już więc pod zamkniętym powiekami jak idzie po schodach na poddasze. Tam podchodzi do okna dachowego które uchyla. Patrzy na niebo po którym suną pchane wiatrem pojedyncze białe obłoki. Lekki wiaterek owiewa mu twarz. Obraz zamknięty w pętlę powtarza się, ale to bez różnicy. Trwa w tym zapatrzeniu i już po chwili zapada się w ten obraz stając się jego częścią.
Strach?  A kto by o nim myślał w takiej chwili
Dom pobudki o szóstej dziesięć  pozostało jeszcze ze trzy godziny.
No chyba że kot zdecyduje inaczej.