31 grudnia 2010

Grudzień 2010

28 grudnia 2010
W poniedziałek  po siedemnastej wszystko stało się jasne. Minęło okrągłe  dwadzieścia dziewięć lat, od chwili,  gdy wobec Boga i ludzi złożyliśmy sobie wspólnie  z żoną, małżeńską przysięgę. To zaledwie wigilia konkretnego jubileuszu trzydziestolecia, wtedy przyjdzie czas na podsumowania.  Z drugiej jednak strony powinniśmy żyć tak jakby przeżywany dzień był ostatnim, który jest dany do przeżycia, a nadchodząca noc  jawiła się kresem wszystkiego. Oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Należy żyć tak,  aby nie prosić Boga:
– Panie daj jeszcze chociaż pięć minut, aby naprawić  coś w  moim życiu. Daj i dwie minuty  aby chociaż żałować tych niektórych gorszych chwil życia. Bo ponoć żal i mocne postanowienie poprawy to połowa sukcesu.
Informacyjnie tylko przypomnę, że ślub cywilny braliśmy w następną niedzielę po ogłoszeniu stanu wojennego, a kościelny zaraz po świętach, co wypadało w niedzielę.
Młodszym  gościom tego bloga  uzmysłowię,  że za zgodą rodziców, legalnie mogliśmy cieszyć się wspólnym łóżkiem dopiero po ślubie kościelnym. Dodam jednak,  że należałem do pokolenia młodych gniewnych, a który z młodych gniewnych słuchał bezkrytycznie rodziców? 
Były więc kwiaty, życzenia i podziękowania. Była szklaneczka whisky, albo i dwie szklaneczki. Dodatkowo kanał TVP Kultura emitował właśnie  jeden z moich (naszych),  ulubionych filmów „Anioł w Krakowie”.  Oglądałem go już przynajmniej trzydzieści cztery razy, zawsze z niekłamaną radością.
Dlaczego akurat wtedy?
Jak na życzenie, albo według czyjegoś misternego  planu wobec mojego życia,  pojawił się ten  film, oraz fragment o miłości, w  wykonaniu Anioła Giordano (w tej roli Krzysztof Globisz):
… Kochankowie podobni są do Aniołów, ich dusze są jak ptaki. Całe niebo raduje się na ich widok.
A łatwo ich poznać, bo wyglądają jakby byli głodni. Podobni są do siebie jak krople wody. Jedno jest dwojgiem a dwoje jest jednym w miłości….
A po chwili  na uzupełnienie  swojej teorii Anioł podparł się fragmentami  Sonetu  Williama Shakespeare
Nie ma miejsca we wspólnej dwojga serc przestrzeni
Dla barier, przeszkód. Miłość to nie miłość, jeśli,
Zmienny świat naśladując, sama się odmieni
Lub zgodzi się nie istnieć, gdy ktoś ją przekreśli.
 
Miłości nie odmienią chwile, dni, miesiące:
Ona trwa - i trwać będzie po sam kraj zagłady.

Jeśli się mylę, wszystko inne też mnie łudzi:

Że piszę to; że kochał choć raz któryś z ludzi.
Trzeba mieć  duże życiowe doświadczenie by to napisać, ale czy mogła być piękniejsza pointa  tego wieczoru?
To że trwamy ze sobą prawie lat trzydzieści znaczyć by miało, że spełniamy kryteria poety?
Nigdy nie myślałem tymi kategoriami, a do życia podchodzę z codzienną normalnością. Być może coś mi się udało, być może miałem farta, być może …. Być może…. 
Jedni piją wodę z Krynicy, odpowiednio schłodzoną, w kryształowych szklankach i w towarzystwie porcelany z Ćmielowa. Inni zaś codziennie z nią obcują,  myjąc  w niej dłonie, twarze i stopy.
I jedni i drudzy korzystają na swój sposób z jej dobrodziejstwa. I jedni i drudzy podchodzą  z przekonaniem  do  tych codziennych działań, nie wyobrażając sobie że mogłoby być inaczej.
Czy lepiej jest tak ? Czy tak? Nie wiem. Wiem zaś, że nie  warto ograniczyć się tylko  do uwięzienia swoich myśli i ustawicznego przytakiwania?  
Zadowolony? Raczej tak  i może tutaj  posłużę się cytatem  ze Stefana Friedmana (Hymn I.M.A  -  Serce Słowianki)bo przecież :
Różnie bywało
Tak i nie
Czasem się szło
Choć nie wiesz gdzie
I nawet kiedy
Było źle
Zawsze wiedziałeś
Ze z tobą jest:
Serce Słowianki…..
 
Dziękuję  za już

Antoni Relski
37 komentarzy
26 grudnia 2010
- Nigdy nie mów  kobiecie co myślisz  i zawsze przytakuj.
Takiej  odpowiedzi na pytanie- co jest tajemnicą długiego i udanego związku?  - udzielił sam zainteresowany, siedemdziesięcioletni  mężczyzna.  Zaraz oczywiście  otrzymał kuksańca od swej  jubileuszowej małżonki. Zadający pytanie, młody człowiek,  zdawał się chłonąć słowa staruszka
Jego partnerka  przyjęła to, jak jakąś żartobliwą złośliwość.
Wyznanie zaczerpnięte jest z katastroficznego filmu o samolotach, ale w końcu scenariusza pisze samo życie.
Kiedy więc w trakcie rozmowy przedświątecznej,  znajomy żalił się, że ma przerąbane bo na pytanie żony - czy śledzie są smaczne ? Odpowiedział – Chyba jest za mało cebuli.
Marek  nie oglądał tego filmu.  Mnie mądrość życiowa i instynkt samozachowawczy podsunęły  ten filmowy dialog przy pytaniu - Czy  barszcz czerwony  jest dobrze doprawiony?
- Oczywiście, wszystko w najlepszym porządku. Jak zwykle – poszedłem z automatu i już nic nie  zakłóciło  atmosfery wigilijnej wieczerzy.  Mądrość  przychodzi z wiekiem , ale kiedy opanujemy już jej arkana okazuje się,  że nie bardzo gdzie jest ją wykorzystać. Na ślubną socjologiczne sztuczki już nie działają, a dzieci jak my, wolą uczyć  się na własnych błędach.
Póki co święta dobiegają półmetka,  a mnie udało się  z powodzeniem  omijać rafy  rodzinnych nieporozumień. Nawet teściowa opuszczała  nas wczoraj,  w poczuciu wewnętrznego spełnienia.
Nie będę  jednak piał z zachwytu, ponieważ  pamięć podpowiada mi inne przysłowie  -nie chwal dnia przed zachodem słońca. Jestem jednak człowiekiem wielkiej wiary.
„Życie jest snem wariata” -  zacytował rapera  mój znajomy jako podsumowanie tego o czy poniżej.
Dzięki prowadzeniu  bloga zyskałem wielu wirtualnych  znajomych w tym kilkoro przyjaciół.   Komentarze pod postami, korespondencja mailowa, wszystko w sferze wirtualnej.
 W wigilijne południe postanowiłem przełamać tę granicę między światem realnym i wirtualnym.
Postanowiłem osobiście poznać  Mirka  o internetowym  loginie „koniec mira”.
Skorzystałem z wcześniejszej korespondencji i wynikającego z niej  zaproszenia, które brzmiało:
„jeśli chcesz mnie odwiedzić to przyjdź w Wigilię, z jakimś popisowym ciastem żony. Bo ciasto i dobra kawka rozwiązuje języki.”  
 Powołując się na mądrość życiową od której zacząłem,  nie  poprosiłem żony o spakowanie jednego ciasta, które się udało,  ale wziąłem po kawałku ze wszystkich.  No to w drogę. Całą wyprawa to raptem  pięć  kilometrów, aż grzech nie zaryzykować.  
Mirek zamieścił zdjęcie na blogu,  dzięki czemu  zaraz po wejściu do pokoju  wiedziałem z kim się witać. Od słowa do słowa  zaczęła się rozmowa.  Po przełamaniu pierwszego zaskoczenia,  błyskawicznie ustaliliśmy co i gdzie.  Okazało się,  że czas jakiś byliśmy sąsiadami w jednym bloku. Co tam w jednym bloku, byliśmy sąsiadami w jednej klatce, ponieważ wieżowiec jest  jednoklatkowy. Do naszego spotkania potrzebny był jednak blog, Internet, oraz  adres IP.
Czyż życie nie jest zaskakujące?  Zawsze i wszędzie.
Czasami jednak trzeba pozwolić się zaskoczyć,  innym razem zdecydowanie nie.   
Rozmowa  była ograniczona w czasie,  ponieważ wiadomo,  że w Wigilię  nasze kobiety lubią mieć dla nas  zadania specjalne.  Opuściłem pokój z książkami  autorstwa Mirka i jego osobistym wpisem. Otrzymałem ostrzeżenie, że po lekturze mogę chcieć wypalić  jointa  na krakowskim rynku. Podejmę jednak to ryzyko.
Przy okazji poznałem bohaterów Mirkowego bloga: Krzyśka, Adama, Jaśka. Teraz treść łączę z obrazami.  A propos obrazów. Na okładce  książki  widnieje zdjęcie Mirka z  lat młodości.  Jestem już prawie pewien,  że pamiętam tego gościa z pióropuszem długich włosów  które dumnie nosił.  Mijaliśmy się  czasem  przy windzie, lub przed blokiem.
Potwierdzam,  życie jest snem wariata.
Kawka, makowiec  i trochę sernika.  To reakcja na pytanie  ślubnej:
- Nie smakują ci ciasta? Nic nie jesz.
- Ależ oczywiście smakują, już dokładam kawałek.
A jutro już do pracy.  Dzięki Bogu, dłuższe świętowanie może być szkodliwe dla zdrowia.      
Antoni Relski
26 komentarzy
22 grudnia 2010
Z okazji nadchodzących Świąt Bożego Narodzenia, zanim jeszcze  zabłyśnie Wigilijna Gwiazda, przyjmijcie proszę najserdeczniejsze życzenia wszelkiej pomyślności. Przede wszystkim zdrowia, optymizmu, radości, satysfakcji i czego tam jeszcze sobie życzycie. Dziękuję za ten czas który spędziliście w moim towarzystwie  

Wesołych Świąt

  
Antoni Relski
13 komentarzy
20 grudnia 2010
- Rośnie – powiedziałem do siebie z zadowoleniem. Temperatura rośnie i serce rośnie. Osobiście  lubię zimę, ale wystarczy mi do minus pięciu stopni, reszta to już perwersja. Kubek herbaty z malinami, jakże odpowiedni na tą porę roku przyjemnie ogrzewał dłonie. Wygasiłem światło w kuchni,  aby sprawdzić czy lubię tak posiedzieć  po ciemku, patrząc na ruch na zewnątrz. Podjeżdżające i parkujące samochody, oraz ich właścicieli opróżniających w pośpiechu bagażniki.  Obładowani ludzie, niczym wielbłądy,  zmierzający w stronę swoich klatek.
A ja to wszystko obserwuję. Moi znajomi z sąsiedniej klatki  praktykują taką formę spędzania wolnego czasu. Pasjami  piją kawę spoglądając przez okno, dzięki czemu wiedzą gdzie kto i z kim. Muszą  się niestety domyślać  - dlaczego? Bo tego nie widać przez szyby o współczynniku przenikania ciepła  k równym  1,1.
Sąsiedzka czujność ma swoje zalety.
Kiedy ktoś zarysował mi nowy samochód na parkingu pod blokiem, on powiedział – to czerwony Lanos.  Cofał i przytarł  zderzakiem. On tu często podjeżdża. Dam ci znać jak zauważę.
Co prawda nie nastąpiło  spotkanie sprawcy, ale czułem się lepiej. Moja krzywda nie była anonimowa. Nie skrzywdził mnie ktoś nieokreślony, a przez to groźny. Kierowca czerwonego  Lanosa  brzmi swojsko.
Uliczne latarnie rozświetliły się pełnym blaskiem sodowego światła,  w którym płatki śniegu kolorem przypominały drobiny jajecznicy. Delikatnie ściętej jajecznicy na maśle. Z konsumpcyjnych rozważań wyrwał mnie głos żony
- Widzę że przyzwyczajasz się do czekania na listonosza z emeryturą. Nie ma na co czekać ponoć będzie głodowa – zażartowała żona. 
- Ale jakaś będzie – odparłem. – Jeżeli już to martwię się o los własnych dzieci.
Spójrz jak ludzie kręcą się wokół parkingu, a każdy  jak skarabeusz z własną kulką.
O sąsiadka spod piątki  wlecze dwie pełne siaty, a ponoć nawalił jej kręgosłup.
I sąsiad z góry co mówił, że święta to wszystko to co w środku i liczy się świadomość a nie byt, wyładowuje nowe LCD. Na oko to  pięćdziesiąt cali.
- To ty sobie siedź i trenuj rolę emeryta, ja pogrzebię w Internecie.
- Magiel tu czy magiel tam, cóż to za różnica. Może taka że tutaj nie wysiądzie Justyna Steczkowska w nowych butach „Hit czy Kilt? – zagłosuj na stronie WWW.
 No więc Czy lubię patrzeć  na ludzi siedząc w ciemnej kuchni ?. Patrzeć z życzliwością, bo i radość, że sąsiadce lepiej z kręgami .  Sąsiad  zaś dostał świąteczną premię,  nie musi więc przedkładać świadomości nad bytem. Wszak jak mówili niemodni już ideolodzy – to byt kształtuje świadomość.
A  facet  z sąsiedniego bloku ubiera choinkę, już piętnastego. Jak co roku jest pierwszy na osiedlu. Stroi drzewko w mrugające lampki. Od samego widoku dostaję morskiej choroby. Gdyby  przyszło mi dodatkowo wypić co nieco w takim wnętrzu….
I ten facet który wyniósł  całą kupę sprzętów na balkon. Czując się swojsko w tym otoczeniu,  lato czy zima pali papierosy, strzepując bezpośrednio przez poręcz balkonu, ku rozpaczy sąsiadki z niższego piętra. Gdybyż to jeszcze tylko  popiół z papierosa, ale on nie lubi stać i  dymić  bezczynnie.
Strzepnie więc jakiś obrus,  a i ubłocone buty. A sąsiadka kocha śnieżną biel swoich prześcieradeł. Tak rodzą się rewolucje, albo przynajmniej konflikty sąsiedzkie.
I ta starsza pani, która całymi dniami wystaje w oknie. Prawdopodobnie nie ma rodziny, ponieważ rozróżniam już  jej codzienne i świąteczne stanie  przyokienne. Nie dojrzałem jeszcze do tego żeby machaniem zaprosić ją do nas . Kiedyś zamachałem do niej pierwszy,  tak normalnie z pozdrowieniami , a ona o dziwo odmachała mi. Zrobiła to błyskawicznie,  co jest dowodem na  doskwierającą samotność . Można też wyciągnąć wniosek,  że jestem stale inwigilowany.
A może i jedno i drugie.
Zbyt daleko żeby wejść ciekawskim wzrokiem do wnętrza domu, ale to dobrze nie naruszam w ten sposób  czyjejś domowej intymności.  Jakieś postacie, jakieś działania, jakieś życie.
Nie trafiły mi się widoki 3x ani nawet goła baba, bo pewnie wtedy wzrok cudownie by mi się wyostrzył.
Herbatę już wypiłem. Jeszcze  ciepły, choć już pusty kubek grzeje ręce. Ja sam nie wiem - lepiej gapić się przez okno, czy oglądać tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty czwarty odcinek Klanu? . To taka cyfrowa wersja  zaglądania przez szybę  w cudze życie. Z tym że siedząc wygodnie w fotelu,  masz podgląd   
w panoramie 360 stopni. Nie brakuje amatorów przetykania jednego drugim.   I przy tym małżeński seks  - tylko na boczku, aby nie uronić nic z kolejnego odcinka. To życie tworzy dowcipy.
- Moja żona  zawsze się śmieje podczas uprawiania seksu - wszystko jedno, co akurat ogląda – sparafrazował Steva Jobsa , pewien znajomy.
Opuściłeś rolety? –spytała nie odwracając głowy znad monitora, żona
A przecież ten serial to jak Wikipedia. Patrz i pozwól patrzeć innym. Za darmo.
Ponieważ jestem ideowcem, być może i pozwoliłbym sobie na więcej, tak  od siebie. Przeraża mnie  jednak świadomość,  że już następnego dnia swoje wyczyny mógłbym oglądać na youtube.
O tempora, o mores!
 
  

Antoni Relski
35 komentarzy
17 grudnia 2010
Piątek. Minęła dwudziesta druga.
Bez wina pomimo nadchodzącego weekendu. Chciałem  bowiem, aby ten następny piątek był wyjątkowy. Wyjątkowości zaś pomaga  wcześniejsza mizeria.
Tak więc trzeźwo i smutno wewnątrz, nie lepiej na zewnątrz.. Za oknami ciemno i chłodno. Temperatura oscyluje w okolicach minus dwudziestu. Niby spokojnie,  bo oczy zamarzają dopiero  przy minus siedemdziesięciu, mogę więc spokojnie  oglądać świat, nawet z perspektywy mojego balkonu.  Ale czy jest na co patrzeć?  
Ulicami przemykają pojedyncze skulone samochody, od czasu do czasu pogotowie ratunkowe na sygnale , bądź wóz ratownictwa technicznego również nie żałujący koguta.  Chyba nie zalało kolejnego mostu. Jeden  zamknięty na cały Kraków w godzinach porannego szczytu,  to i tak za dużo. Rano działy się  w mieście tak zwane danteje.
Z obrzydzeniem spoglądam kątem oka na kartkę leżącą od rana na kuchennym stole. Na niej maczkiem, kochana moja małżonka wynotowała te wszystkie niezbędne rzeczy, bez których obchodzenie kolejnej rocznicy urodzin Jezuska wydaje się zupełnie niemożliwe. To zgarnianie zakupów do koszyka w tłumie innych galerników, których wkurzają rzucający się na półki pasjonaci.  Sprzątają  jak idzie, sklepowe półki na metry.
Czując koniunkturę, w przejścia pomiędzy regałami upchnięto dodatkowe palety proszków do prania, czekolad z bakaliami  i papieru toaletowego, bo od tego wszystkiego można dostać sraczki. Przynajmniej nerwowej.
A tu ani wyminąć się wózkiem, ani załapać na towar zastawiony przez  starszą panią, próbującą dokonać słusznego wyboru w kompromisie między ceną i jakością. Ciśnienie krwi podnosi się i tylko  samokontrola  ćwiczona latami powoduje, że uśmiecham się i grzecznie przepraszam. Przepraszam chociaż to nie ja blokuję przejście.
A można by inaczej. W dobie kiedy szynkę i pomarańcze można kupić w dowolnej  porze roku, dnia i w każdej godzinie, nie musimy pustoszyć  sklepów,  by obżerać się na zapas.
A może by tak zając się spustoszeniem które czynimy w nas samych.  Przystanąć,  zobaczyć człowieka w sąsiedzie i w  moherowej emerytce pod budką warzywną na osiedlu. W ojcu i matce, również we własnych dzieciach.
A może dopisać własne zwrotki do tych kolęd, które kiedyś znaliśmy na blachę, a teraz śpiewać to wiocha,  bo CD i markety robią to za nas.
Sam zacząłem w zeszłym tygodniu,  mniej więcej tak:
Przylecieli  Anieli cali w złocie i bieli
I skrzydłami  nam gwiazdę wskazali
Aby Pana powitać,
chciałem aniołów spytać
która droga prowadzi do  Szopy…
Wczoraj z drugiej strony mojej  kartki wyrwanej z notatnika,  ktoś napisał.” Wspaniały makowiec z bakaliami” Znam ten charakter pisma.
Może opowiadam bzdury?
Gdzieś tam,  sto kilometrów ode mnie, z chorobą zmaga się kumpel mojego brata. Los sprawił że jest również moim znajomym. Facet który nie skończył jeszcze pięćdziesiątki,  znajduje się w stadium terminalnym swojej choroby.  W ciągu kilku miesięcy przeszedł cały pozostały dystans. Nie interesuje go  już ilość bakalii w makowcu.  Nie jest pewien,  czy w tym roku zobaczy jeszcze wigilijną gwiazdę.
A może by raz być mądrzejszym przed szkodą?…
  

 
Antoni Relski
36 komentarzy
14 grudnia 2010
Trzynastego  grudnia. To było wczoraj, a  wczoraj to już historia.   Jak co roku media  odkurzyły tradycyjne zdjęcia Generała, transporterów opancerzonych na zaśnieżonych ulicach, oraz żołnierzy grzejących się przy koksiakach. Dzięki temu  pamięć narodu pielęgnuje swoje stygmaty. 1956,1968,1970,1976,  oraz korona cierniowa  1981. Tylko jak  przeczytałem w Polityce przy okazji artykułu o Generale  przeszłość nie mieni się już czernią i bielą. Jak na starych fotografiach coraz więcej jest sepii. A  oprócz patriotycznych zrywów, malowania hasła - WRONa skona, toczyło się normalne życie.  Bo przecież żyliśmy, kochaliśmy,  a niektórzy zdradzali w tamtym czasie, jak parę lat wcześniej i kilka później.  Niepopularne medialnie jest to,  że, na przekór okolicznościom  staraliśmy się  nie dać trudnym czasom, ponieważ  w tej codziennej zapobiegliwości  tak  mało z patetycznych gestów .
Dzień Świętej Łucji  1982.
Od rana w atmosferze lekkiego podniecenia. Wszak to nasza koleżanka nosiła imię  patronki dnia. Obiegowa składka i zakup imieninowego prezentu, tradycyjnie  zbędnego jak zawsze. Nie pamiętam już, czy był to wazon z  rubinowego szkła, czy patera na owoce.  Ważne że prezent  spełniał biurowe standardy.  Solenizantka popisała się jak trzeba i oprócz ciasta przytargała że sobą flaszeczkę  przyoszczędzoną na jakimś  weselu.  Kiedy alkohol rozrzedził już naszą krew poczuliśmy przyjemność z tego stanu rzeczy.  Ktoś opowiedział się za dalszym rozrzedzaniem zawartości żył,  choć wiadomo krew nie woda. Gdzieś w zakamarkach szafy znalazł się jeszcze Stock 84. Po maluchu i do domu.
Wracałem do domu autobusem linii 128, czując niezwykłą lekkość bytu. W pewnej chwili uświadomiłem  sobie  potrzebę posiadania kolorowego telewizora. Myśl która przeszyła mnie jak błyskawica nie pozwoliła zasnąć w kołyszącym autobusie,  a więc uniknąłem  przejechania przystanku.  Szybkim krokiem przebyłem drogę  do domu.  Wpadłem do mieszkania i bez słowa przeszukałem  domowe schowki. Wyciągnąłem stamtąd jakąś okrągłą kwotę dolarów, oraz złoty pierścionek.
- Wychodzę – rzuciłem w kierunku zaskoczonej żony  i zrobiłem jak powiedziałem.
Korzystając z pomocy miejskiej  Komunikacji i własnych nóg dotarłem do komisu RTV na Wiślnej. Pomieszczenie pełne wymęczonych Rubinów, Jowiszy  i Sony pamiętających czasy Gierkowskiej prosperity. Po nowe trzeba było stać w społecznych kolejkach  na okrągło czyli jak to się teraz mówi - 24h
Ustaliłem średnią cenę,  a więc i kwotę potrzebną mi na zakupy. Następnie udałem się w kierunku pobliskiego Pewexu przed którym  stali  Konie zajmujący się skupem waluty. Profesjonaliści w swoim fachu  na odległość wyczuwali nieśmiałość sprzedającego, zaniżając bezlitośnie ceny skupu. W przeszłości onieśmielony sytuacją potencjalnej nielegalności transakcji, dawałem się  ponieść atmosferze bramy i nie walczyłem o swoje.  Teraz Stock dodał mi skrzydeł.  Bluznąłem raz czy drugi i o dziwo uzyskałem to co chciałem. Podobnie poszło z pierścionkiem.  Sprzedałem go przed jubilerem na Floriańskiej. Schowałem do kieszeni oczko, na szczęście, ponieważ pierścionek poszedł na wagę. Zaopatrzony w gotówkę powróciłem do Komisu.   
W tamtych czasach TV  posiadały regulację podstawowych kolorów z osobna. Tak więc według uznania, komunista mógł podciągnąć czerwień , ludowiec zieleń. Milicjanci gustowali w niebieskim, a grono sympatyków Watykanu ciągnęło w górę potencjometr żółtego. Wypity alkohol, szczególnie ta butelka Brandy prawie duszkiem pod koniec dnia, działała ze swoją siłą , dodatkowo ciepło pomieszczenia potęgowało jej działanie.  Wszystkie suwaki działały, ale daleko było mi do precyzji regulacji. Ręka poruszała się po skrajnych.
- Pan chce kupić – usłyszałem głos za plecami     
- A Pan sprzedaje?
- Właśnie oddaję go do komisu, ale jeszcze nie mam kwitu. Możemy się dogadać.
 Ja dostanę więcej niż w komisie, a Pan  zapłaci niej bo bez komisowego .
Fakt odpadała marża  za pośrednictwo.
- Dobra. Biorę pod warunkiem, że Pan mi  podwiezie pod dom i pomoże wywlec tego sukinsyna na drugie piętro.
Tutaj muszę uściślić, że dobry radziecki telewizor kolorowy ważył koło siedemdziesięciu kilogramów
- Rezygnuję ze sprzedaży  - powiedział do kierownika, a do mnie –  Czy pomoże mi go Pan wnieść do auta.
Sukinsyny - pożegnało nas słowo na drogę od kierownika.
Troszkę miękkim krokiem, z fornirowanym pudłem w ręce udałem się do samochodu marki Volksvagen  Garbus.  Pod dom i schodami na drugie. Ledwo doniosłem i miałem dość  gdy położyliśmy go na solidnym stole. Dopiero wtedy  wypłaciłem należność za aparat.
-  Będzie Pan z niego zadowolony - powiedział równie zadowolony ze sprzedaży klient, zamykając za soną drzwi.
Żona powoli złapała powietrze i odzyskała mimikę twarzy . Szczególnie  swobodę poruszania dolną szczęką,  która opadła jej jakiś kwadrans temu,  w chwili gdy wnosiliśmy sprzęt do domu.
Podszedłem do aparatu, Część alkoholu została już chyba strawiona,  ponieważ z lekkiej mgiełki wyłonił mi się napis” Rubin 711”.  
- O kupiłem Rubina.
Chwilę trwało podłączenie telewizora do prowizorycznego dipola własnego pomysłu. Po chwili telewizor rozgrzał się,  a na ekranie podziwiać mogłem zieleń  wojskowych mundurów, dziennikarzy prowadzących wiadomości TVP 1 .  
Normalność wraca do kraju w rok po ogłoszeniu stanu wojennego, a w Gdyni zacumował statek z kubańskimi pomarańczami.
Opatrzność czuwała nade mną cały ten dzień. Przecież, jak dowiedziałem się z powyższych wiadomości był to wyjątkowy dzień -  pierwsza rocznica wprowadzenia stanu wojennego. Ulice wypełnione były  milicją wojskiem i tajniakami.  A ja wbrew  dekretowi o stanie wojennym trudniłem się  spekulacją i handlem walutą ,  oczywiście dodatkowo  w stanie nietrzeźwym.
Gdybym  to przypomniał sobie w tej bramie pod Pewexem,  to pewnie zlałbym się ze strachu.
Nieświadomość i alkohol siostry dwie. Wyzwalają w nas pokłady  ułańskiej fantazji i kompletny brak rozsądku.
A telewizor służył mi jeszcze parę lat, praktycznie bezawaryjnie. Jak to stwierdził jakiś mechanik, miałem szczęście do kineskopu, w którym zainstalowano elektronowe działo amerykańskiej produkcji. Dzięki temu oglądałem wszystkie barwy wolnego świata.  Szwagier który trochę później kupił również  radzieckiego „Elektrona”,  bez względu na to co oglądach odnosił wrażenie,  że uczestniczy w kolejnym zjeździe partii, gdzie czerwony był kolorem dominującym.
Pogładziłem skrzynkę mojego TV. Objąłbym go serdecznie,  ale do takich czułości był zbyt duży.
Tego wieczora czekał mnie udany seks, jaki czekał   jaskiniowca  wracającego z polowania,  z ubitym mięsiwem  stanowiącym   zapas mięsa na najbliższy miesiąc A może i nie gdyż tylko ja byłem cyknięty.
Gdzieś za oknami toczyło się życie. W tej chwili mało istotne. Bo w końcu nie samym patriotyzmem się żyje.  

Antoni Relski
30 komentarzy
10 grudnia 2010
Piątek wieczorem.  Nie napisze „tradycyjnie”, ale jak co piątek otwieram butelkę czerwonego wina. Ostatnio to  maniera chilijska, czasami gdy poczuję odpowiedni feeling dorzucam jeszcze czarną płytę z chilijską muzyką rewolucyjną  i ludową ( nie mniej rewolucyjną ). Wracam w ten sposób do lat siedemdziesiątych kiedy z mojego adaptera nie schodziło  „Viva Chile” -  plon działań uchodźców chilijskich po przewrocie Pinocheta.  Z czegoś  oni musieli się oni utrzymywać, bo miłosierdzie socjalistycznych państw dość mocno ograniczone było w kasie. Mój Boże ileż to imprez odwaliliśmy przy hasłach  „Patria” czy” socjalismus”. I wiecie ten socjalizm w południowoamerykańskim wydaniu  był mi bliski, bo przecież  tu zacytuję fonetycznie „samba si trabajo no”.
Teraz z wiekiem i samba i trabajo  -  no! Najbardziej cenię sobie święty spokój.
W kieliszkach rubinowy  raj, w TV anonimowy film z życia pszczół. Coraz mniej dla dzieci te animowane filmy.  Bo czyż zrozumie przedszkolny maluch   zwierzenia pszczoły, która wspomina, że o mało nie zmiażdżyła go obejmując nogami  ważka.  Gdybym patrzył tylko na film,  a nie poza monitor tych smaczków mógłbym zacytować więcej.  Akcja filmu pokazuje taki moment kiedy pszczoły  przestają pracowicie zapylać i giną kwiaty. NI e szkoda róż  gdy płoną lasy.  Albert Einstein napisał, że kiedy zginą pszczoły ludzkości pozostaną  jeszcze cztery lata. Kiedy się tak bardziej zastanowić, to w tym twierdzeniu jest sama brutalna prawda. Ostatnio czytałem, że fale z sieci telefonów komórkowych dezorientują pszczoły, a te w efekcie gubią drogę do ula. Czyżby to  już zaczęło?.
 Ale na bok smutki wszak skończył się i film i wino.
Przyszło poprawić  „"chachą". Gruzińska wódka z winogron, skoncentrowane wino wykastrowane ze smaku i koloru, chociaż aromat pozostał. Mocniej kopie mniejszą pojemnością.  "Chacha",  jakże mało gruzińska nazwa. Po trzecim kieliszku wyzwala ze mnie  dżygita. Być może  chilijski podkład pomógł w  tym wyzwoleniu.
Ale  niech tam. Gruzinie chwyć za miecz "Kartvelo Kheli Khalms Ikar"
Jak to mówił mój kolega „Konia i w step – tylko ta benzyna taka droga”
Czas dłuży się,  a Internet odrzuciwszy seks i politykę jest taki ubogi w treść.
Próbowałem się szwendać po pokojach czata, ale czułem się obcy, wciąż bardziej obcy - jak słusznie zauważył kiedyś Lady Punk.
Więc może publikacje?
Wczorajszy  Onet przyniósł  odkrywczy artykuł pod znamiennym tytułem:
„Sposób na problemy małżeńskie dla nerwusów”
 Coś dla mnie. Ale  o co chodzi ?
Ponoć  ….częsty seks pozwala znerwicowanym małżonkom odczuwać satysfakcję ze związku i sprawia, że kochankowie czują się szczęśliwsi - informują naukowcy….
No pewnie. Znerwicowany seks jest wyjątkowo krótki jeżeli w ogóle jest możliwy. Stres jest dołujący, a seks kojarzy mi się raczej ze szczytowaniem niż dołowaniem. Ale może naukowcy wiedzą lepiej
Poza tym  od kiedy to  ilość przechodzi w jakość? .
Poza tym jak zauważył mój sześćdziesięcioletni znajomy -  Komu potrzebny jest drugi raz?, jeżeli coś zrobi się porządnie za pierwszym razem.
Zgadzam się z treścią artykułu we fragmencie że:
… Ludziom znerwicowanym o wiele łatwiej o problemy w małżeństwie i w kontaktach międzyludzkich. Często są to osoby pełne negatywnych emocji, łatwo wpadające w irytację, o zmiennych nastrojach. Michelle Russell oraz James McNulty z University of Tennessee postanowili sprawdzić, czy seks może wymazać negatywne emocje u neurotyków.
Po 4-letnich badaniach nad nowożeńcami okazało się, że u spokojnych, nie cierpiących na nerwicę ludzi kontakty seksualne nie są czynnikiem decydującym o tym, czy ich związek jest satysfakcjonujący.
 Jednakże u neurotyków jest to niemalże jedyny, a na pewno najbardziej wymierny sposób na wzrost zadowolenia z życia, relacji, małżeństwa…
Dziewczyny  pamiętajcie! udane i częste współżycie zapewni wam znerwicowany przedstawiciel płci odmiennej, Szczęścia swego szukajcie więc w poradniach i gabinetach psychologów i psychiatrów.
Bo w końcu życie nie jest takie proste jak by się nam wydawało. A spokojni to powinniśmy być po śmierci, kiedy jedyne nieruchomości jaki nam pozostaną, to będą te osobiste.
Ja cie kręcę, wychodzi na to że na dobry seks jestem za mało znerwicowany. Na życie zupełnie wystarczy.

Antoni Relski
31 komentarzy
05 grudnia 2010
- Mościsz to na dole gazetami i wtedy jest cieplej.  Żadne tam skarpetki, onuce to jest to. Jeszcze ojciec uczył mnie je zakładać - powiedział Zbyszek wytrzepując z gumofilca  kamyk,  który  wpadł złośliwie pomiędzy piętę a wyściółkę z kolorowej gazety.
Za którymś z kolei  kopnięciem opory gumiak zsunął się z nogi,  a onuca która czasy pierwszej świeżości miała za sobą ukazała całą  gołą stopę z przydługawymi paznokciami.
- Takie pazury dziadek to jak broń osobista - zauważył Student -  Jakby Was  kto napadł to tylko zrzucacie gumiaki i  tniecie jak leci.
-  Głupiś młody -  odparł  Zbyszek popularnie nazywany Dziadkiem - W krzyżu mnie łupie od zeszłego miesiąca,  to się i jak schylić nie można.  Jeszcze mi dysk wyskoczy albo co.
 - W tym wieku jak Ci  Dziadek  wyskoczy „albo co”   to tylko śmiesznie będzie,  a nie strasznie - powiedział Staszek,   który razem z Dziadkiem pochodzili z jednej wsi.
W tak zwanym międzyczasie,  kurtki robocze  odtajały a pomieszczenie  centymetr po centymetrze wypełniał intensywny zapach spracowanych ciał.  Zdawać by się mogło, że każdy z nich z obawy o kręgosłup unikał schylania się po mydło pod prysznicem, a nawet samego prysznica.
Jedynie Dominik zwany także Studentem lub Elegancikiem okazał się być posiadaczem zdrowego kręgosłupa.
-  Piątek, to chyba będą płacić zaliczki?
- Łachy nie robią. Jak nie zapłacą to im rozpierdolę tę  budę i będzie spokój. Nie?
-  Aleś odważny jak nie ma szefa, a jak jest to łazisz za nim jak pies i tylko przytakujesz.
 - Ja kurwa przytakuję ? Ja? Kurwa.
I już  skoczyć mieli do siebie,  najpierw ze słowami a później kto wie,  ale otwierające się drzwi do kanciapy odwróciły uwagę  wszystkich zebranych.
 - Cześć chłopaki – powiedział Mietek
 - A przecie my się już wiedzieli Majster - powiedział  Zbyszek - to co się kłaniasz?
- Bo wiecie jest sprawa, ekstra płatna sprawa. No można zarobić.
 - Co się tak w kółko kręcisz? Mów w końcu, o co chodzi?.
 - Bo Szef ma dziecko.
- Ja też mam nawet troje  i co w tym dziwnego.
- Jak robisz w tym interesie trzydzieści lat to i masz. Szef jeszcze młody jest. I  On obiecał,  że w tym roku Mikołaj przyjdzie do niego.
- No to niech sobie zamówi ekipę. Przyjdzie Mikołaj, nawet z aniołkiem. Ja żem sam ze dwa lata robił za Mikołaja - powiedział Zbyszek owijając nogę onucą, przewróconą dla estetyki na drugą stronę…
- To świetnie się trafia Dziadek, będziecie Mikołajem , to lepsze niż zbieranie puszek po piwie.
Będzie stówka.
- Stówka za  wręczenie dzieciakowi  paczki ?
 - No tu właśnie nie chodzi o takie zwykłe wręczenie. Mały zobaczył że Mikołaj wchodzi przez komin.
 - No nie kurde,  ja przez komin wchodził nie będę.  Nawet za  dwie stówki.
- Dziadek daj spokój. Pomysł jest taki: Mikołaj wejdzie przez balkon, zapuka w okno i Szef otworzy okno. A potem już normalnie klatką na dół.
 - Ale przecież Szef mieszka na piątym. Wiem bo kiedyś chłopaki wnosili mu kanapę,  to się  nieźle upieprzyli.
 - Załatwiliśmy podnośnik z koszem. Ubierze się Ciebie  na dole, wejdziesz do kosza i chłopaki dźwigną Cię do balkonu. Szybko przeskoczysz, a oni cofną  podnośnik i nim zdążysz wejść odjadą.
 - W dupie mam. Ja mam lęk wysokości  i nigdzie nie będę wyjeżdżał.
- Dziadek nie wygłupiajcie się. Musze to załatwić, a wyście ponoć bywali takim Mikołajem.
 - Pewnie jeszcze za Gomułki – zaśmiał się ktoś z boku.
 - Co tam dziadek. Brodę pociągnie się na biało,  a gumofilce na czerwono i będzie baja. Albo na złoto, to  i do kościoła we święta będzie można podejść. Buty na cuda.
- Nie pójdę i już - denerwował się Zbyszek.
- Dziadek!  Dołożę premii na koniec miesiąca,  a jak nie to się pożegnamy.
Takiego obrotu sprawy Zbyszek nie spodziewał się. Wcisnął  nerwowo gumiaka na nogę,  kopnął dla właściwego ułożenia wyściółki i zaklął szpetnie.
- Biednemu kurwa,  to zawsze wiatr w oczy.
Współczesny kapitalizm, młody i drapieżny bez  oporów wykorzystuje siły i środki,  dla zapewnienia  całkiem prywatnego wypoczynku, relaksu i zadowolenia.  Cóż robić.  Jedno z Praw  Murphiego mówi, że zasady ustala ten kto ma złoto.   
Podnośnik hydrauliczny  zainstalowany  na podwoziu ciężarowego samochodu,  podjechał o siedemnastej pod  baraki pracownicze.  Kierowca niczym  rasowy agent wybrał numer na klawiaturze telefonu komórkowego i rzucił do słuchawki krótkie
- Wyłazić.
 Do około pięciu minutach, wyszli w  kolejności starszeństwa:  Dziadek  a za chwilę  Student. - Czerwony płaszcz z białymi zdobieniami okrywał wątłe barki Dziadka. Tkanina od szyi do butów.  A buty, buty były czerwone. To student zakradł się do szatni i pociągnął sprayem na krwistoczerwono,  odłożone do przebrania  gumofilce.  O mało nie przypłacił tego życiem,  ponieważ dziadek gonił go z kawałkiem styla od łopaty i  tylko lód  koło baraku  ocalił mu życie,  ponieważ zdążył zrobić unik w bok a Dziadka pociągnęło prosto.
Białe rękawiczki,  biskupia  czapka  zwana mitrą,  harmonizująca kolorem z płaszczem  i laska z wykręconej  plastikowej rurki wodociągowej  dopełniały całości.  I jeszcze gruby skórzany pas opięty wokół brzucha dobrodzieja.
Wsiedli  do samochodu i po przejechaniu  kilkunastu kilometrów, dziesięć minut przed planowanym terminem, pojawili się na osiedlu  domów  wielorodzinnych o podwyższonym standardzie.
Ustawili pojazd w linii balkonów i wysunęli  łapy podtrzymujące podnośnik.
- No Dziadek do kosza !
Rzucając przekleństwami, czerwono biała postać biskupa wdrapała się do kosza. Przyklepał włosy, nałożył czapkę, zmierzwił brodę i założył białe rękawiczki.  Lewą ręką pociągnął za koniec worka  z prezentami,  a prawą wskazał kierunek.
- Do góry!
Podnośnik delikatnie uniósł się do góry i wszystko było by dobrze, gdyby nie na wysokości trzeciego piętna silnik nagle zgasł zatrzymując „świętego dobrodzieja” w połowie drogi.
- Co jest kurde? - krzyknął Dziadek  
-  Coś pieprznęło - krzyknął kierowca - Czekaj tam dziadek,  coś pokombinujemy.
Chwilę trwały czary wyprawiane nad silnikiem.
- Trupy kupuje, a potem to wszystko się pieprzy.
 Silnik zakaszlał, prychnął ale w końcu odpalił. Z emocji,  bo trudno  inaczej to wytłumaczyć,  operator nacisnął dźwignie od siebie i Dziadek zaczął się opuszczać w dół. Kiedy jednak zorientował się, błyskawicznie  przerzucił dźwignię  w przeciwne położenie.
Gwałtowna zmiana kierunku spowodowała  kolebanie koszem.  Zbyszek cierpiący na lęk wysokości uświadamiał sobie z każdym piętrem  dyskomfort posiadania tej dolegliwości.
 W panice złapał się oburącz kosza i trwał tak rozdygotany cały, czując że od siły trzymania tego  kosza  zależy teraz jego życie.
Podnośnik wypchnął kosz na wysokość balkonu piątego piętra i w miarę możliwości przysunął  jak najbliżej kutej metalowej balustrady.
 - Dziadek skacz! - krzyknął kierowca – Skacz, nie ma czasu.
 Ale dziadek trwał. Trzymając się brzegu kosza, jak pięć minut wcześniej i chociaż od Tegu uścisku odpłynęła mu krew z rąk tak,  że pewnie nie potrzebowałby już białych rękawiczek, trwał na przekór planom i terminom.
Nie pomogło nawet upominawcze pokiwanie koszem w lewo i prawo. Powiem więcej, miało nawet odwrotny od zamierzonego skutek.
Kiedy na zegarze wybiła osiemnasta, Szef zwany przez dzieci tatusiem a przez żonę Kotem  niespokojnie kręcił się po domu.  Dostał ostrzegawczego sma-a,  że ekipa przybyła, ale nie było słychać pukania w okno. Trudno było zapanować nad dzieckiem, które podniecone zapowiadaną wizytą Mikołaja kręciło się niczym wolny elektron.  W pewnej chwili  młody podbiegł do okna i krzyknął
- Tata!  Mikołaj,  Mikołaj do mnie przyjechał.
- Gdzie jest? Na balkonie? - spytał Szef
- Nie. Za balkonem, pewnie tu zaparkował sanie. Tato otwórz okno.
Chcąc czy nie chcąc, ojciec otworzył okno. Mały wybiegł  na balkon.
- Mikołaju, a gdzie masz renifery?
 - Ja  to, bo grrrr,  brrr… próbował wydusić z siebie słowa które brzmiałby  w stylu :  hooo!!! Hooouu!!!! , albo: czy tu są grzeczne dzieci?!. Ale te wysokości  sparaliżowały mu również krtań.
Za to Piotruś był aktywny.
- Co mi przyniosłeś  Mikołaju? Gdzie masz worek z prezentami?
Chwilę trwało  zanim do Szefa dotarło  w czym rzecz.  Podjął się więc swoistej mediacji. Translacji tych Mikołajowych bełkotów, na język zrozumiały dla małego Piotrusia.
-  Mikołaju!  Tu są grzeczne dzieci. Czy masz jakieś prezenty?.
Dziadek pokiwał głową
- A czy te prezenty masz ze sobą?
Następne kiwnięcie
 - To ja Ci Mikołaju pomogę, bo stary już jesteś.
Sięgnął przez barierę i wyciągnął  worek. Wniósł go do pokoju i rozdał prezenty podskakującemu Piotrusiowi i jego mamie. Dziecko oszalało z radości.  
 - A może teraz zaprosimy Mikołaja?  rzucił do dziecka,   ale ono  pochłonięte już było  rozrywaniem  ozdobnych opakowań.
Wyszedł na balkon i rzekł  - Dziadek zjedziesz?
Mikołaj pokręcił przecząco głową
 - To właź – kiwnął głową.
Dziadek wszedłby z przyjemnością, ale  samonapędzający się lek uniemożliwiał mu to.
- Idziesz Kocie? - spytała żona, wystawiając głowę na balkon.
-  Zaraz, muszę mu pomóc. Sam nie wyjdzie
Złapał Dziadka za jedną rękę i przysunął do balustrady. To samo uczynił z drugą  połową ciała. Przesunęła się do przodu, ale nogi zdobne w czerwone gumofilce stały uparcie  w poprzednim miejscu.  Cóż było robić  Szef  chwycił  Dziadka za szeroki oficerski pas, którym spięta była czerwona tkanina imitująca mikołajowy płaszcz  i pociągnął do góry. Trzeba było niezłego samozaparcia, aby   podrzucić  go na tyle by środek ciężkości kierował go na balkon.  Aby nie spaść na tak zwany pysk Dziadek  puścił się ostatecznie kosza , by  uwolnionymi rękami podeprzeć się  na podłodze balkonu.
Z hukiem zwalił się na płytki, najpierw ręce, potem tyłek,  a na końcu nogi.
Z lewej  zsunął się gumiak i tylko dzięki refleksowi Szefa, który złapał go w ostatniej chwili, nie  poleciał w dół z wysokości pięciu pięter.
- Opuszczać!  – krzyknął, machając równocześnie ręką  w kierunku  stojących  w niezrozumieniu sytuacji  pozostałych pracowników.
Kosz zaczął się opuszczać,  rytmicznie kiwając na lewo i prawo.  Akcja „Mikołaj”  zbliżała się do końca.
Pochylając się nad niedolą Mikołaja,  Szef wcisnął mu na nogę jaskrawoczerwonego lśniącego gumofilca.  Był tak ludzki w tym działaniu, jak gdyby opanował go przedwcześnie Duch Bożego Narodzenia, kiedy to nawet zwierzęta mówią ludzkim głosem.
Podał staremu rękę i wprowadził go do mieszkania, kierując do kuchni. Tam nalał mu jedną pięćdziesiątkę, a później jeszcze jedną. Dziesięcioletnia whisky drapała  gardło  Zbyszka. Gdyby miał wybór zdecydowałby się  na mniej ambitny alkohol, ale w towarzystwie się nie wybrzydza.
Kiedy po chwili wyszedł na klatkę nie skorzystał z windy.  Jak na jeden wieczór miał dosyć technicznych udogodnień.
Stopień za stopniem człapał po schodach. Krok za krokiem.  Minął prawie  kwadrans,  gdy dotarł do drzwi wyjściowych.
- Coś tam tyle czasu robił?  Dziadek  – spytał student -  Masz nos czerwony nie jak Mikołaj,  a renifer Rudolf
- Ty student, ty się ode mnie odpieprz. Dobrze?
- Wracamy do domu. Ja też mam dzieci - powiedział kierowca i uruchomił silnik
Podnośnik na podwoziu Stara  przemknął mrocznymi już uliczkami w kierunku firmowej bazy.
Nigdy więcej  - pomyślał Dziadek – niech mnie nawet wypieprzą z roboty.
Nigdy więcej -  pomyślał Szef – Jak poprzednio Mikołaj będzie chodził nocą.
Nigdy wcześniej nie słyszałem tej historii, aż do tej chwili, gdy Zbyszek poprawiając papierowe wkładki w gumofilcach  opowiedział mi historię czerwonych  plam na ulubionym obuwiu.



Antoni Relski
30 komentarzy
02 grudnia 2010
Nie chcę zaczynać od cytatu o konieczności kochania ludzi, ponieważ podpierają się nim wszyscy. Jego  głębokie przesłanie rozmyło się w blasku  medialnej popularności.
Chciałem raczej powiedzieć żeby nie odkładać na później rzeczy, które sobie zaplanujecie,  jeżeli nawet te plany wydadzą Wam się  absurdalne. Zdarzają się  sytuacje, że odłożonej choćby na kilka dni sprawy nie uda  się już zrealizować. Po raz drugi już, życie boleśnie przypomniało mi o tym tworząc ze zdarzeń zasadę.
Jakiś czas temu pisałem o moralniaku  jaki mam z powodu zwlekania  z odszukaniem adresu przyjaciela.
Nasze drogi rozeszły się  jak to zwykle bywa,  a niefrasobliwość spowodowała, że przy którejś kolejnej wymianie  aparatu straciłem numer jego  telefonu.
Odnajdę go w przyszłym tygodniu, może w następnym – obiecywałem sobie.
Potem były kolejne tygodnie i miesiące, aż dotarła do mnie wiadomość, że przyjaciel nie żyje od dwóch lat.   Być może nie tylko ja zmieniałem telefony, a przyjaciel również mógłby zadzwonić, ale nie ma już z kim tego ustalić.  Wyrzuty sumienia i zgaga psychiczna towarzyszyły mi czas jakiś. Nie powtórzę tego – postanowiłem.
A jednak.
Wczesnym niedzielnym popołudniem leniwie oglądałem telewizję. Gdzieś tam leciał powtarzany odcinek Rodziny Zastępczej. Oglądałęm jednym okiem drugim śledząc wiadomości Onetu.
Lubię ten serial, o rodzinie która potrafi zachować swą rolę i szlachetny cel pomimo przeciwności.
- Ciekawa jestem co z  Kownacką - spytała żona.
Gabriela Kownacka, ciepła i wyrozumiała serialowa matka, od dłuższego czasu zmagała się z chorobą nowotworową. Stan jej zdrowia wymusił rezygnację z udziału w  produkcji.
- Napisze do niej - pomyślałem.
Zaledwie kilka chwil zajęło mi ustalenie adresu na Facebooku.
Siadłem  przy klawiaturze i zacząłem:    
„ Witam Panią
Na samym wstępie przepraszam za bezczelną  śmiałość zwracania się do Pani bezpośrednio. Jest Pani w końcu osobą obcą, ale być może przez  swoją specyficzną  obecność w naszym domu nie tak do końca, od wielu lat współtworząc serial „Rodzina Zastępcza”. Czerpałem z tego serialu całymi garściami, starając się uczynić moją rodzinę podobną do tej z serialu.  Partnerską, wyrozumiałą dla cudzych błędów i bezgraniczną, chociaż mądrą miłością do dzieci. Nie,  nie miesza mi się fikcja z życiem, ale dobre wzorce można czerpać z każdego źródła.
Nie wychowywałem adoptowanych dzieci, ale aktywnie uczestniczyłem w adopcji dla moich zagranicznych przyjaciół. Boże jaki mur ludzkiej obojętności trzeba pokonać. W tamtych czasach pomocą był mi Stanisław Sojka który śpiewał, że nie po to człowiek rodzi się by brać.
Od osiemnastu lat  obserwuje problemy wychowawcze adoptowanych francuskich przyjaciół. A takich nie brakuje. Miłości, zawody, nawet ucieczki z domu. Jak w życiu. On adoptowali dwoje dzieci  i też lubią Staszka Sojkę. Dlaczego to piszę ? Ponieważ właśnie oglądam ten serial na Polsacie. Odcinek   jeszcze z Pani udziałem. Imponuje mi pogoda ducha serialowej matki, pomimo  wszelkich przeciwności życiowych.
Sam zmagam się  problemami zdrowotnymi mojej żony….”
A może nie powinienem pisać?. Co kogoś mają obchodzić moje problemy?. Z drugiej strony sympatyczny list od nieznajomego może sprawić radość, lub chociaż delikatny uśmiech. Sam tego doświadczyłem, otrzymując  kilka sympatycznych maili od osób całkowicie nieznanych, a więc nie zainteresowanych prawieniem mi komplementów.
Napiszę - zdecydowałem. Popracuję tylko nad właściwą formą w poniedziałek lub wtorek.
W poniedziałek życie wymyśliło mi inny plan na wieczór, a we wtorek…
We wtorek odczytałem na Onecie tę smutną wiadomość, że Gabriela Kownacka przegrała swoją walkę o życie. I choćbym wycyzelował styl i dopieścił każde słowo, Ona już tego listu nie przeczyta.
Po raz kolejny spóźniłem w sposób nieodwracalny.
Dwa różne przypadki połączone śmiercią osoby do której miałem się zwrócić  z prostym pytaniem - jak leci ?
Nie zdążyłem. Stąd może ten desperacki pomysł opublikowania tutaj tego wstępu, który napisałem w pierwszym odruchu.  Szkoda że nie poszła za nim wytrwałość w działaniu.
I pomimo  oporów  cisną się na usta wersy  wierszy Księdza Jana.