30 listopada 2011

Listopad 2011


30 listopada 2011

Wydłubał go z ubitej nawierzchni drogi. Wystawała ledwo odrobina i tylko zdrajca promyk słońca, odbijając się od jego śliskiej powierzchni zdradził kryjówkę.
Czubkiem buta podkopał trochę, a następnie pocierając podeszwą, zmniejszył siłę przylegania do innych kamieni. Pochylił się i podniósł, chwytając w dwa palce. Dmuchnął w celu pozbycia się ziarenek piasku. Tarł jeszcze chwilę w dłoni, na koniec podniósł do wysokości oczu. Ciemnobrązowy, ostry krzemień połyskiwał w słońcu. Wyglądał jakby ktoś chwilę wcześniej natarł go czymś tłustym, eksponując głębię barwy. Intensywnością koloru przypomniał mu kasztany, których zeschnięte wspomnienie walało się jeszcze po parkowych alejkach.
- Może być – pomyślał i wsadził go do kieszeni kurtki.
Zaraz też uśmiechnął się do siebie na wspomnienie słów żony.
Oglądając wczoraj na Discovery reportaż o ludziach ogarniętych chorobliwą manią gromadzenia, stwierdziła, że czeka go taka właśnie starość. Pomiędzy tymi wszystkimi kamieniami które zbiera.
On jednak pomimo swoich pięćdziesięciu kilku lat nie potrafił przejść obojętnie obok sterty kamieni.
Niczym pięcioletni chłopiec, zachwycał się kształtem i barwą znaleziska.
Kilkakrotnie brał je nawet na język, ale wszystkie te krzemienne odpryski miały ten sam kamienny, beznadziejny smak, niepodobny do niczego innego co próbował w życiu.
Prawdę powiedziawszy nie miały żadnego smaku.
Doświadczenie życiowe nie wymaga już smakowania kamieni, ale zachwyt nad ich strukturą pozostał.
Kiedy jego dzieci były jeszcze całkiem małe, chętnie dzieliły z nim tę kamienną pasję. Włóczyli się wtedy łąkami Krakowskiej Jury, wyłupując z wapiennych kamieni, uwięzione tam fragmenty muszli.
- Idealnie porozumiewają się ze sobą – oceniali relację ojca z dziećmi znajomi obserwatorzy. A potem dzieci wydoroślały, uważając zbieranie kamyków za dziecinną igraszkę. Zwapniałe muszle
zajęły miejsce w drugim, a następnie trzecim szeregu, na półce. W końcu zostały wyniesione do piwnicy. To takie pożegnanie dzieciństwa.
- Wywal te kamienie z piwnicy, bo tylko zajmują miejsce - nalegała żona, nie znajdując dla jego pasji żadnego usprawiedliwiania.
Czuła się uprawniona do takich żądań, ponieważ fachowej wiedzy na temat znalezisk nie posiadał.
Jedyne na czym się skupiał to była uroda zewnętrzna i radość z tego bezpośredniego kontaktu, z czymś co tworzyło się miliony lat temu.
Podejrzewał też, że w kamieniach tkwi jakaś niezłomna moc, wewnętrzna twardość.
On sam starał się być tak wewnętrznie twardy, na przekór życiu, które doświadczało go boleśnie.
Niczym wiatr deszcz i mróz na jego kamieniach, życie drążyło bruzdy, ale nie rozwalało struktury.
Prawdą jest, że kamień rozpadnie się na piasek, ale trzeba do tego pokoleń.
Czasem gdy wracał z podróży, kładł na jej wyciągniętej ręce błyszczący kamyk.
Innym razem było to kolorowe szkiełko, przez które świat wydawał się całkiem inny, a przyszłość optymistyczna.
Wzruszały ja te gesty. Całowała go wtedy, tym swoim namiętnym pocałunkiem, który był obietnicą i zapowiedzią niezapomnianych chwil. I te chwile były. Dzikie, gorące, niezapomniane.
I teraz, gdy podnosił do oczu przezroczysty kawałek, wspominał tamte chwile.
Jakiś czas potem, żona zanuciła mu znany kawałek Marilyn Monroe tym, że to diamenty są najlepszym przyjacielem kobiet. Kolorowe kamyki straciły dla niej swój blask.
Nie zastanawiał się na sednem tej zmiany i uczciwością tamtego zachwytu nad polnymi kamieniami.
Wybrał najbardziej proste z możliwych rozwiązań. Uznał, że żona jak kiedyś synowie, wyrosła z kamyków.
Pomimo siwizny zdobiącej skronie, on nie wyrastał.
Chyba było to łatwo dostrzegalne, ponieważ w trakcie jakiegoś spotkania integracyjnego, jedna z biurowych koleżanek powiedziała mu, że jest w nim sporo tej chłopięcej naiwności w patrzeniu na świat. Życzyła mu też, aby z tego nigdy nie wyrastał
W pewnym sensie podziałała na własną niekorzyść. Ta właśnie naiwność podpowiadała mu, że jak się kocha to nie za coś, a pomimo czegoś.
I kochał swoją żonę, pomimo rosnącej niechęci do polnych kamieni i kolorowych szkiełek.
Zbieractwo, w tym pozytywnym zakręceniu było z pewnością cechą dziedziczną. Pamięta jak wiele lat temu, późną nocą do jego łóżka przyszedł ojciec. Wrócił właśnie z pracy. Nos matki bezbłędnie wyczuł zapach alkoholu, który otaczał ojca.
Kilka krótkich słów i werdykt - bez przebaczenia.
Nie było to po myśli ojca. Zawinął się na pięcie i wszedł do pokoju syna. Położył się obok niego i nie patrząc na późną porę spytał
- Jak tam w szkole?
Opowiedział coś tam, nieskładnie jak to dziecko rozbudzone w środku nocy.
- Mam coś dla ciebie – powiedział i położył na jego dłoni dwa kasztany.
On spojrzał na błyszczące w świetle księżyca, brązowe skórki, takie same jakie zbierał po szkole na parkowych alejkach.
- Oryginalne z Placu Pigalle.
Nie o wesołe panienki chodziło w tej kwestii, ale o cytat z popularnej wtedy „Stawki Większej niż życie”. Wiadomo bowiem, że „Najlepsze kasztany są na Placu Pigalle, a Zuzanna lubi je tylko jesienią”
Pewnie „przesłała świeżą partię”, z której ojciec dał mu dwa.
Z powodu pretensji o stan wskazujący darczyńcy, na kasztany nie załapała się matka.
Kiedy następnego dnia pokazywał je w szkole, nikt nie chciał wierzyć w ich francuskie pochodzenie.
Jakże podobni byli w tych swoich zachowaniach. Przy czym on te zachowania wzbogacił.
I nie przejmował się zupełnie, kiedy żona porównywała go do ludzi z Syllogomanią.
Patrzył przez to swoje różowe szkiełko, próbując znaleźć tak odpowiedź na pytanie – dlaczego?
Z reguły nie znajdował odpowiedzi, zawsze jednak uspokojenie.
- Geny – pomyślał, kiedy na niedzielnym obiedzie pojawił się się starszy syn z narzeczoną.
- Pochwal się Kochanie, co dostałaś ode mnie.
Narzeczona rozłożyła dłoń, na której tkwił cudnej urody krzemień.
- Chyba pasiasty – powiedział z dumą syn.
- Następne pokolenie - pomyślał, uśmiechając się do siebie.

Antoni Relski
49 komentarzy

23 listopada 2011

Nie ogarniam tej kuwety - powiedział kot do kota, w trakcie spaceru po pustyni.
Podobne uczucia nieogarniania, dopadają mnie w trakcie przeglądania codziennych wiadomości.
Zastanawiające jest to, że po raz kolejny wpada mi w oko właśnie materiał dotyczący sfery naszej duchowości.
Od lat ta duchowość splata się mocno z polityką, a mój stosunek do tej ostatniej jest powszechnie znany.
Nie o samą duchowość tu jednak idzie, a o urzędników zawiadujących rzędem dusz.
Oprócz osób odpowiedzialnych, idzie również o sposób owego zawiadywania.
Co boskie Bogu, co cesarskie Cesarzowi – Biblia wyraźnie rozdziela to co tak poplątane.   
Na próbie zmiany tego stanu, od dawna łamią zęby nawet bardzo znani ludzie. Na walce z hierarchią kościelną  poległ  choćby Tadeusz Żeleński Boy, a rzecz cała miała miejsce jeszcze
w XX- leciu międzywojennym.
W chwili obecnej przyzwolenie  społeczne do tego rozluźnienia jest  jakby większe. Widać to choćby  po wynikach wyborów parlamentarnych. Zauważa się to w działaniach polityków, próbujących delikatnie  rozluźnić ten krępujący gorset moralnego nadzoru nad stanowieniem prawa.
Nie idzie tutaj o kwestionowanie dekalogu, ale o  „służbowo” uprawnionych do jego interpretacji.
I to koniec politykierstwa, którego celem jest wyłącznie przedstawienie atmosfery.
Nie trzeba być wybitnym specjalistą od public relations, aby ocenić sytuację. Potrzeba jednak dobrze opłacanych specjalistów, aby umiejętnie przejść do kontrofensywy.
Póki co, na pierwszy ogień poszło tak zwane pospolite ruszenie.
Jak takie pospolite ruszenie ma wyglądać ? Zainteresowani korzystali zapewne z Mickiewicza:
„Szabel nam nie zabraknie, szlachta na koń wsiędzie,
Ja z synowcem na czele, i - jakoś to będzie!”          
Nie będzie, ponieważ w zamieszaniu bardzo łatwo ukłuć kopią kogoś stojącego w pierwszym szeregu,  albo obciąć szablą ucho wiernemu giermkowi.  O strzale w stopę nie zapominając.
Ja nie piszę już o sprawie księdza Bonieckiego,  którego głos jest ważny i w moim domu.
O tym rozpisuje się cała prasa.
Pisałem za to o zmianach w ceremoniach pogrzebowych i „tańcu z urnami”.
http://moje50.blog.onet.pl/Anielski-orszak,2,ID438112776,DA2011-10-21,n
O ile pożegnanie zmarłego to poważna sprawa, o tyle pospolite ruszenie odnowy porusza kwestie  coraz bardziej miałkie, rzec można by śmieszne. Na pozór.
Prawdziwym pionierem zmian jest Ksiądz Kardynał czyli Metropolita Krakowski.
„Złośliwa (najpewniej) prasa” co rusz informuje o kolejnym przykładzie tej aktywności.
Oto przykłady z ostatnich dni: (19.11 ŻG / krakow.naszemiasto.pl, diecezja.pl)
…Kardynał Dziwisz wystosował do Katolików Słowo Pasterskie na Adwent 2011 r. - Zwróćmy uwagę na miłosierdzie wyrażane słowem. Zacznijmy od usunięcia z naszego języka przekleństw i wyzwisk, słów raniących i poniżających, zachowań wprowadzających niepokój i dzielących ludzi – apeluje duchowny. Jak podaje portal krakow.naszemiasto.pl, powstała lista przekleństw, które są zabronione przez Kościół. …
Czy to jednak znaczy, że zdenerwowany wierny już nigdy i w żaden sposób nie będzie mógł przeklinać? Nie. W żartobliwej rozmowie z duchownymi portal naszemiasto.pl ustalił listę przykładowych przekleństw, które miałyby być zakazane.
Wśród nich znalazły się m.in.: Idź do diabła!, Niech to czort weźmie!, Do diabła!, Obyś zdechł!, Oby cię pokręciło!, Kurde!, Na rany Boga!, Jezus Maria! (choć to zależy od intencji), określenia kobiet lekkich obyczajów, określenie męskiego organu.
Wyrażenia dozwolone to: kurka wodna, o kurczę, o kurna Olek, motyla noga, do jasnego pierona!, niech to dunder świśnie!, do jasnych kominów! (używane w Wielkopolsce), psiakość! (również psia kostka!), psiakrew/psiajucha!, kurczę blaszka, ja nie mogę!, do stu piorunów!, niech to kule biją!....
Nie jestem zwolennikiem przekleństw, rażą moje uszy. Szczególnie te wypowiadane przez nastoletnich chłopców lub dziewczyny, w miejscach publicznych. Sam przyznam się jednak  do ich używania, szczególnie, gdy przywalę się młotkiem w palec. Albo gdy zapieczona śruba nie chce popuścić. Zagubiony śrubokręt łatwiej znaleźć, gdy poszukiwania okraszę staropolskim zawołaniem.
Myślę jednak, że używanie lub nieużywanie przekleństw  to kwestia kultury osobistej człowieka. Dobrze wychowany człowiek nie pozwoli sobie na strzał z grubej rury, w obecności wiekowej cioci z Przemyśla.
Chociaż i kulturalny człowiek  potrafi pokląć sobie soczyście. Oczywiście tylko w stanie wyższej konieczności. Spotkałem takiego gentlemana w akcji i opisałem to w tekście – Przekleństwa łagodzą ból. 
http://moje50.blog.onet.pl/Przeklenstwa-lagodza-bol,2,ID386437917,DA2009-07-26,n
Ale żeby zaraz specjalną listę zakazanych słów.  Toż to mi przypomina inny pomysł rodem z mojego, ulubionego XX- lecia międzywojennego.  Opublikowano wykaz lektur dozwolonych i zakazanych –  „Co warto czytać”  autorstwa Ojca Mariana Pirożyńskiego, Redemptorysty.
Każdy zakaz pobudza wyobraźnię.  Skutek może być odwrotny.
- Pokaż że jesteś cool. Przeklnij sobie.
Żartobliwie zauważyłem kiedyś, że tylko zmiana poprzez określenie jako literackie a nie wulgarne,  nazwy najstarszego zawodu na świecie, może spowodować ograniczenie jego używania.
Dozwolone?  To przestaje kręcić.   
Nie minęło  kilka dni i znów prasa doniosła o aktywności Kardynała.
Kard. Dziwisz: Vivaldi nie powinien być grany w Kościele brzmiał nagłówek wiadomości z 22.11  ES / PAP
Tytuł poraził mnie do tego stopnia, że przetarłem oczy ze zdziwienia. Nie śniłem chociaż pora była późna.  
… Kościół to nie jest miejsce na muzykę świecką – napisał w liście do muzyków kościelnych metropolita krakowski kard. Stanisław Dziwisz. Jego zdaniem koncerty takiej muzyki w świątyniach sprawiają, że "nieuszanowana jest sakralność miejsca".
Dzisiejszy dzień w Kościele katolickim jest dniem wspomnienia św. Cecylii, patronki muzyki kościelnej. Z tej okazji kardynał Dziwisz wystosował list poświęconym tym razem koncertom w kościołach Archidiecezji Krakowskiej.
- W naszych świątyniach ma miejsce wiele koncertów muzyki religijnej, ale niestety odbywają się także koncerty muzyki świeckiej. Nieuszanowana jest sakralność miejsca. Zapominamy, że kościół nie jest miejscem, w którym może zmieścić się każdy rodzaj muzyki – napisał kard. Dziwisz, zaznaczając, że nie jest to wyrzut z jego strony....
Przeczytałem tekst dwa razy, odnosząc wrażenie, że poddałem się jakiejś iluzji. Kardynał  rozwija jednak dalej tytułowy wątek   
…. - Chcę także jasno powiedzieć, że nie jestem przeciwny koncertom muzyki kościelnej w naszych kościołach, ale zdecydowanie mówię "nie" dla praktyk wykorzystywania sakralnego miejsca do celów niezgodnych z zamierzeniem. Nic, co świeckie, nie powinno bowiem mieć miejsca w naszych świątyniach. To jest miejsce dedykowane świętemu Bogu – podkreślił metropolita krakowski.
Przypomniał, że w 1987 r. Kongregacja Dyscypliny Sakramentów wydała dokument „O koncertach w kościele”, który „poza teorią nie wszedł właściwie w życie”, choć wciąż jest aktualny i szczegółowo precyzuje, pod jakimi warunkami można zorganizować koncert w kościele. Chodzi m.in. o konieczności sakralnego programu....
A może chodzi o coś innego?
… Kard. Dziwisz zwraca uwagę, że w Archidiecezji Krakowskiej koncerty są organizowane bez formalnej zgody biskupa, choć czasami po konsultacjach z osobami odpowiedzialnymi za muzykę kościelną....
Za chwilę Ks. Kardynał już zupełnie pozbawił, mnie złudzeń.
… Nie łudźmy się, nie dotrzemy do wiernych przez muzykę, która nie ma inspiracji religijnych, chociażby była napisana przez wybitnych kompozytorów, nawet głęboko wierzących. Być może i oni sami źle z takim repertuarem czuliby się w świątyni – uważa kard. Dziwisz. - Świecki repertuar wykonywanej w świątyniach muzyki nie jest godny świętości miejsca. Takie próby nie są godne świątyni pobłogosławionej, dedykowanej na wyłączną własność Boga i przeznaczonej do kultu – dodał.....
Fakt i ja poczuł bym się źle słuchając arii z „Wesołej wdówki” czy  „Carmen”.
Nawet „Cyrulik Sewilski”  nie zyskałby mojej akceptacji.
Ale na Boga, nie słyszałem, aby ktoś z takim repertuarem w kościele występował.  
Nie o „Wesołą Wdówkę” tu idzie, ponieważ  Ks. dr hab. Robert Tyrała, przewodniczący Archidiecezjalnej Komisji ds. Muzyki Kościelnej dokładnie to określił.  Jego zdaniem:
…. - często zapominamy, że kościół to nie sala koncertowa, ale miejsce dedykowane Bogu. „Koncerty muzyki religijnej mogą służyć pogłębieniu wiary. Muzyka religijna to taka, która wypływa z religijnych inspiracji albo była używana w liturgii – tłumaczył. - "Cztery pory roku", choć zostały napisane przez Vivaldiego, który był księdzem, utworem sakralnym nie są, a w kościołach czasem są grane...
Mój Boże ile jest  utworów, które tak jak „Cztery pory roku” chwalą  Boże dzieło stworzenia?
Ten zachwyt, genialny kompozytor oddał nie mechanicznym klepaniem „Ojczenasza”,  a  zbiorem wspaniale dobranych nut.  Tak myślę za każdym razem kiedy  tylko docierają do mnie pierwsze  dźwięki tego dzieła.   
Niewiele rzeczy i działań tak skutecznie potrafi przybliżyć do Boga jak muzyka.
Pamiętam gdy  kiedyś, jeszcze  w czasach szkoły średniej, ganialiśmy do kościoła. Powód był prosty. Organista, świeży absolwent  wyższej uczelni, dokonywał  cudów na kościelnych organach.
Za cichym przyzwoleniem niektórych księży „miksował” jakby to teraz powiedziano utwory.
Motywy religijne mieszały się w rock and rollem i popem. Bez uszczerbku dla świętości miejsca.
Kiedy w trakcie mszy popłynęły dźwięki Beatlesów, wszystkich zelektryzowało.
„Yesterday” z XVII- wiecznych organów wplecione w tradycyjna melodię to prawdziwe cudo.
Potem, wiadomość lotem błyskawicy rozniosła się po całym mieście. Już następnej niedzieli, kościelny tłum poszerzony był o długowłose głowy melomanów.
Organista jak zwykle nie zawiódł. Krok po kroku pokazał, że znajomość z Bachem nie boli. 
Na początek aby nie było szoku  z domieszką  „Hey Jude”.
Ręczę za to, że niektórzy z tych, którzy przybiegli tam ze względu na Beatlesów, zauważyli, że znajomość z Panem Bogiem jest też spoko.
Od  kilkunastu lat organizuje się w moim mieście dorastania, Koncerty Muzyki Organowej. W trakcie Dni Muzyki Organowej wykonywana jest kościelna ale i też świecka muzyka.
A teraz co? Koniec ? Koniec koncertów na organach w Oliwie?
Nie !
Ks. dr hab. Tyrała. Ma na to receptę.
- Nie ma żadnych przeszkód, by muzyka świecka była grana w sali obok kościoła.
Już widzę Proboszcza  i konserwatora zabytków, który zgodzi się, aby przenieść  szesnastowieczne organy z tą cała setką piszczałek  do salki obok kościoła. Na sobotni wieczór.
      Niby mogę puścić sobie koncert z Internetu, ale ktoś powiedział że sieć to diabelski wynalazek.
Antoni Relski
22 komentarzy

21 listopada 2011

Uprzejmie informuję, że Pan Jan Nowak, zamieszkały w mieście, przy ulicy, numer posiada samochód marki BMW. Jest to o tyle dziwne ponieważ wyżej wymieniony, zatrudniony jest w magistracie czyli jednostce budżetowej. Stanowisku które zajmuje, nie uprawnia go do zakupu tak drogiego samochodu. Prawdopodobne jest że wyżej wymieniony bierze łapówki. Piszę to zawiadomienie w poczuciu obywatelskiej troski o losy ojczyzny. Z poważaniem „Życzliwy”
albo
Szanowny Panie. W ramach męskiej solidarności informuję, że w czasie kiedy przebywa Pan na delegacjach służbowych, pańska małżonka przyjmuje gości, z reguły płci męskiej. Pora o której się to odbywa, uzasadnia moją obawę o właściwe prowadzenie się pańskiej małżonki. Z poważaniem Życzliwy.”
Podobne przykłady można by mnożyć. Zwykłe, bezinteresowne donosicielstwo ukrywa się pod maską tak zwanej życzliwości. Sama zaś życzliwość urosła do rangi bohaterstwa.
W komercyjnej telewizji produkowany jest cykl programów pod tytułem, o ile się nie mylę „Zwyczajny bohater”
Życzliwości, bezinteresowności, w końcu empatii, czyli elementarnym ludzkim odruchom nadaje się rangę nadzwyczajnego wydarzenia.
A dzieje się tak dlatego, że od najmłodszych lat w dorastającym pokoleniu rozbudza się potrzebę rywalizacji. Zagubiono gdzieś ideę współpracy i więzi społecznej. Ziarno to trafia na podatny grunt. My Polacy mamy takie skrzywienie, o którym już Norwid pisał. "Naród wielki, społeczeństwo żadne"; "człowiek w Polaku jest karzeł" lub jak kto woli  "Polska jest ostatnie na globie społeczeństwo, a pierwszy naród".
A dzisiaj 21 listopada, całkiem cichutko obchodzimy - Dzień życzliwości.
Światowy Dzień Życzliwości i Pozdrowień wymyślono w 1973 roku w USA, podobno jako odpowiedź na konflikt pomiędzy Egiptem a Izraelem. Międzynarodowa nazwa tego święta to World Hello Day.
W dniu tym zachęca się do życzliwego traktowania innych, przesyłania pozdrowień, mówienia miłych rzeczy.
Co to jest życzliwość? To zespół naturalnych ludzkich zachowań.
Uśmiech, ciepłe spojrzenie, kilka drobnych słów, nieskrępowana grzeczność.
Dlatego też wszystkich którzy tu dzisiaj zajrzeli serdecznie, ciepło pozdrawiam. Oczywiście z grzecznym i nieskrępowanym uśmiechem.
Nie liczę na hałas przy tej okazji. W końcu pojęcie „bezinteresowne” jest dalekie od filozofii funkcjonowania marketów.
A ja marzę sobie, że kiedyś odrzucimy na chwilę to nasze narodowe megalomaństwo i nadamy ważnym słowom ich pierwotne znaczenie.

 
(życzliwie znalezione w sieci)
Antoni Relski
19 komentarzy

18 listopada 2011

Obudziła go ta dobrze znana przypadłość. Niespotykana suchość w gardle, spowodowana wczorajszą imprezą w gonie starych znajomych. Kawalerowie, którym jakoś nie poukładało się w życiu, regularnie opróżniali flaszeczkę. Teraz w domu któregoś z nich, bowiem pogoda do grillowania już nie taka. Zresztą, kto by tam leciał na pieczoną kiełbasę.
Rytuał picia wiązał się dodatkowo z ożywioną dyskusją i opowiadaniem kto, gdzie, co i oczywiście jak się czuł następnego dnia rano. Atmosfera przypominała magiel, z tą tylko różnicą, że tutaj obgadywaniu tak zwanej dupy Maryni nie towarzyszył zapach płynu do zmiękczania tkanin, a substancje o właściwościach rozpuszczających. Zdecydowanie zaś rozweselających. Świat przecież tak przeraźliwie smutny.
Efektem wczorajszego rozweselenia był dzisiejszy problem z przełykaniem. Ślina której marne resztki udawało się wyprodukować upartym śliniankom, wpadała w rozgrzaną głębię gardła i parowała natychmiast, nie przynosząc żadnej ulgi. Walczył tak ze sobą od około pól godziny. Zegar w sąsiednim pokoju wybił pięć razy. W domu nie znalazł żadnej nawet najmniejszej puszki piwa. Jeszcze wczoraj przetrząsnął spiżarnię w poszukiwaniu browawa. Pozostawało tylko mleko i woda z cieknącego kranu.
Do otwarcia sklepu na skrzyżowaniu pozostało jeszcze trzy godziny. Trzy trudne godziny.
Mleka nie będzie ryzykował. Z tą ilością wódki, jaka krąży w nim od wczoraj, mleko natychmiast zamieni się w ser. Ten obciąży jego i bez tego biedny żołądek.
W oczekiwaniu na ósmą wstał cicho, unosząc delikatnie kołdrę. Dreszcze które targały nim od czasu do czasu, wzmogły się kiedy skórę oblał chłód pokoju. Zimno było przeraźliwie z powodu otwartego okna. Jego żona miała ten denerwujący zwyczaj otwierania okna zawsze, a szczególnie wtedy, kiedy wracał do domu po kolejnym wieczorze kawalerskim. Mówiła, że nie może oddychać w tym smrodzie gorzały, a kiedy miała lepszy humor mówiła tylko, że wtedy boi się chodzić po domu z otwartym oknem. Postawił stopy na zimnej podłodze. Lewa, bosa zareagowała natychmiast. Prawa, zdobna z czarną zrolowaną skarpetę z pewnym opóźnieniem. Ruszył do przodu, ale zaraz potknął się następując bosą nogą na częściowo zsuniętą z drugiej stopy skarpetę. Ze złością chciał zerwać ją z nogi i cisnąć w kąt. Zaraz gdy się pochylił, poczuł uderzenie bólu.
Cała krew podpłynęła mu do głowy. Zamach na jedną nogę, a przede wszystkim nagłe szarpnięcie podcięły go zaburzając równowagą. Zatoczył się. Próbując znależć ratunek, złapał się zlewu i zraz też upadł na kolana zsuwając się po drzwiczkach.
- Kurwa mać – wybełkotał, dźwigając się do góry.
- Cholera jasna, chwili spokoju nie ma – wyrzuciła z siebie żona, spod kołdry nasuniętej na głowę – Ani chwili spokoju. Najpierw człowiek pilnuje, żeby sobie gnój krzywdy nie zrobił po pijaku. Potem ona zasypia i tak chrapie jakby Jasiek świnie na podwórku szlachtował. A teraz się szlaja po izbie budząc wszystkich dookoła.
Nie miał siły ani ochoty na dyskusję, a tym bardziej na wykłady z logiki. Przecież gdy chrapał jak świnia i Ona nie mogła zasnąć, to jak mógłby ją obudzić?
Nie chciał jednak dolewać oliwy do ognia. Za każdym razem kiedy wracał do domu, kierowany jedynie instynktem, bez dyskusji przyjmował na klatę wszystkie zarzuty. Musiał jednak przyznać swojej kobiecie, że ta w towarzystwie, zawsze go broniła. Podkreślała, że Staszek po wódce awanturny nie jest.
Podniósł się na równe nogi i w półmroku próbował znaleźć jakąś szklankę lub kubek.
Nie chciał szperać po szafkach. Ręką zmacał chochlę do zupy więc do niej nalał wodę.
Chochla czekała na mycie po wczorajszej zupie, a więc oblepiona była przyschniętymi resztkami jedzenia. Podniósł ją jednak do ust i łyknął chciwie, oblewając się przy okazji nie dopitą zimną wodą.
Ciecz przełamała suchość gardła, nawilżając go i agresywnie ruszyła w dół. Kiedy jednak dotarła do żołądka, organizm poznał się na oszustwie. W końcu, woda w żadnym przypadku nie przypomina piwa. Odruch zwrotny targnął nim nagle i gwałtownie. Jedynie sporemu doświadczeniu w sztuce przypisać należy, że Staszek powstrzymał ten odruch niezadowolenia swojego ciała. No cóż, w tym wieku zna się swój „body language”
- No żesz, kary nie ma na takich...
Tutaj Maryśka użyła określenia sugerującego nie najlepsze prowadzenie się mamuśki Staszka. Niech jej ziemia lekką będzie.
I z tym określeniem nie dyskutował skacowany góral, tylko walnął się w łóżko, nakrywając po nos kołdrą.
Ciało przeszyła fala dreszczy, ale już po chwili wszystko powróciło do jakiej takiej normy.
Na Staszka przyszedł sen. Krótki przerywany wyrzutami sumienia sen, będący skrótem wczorajszych dokonań.
Kiedy ponownie otworzył oczy, Maryśki już nie było. Krążyła gdzieś po gospodarstwie, celebrując codzienny rytuał zadawana paszy żywemu inwentarzowi.
Ochota, albo nawet konieczność wypicia piwa, wyprowadziła go z domu. Szybko ubrał się, nie dbając nawet o poranną toaletę i chyłkiem wymknął się z domu.
Szedł szybko, nie odwracając się do tyłu, aby nie zostać namierzony przez ślubną.
Pierwszym dzisiaj papierosem przyozdobił nieogoloną twarz dopiero za domem Franka. Zapalił. Zaciągnął się i na chwilę zatrzymał dym w płucach. Nie udało mu się jednak zgrabnie tego dymu wypuścić. Zakrztusił się i zaczął kaszleć. W trakcie tego pokasływania, z gardła, poprzez usta wylatywały fragmenty, kawałki szarego dymu. Na koniec tych pulmunologicznych historii splunął w kierunku potoku. Tak normalnie pop chłopsku.
Kurząc, szedł teraz brzegiem drogi w kierunku supermarketu. Sklep miał w swojej nazwie dodatek sugerujący nasz rodzimy polski kapitał.
Nie był pierwszym klientem dla którego otwiera się drzwi, ale z pewnością zmieścił się w pierwszej piątce.
Wparował do sklepu i nie bacząc na koszyk, ruszył między regały. Kiedy dotarł do tego właściwego, bez zbytniej zwłoki rozpoczął analizę cen. Pogrzebał w kieszeni, gdzie oprócz zmiętej paczki papierosów, mylnie zinterpretowanej jako dycha, znajdowało się jeszcze jeden złoty i siedemdziesiąt dziewięć gorszy. No cóż, wczorajszy wieczór należał do udanych. Nerwowo próbował dopasować kwotę do ceny. Te uparcie zaczynały się od dwóch złotych i pięćdziesięciu groszy. Mało z żalu nie dostał już ataku serca, kiedy sprzedawczyni przyczepiła ręcznie namalowaną ofertę promocyjną.
Piwo Harnaś - cena promocyjna 1,80 zł-”
Ideologicznie pasowało jak obszył. Piwo miało koło sześciu procent, tak że i kop jest możliwy, a nie jak te z tanich dyskontów z zawartością czterech procent w swoim składzie. Do pełni szczęścia brakowało mu tylko jednego grosza. I tu zaczęły rodzić się wątpliwości.
Bo jakże to tak podejść i zapłacić bez grosza?
Udać głupiego, a potem powiedzieć, że ten grosz się gdzieś zawieruszył. I on go na pewno doniesie.
Czy może od razu poprosić o zborgowanie tego jednego grosza. Ale wtedy będą go mieli za alkoholika, a on przecież tylko lubi się napić. Zawsze kontroluje swoje picie. Zawsze też mógłby przestać, gdyby tylko chciał. Na razie nie chciał, bo bawił się świetnie, kiedy w głowie lekko pieprzyło się po kilku kielichach. Po kilku flaszkach zaś, zabawa była równie niezgorsza, przy czym pamięć jakby wtedy była gorsza.
Stanął w kolejce do kasy, nie mogąc zdecydować się na jeden z dwóch wariantów. Wtedy zauważył że tuż obok gum do żucia, leży sobie, nie zabrany przez poprzedniego klienta jeden grosz. Jeden grosik na szczęście. Jeden grosik dzielący go od upragnionego płynu i zachowania twarzy. Własnej, góralskiej, honornej twarzy
Kiedy klient przed nim odszedł z wypakowanym reklamówkami i nie zainteresował się grosikiem, on szybko położył przygotowaną kwotę, na połyskującą w oddali monetę. Kasjerka zdziwiła się trochę, że rzucił te swoje monety w nietypowym miejscu. Ale jak to mówią starożytni - pieniądze nie śmierdzą. Te położone dalej czy bliżej, nie tracą na wartości. Chwila niepokoju, w trakcie liczenia pieniędzy, ale trwająca tylko chwilkę, ponieważ kasa zgodziła się co do grosza.
Mijając regał z prasą, zerknął na czołówki. Wszystkie były kolorowe, co znaczy, że od wczoraj nic się nie zmieniło w tym kraju. Nic też nie zmusi go do sięgnięcia po różaniec, zamiast puszki.
Szybkim, zdecydowanym krokiem opuścił market. Rozejrzał się dokoła i wybrał ławeczkę pobliskiego przystanku autobusowego. Siadł wygodnie wkładając sobie puszkę między uda. Uwolnionymi w ten sposób rękami wyciągnął papierosa. Zapalił, zaciągnął się raz i drugi. Wszystko poszło bezproblemowo. Nawet Harnaś ustąpił za pierwszym pociągnięciem. Odruchowo zajrzał pod kluczyk, ale nie znalazł żadnego numeru, ani tekstu w stylu – „drugie piwo gratis”.
Nie myślał wtedy, ale powszechnie wiadomo, że promocje nie sumują się
Pociągnął spory łyk. Przez chwilę trzymał złocisty płyn w ustach. Po chwili puścił go dalej, aby spływał powoli pieszcząc jego spalony przełyk.
Aby nic z dziejących się obok rzeczy nie zakłóciło doznań, zamknął oczy. Rozmarzył się ..
Krótki sygnał syreny alarmowej, nie dotarł do niego od razu. Zdziwił nieco, ale nie załamał panującego wewnętrznego błogostanu.
Drugi, dłuższy sygnał wyrwał z rozmarzenia. Otworzył oczy.
Na przystanku, w miejscu gdzie zwykle parkują autobusy, stał sobie, połyskując kogutami policyjny radiowóz.
Siedzący obok kierowcy funkcjonariusz opuścił szybę. Wyciągnął rękę i kiwając wskazującym palcem zawezwał do siebie Staszka.
- A Wy to nie wiecie, że na przystanku nie pali się papierosów? Nie pije się też piwa.
To jest wykroczenie. I to się aż prosi o ukaranie. Dowód poproszę
Staszek wiedział, że nie ma przy sobie dowodu. Jak zawsze leżał sobie spokojnie w kredensie, obok dokumentu Starej. Wyciągany był stamtąd bardzo rzadko. Choćby na wybory. Ale na ostatnich dwóch wyborach pod rząd Staszek nie był.
Pomiętolił jednak dla zyskania na czasie paczką papierosów. W końcu rzekł.
- Kruca, chybam go zabył.
- No to proszę o nazwisko i imię.
Przez mózg Staszka przewalił się potok myśli. Wrzeszcząca Stara, która jak dowie się o mandacie, gotowa całkowicie zakazać mu wieczorów kawalerskich. I koszty. Iiiiii w ogóle....
Wewnętrzny dobrze skrywany uśmiech pojawił się nagle po wewnętrznej stronie świadomości Staszka
-Jezdem Jasiek z Gronicka - powiedział siląc się na normalność.
- To jak się zwali wasi łojce? - Spytał policjant, przyjmując konwencję gwary w rozmowie.
Niestety Staszek pominął tę subtelność w sowich założeniach. Prawdziwe niebezpieczeństwo przybliżało się z każdą kolejną odpowiedzią.
- Władysław i Aniela – dyktował do protokołu swoje - nie swoje dane Staszek
- No to Panie Gronicki podwieziemy Was do domu, co się tak będziecie szlajać po drodze. Mandat wypiszemy na miejscu. Po pięćdziesiąt za piecie i palenie. Razem sto.
Na nic zdały się tłumaczenia Staszka, że dzień taki piękny i chciałby piechotą.
Nie znoszący sprzeciwu gest, usadził go na tylnej kanapie radiowozu.
Kiedy mijali jego osiedle, Staszek jeszcze niżej skulił się na siedzeniu, obmyślając plan ratunkowy.
- W zaparte, pójdę w zaparte – zdecydował.
Nie zdziwił się, że policjanci doskonale wiedzą gdzie są te Groniki, o których im ściemniał.
Kiedy auto podjechało pod dom, drzwi natychmiast otwarły się na cała szerokość.
Przez próg przetoczyła się Babka Gronicka i patrząc poprzez szyby zawołała
- Stasiu o co tobie się stało?
Zwracając się zaś do policjantów.
- Panowie ja Staszka znam i wiem, że to porządny chłop. Napić się lubi jak każdy, ale po wódce awanturny to on nie jest. Nawet jego baba tak mówi
Nie pozostało nic innego jak wyznać niczym na spowiedzi
- Jak się zwali łojce Staszka, jakie on sam nazwisko odziedziczył po rodzicach. I gdzie jest ta ojcowizna, której się był zaparł na przystanku autobusowym, przy potoku.
Kiedy policjant kończył nanosić dane rzekł
- No to jak mówiłem, za piwo i papierosy na przystanku po pięćdziesiąt. Za wprowadzenie zaś funkcjonariuszy w błąd jeszcze dwieście. Razem trzysta. A swoją drogą nie można było nic innego wymyślić niż te Gronicki?Ja z Krystianem chodziłem do jednej szkoły w Łącku. Znam całą jego rodzinę.Wysiadka!
Drugi gest, również nie znoszący sprzeciwu, wyprowadził go z radiowozu. Stanął na poboczu i rzekł.
- Nie chcieliście abym się po drodze włóczył, to może byście mnie do domu podrzucili?
- Nie przeginaj Staszek, nie przeginaj. Jakaś kara musi być.
Mocno puszczone sprzęgło wywołało pisk opon. Radiowóz obrzucił Staszka drobnymi kawałkami kruszywa, którym wysypana była ścieżka do posesji.
- Jak to jakaś kara? A te trzy stówy to gówno? - zapytał sam siebie.
Kiedy wrócił do domu, zegar bił jak on to mówił „połowę do jedenastej”
- Przesrane. Wieczory kawalerskie to se mogę odpuścić do końca karnawału.
Honor jest honor. Bo Staszek pije, to fakt. Ale też płaci, jak co jest do zapłaty.
A wiadomo wszak, że kto pije i płaci honoru nie traci.


Antoni Relski
15 komentarzy

14 listopada 2011

Budzik nie zerwał mnie na równe nogi, ponieważ tradycyjnie już obudziłem się wcześniej. Problemy mają dosyć czasu, aby określić na nowo moje miejsca na Ziemi.
Nie zmieniło się ono w zasadzie, od tego jakie było w ubiegłym tygodniu. Może więc chodzi tylko o takie ćwiczenia pamięci.
Na przekór wszystkiemu wstałem pełen optymizmu i wiary. Jedno i drugie opiera się na założeniu, że gorzej być nie powinno. Tylko wiadomości radiowe sączą do ucha wiadomości, że lepiej już było. Przedłużony weekend pod wezwaniem Najjaśniejszej Rzeczpospolitej dobiegł końca.
Jako obywatel mam głęboki i analny stosunek do polityki.
Dodatkowo jestem reprezentantem patriotyzmu, którego wzorzec nie przystaje do współczesności, z powodu nieumiejętności obsługi bejsbolowego kija i braku klubowego szalika.
Myślę zaś o swoim kraju ciepło i robiłem wszystko, aby myśleli tak również cudzoziemcy, odwiedzający mnie od czasu do czasu.
W tworzeniu tego klimatu rozchodziłem się niekiedy z prawdą, stosując pewne uogólnienia, lub przesadne zdobienia.
Wobec tych wszystkich wyżej wymienionych braków w wizerunku i charakterze, Dzień Niepodległości postanowiłem spędzić na umacnianiu więzi rodzinnych.
Nie tylko umacniałem, poświęciłem się również budowaniu.
Mój Starszy właśnie w tym dniu obchodził imieniny.
Co prawda Jego patron nie przyjechał na białym koniu, ale Narzeczona postanowiła zorganizować mu fetę imieninową. Oczywiście poza domem.
Oprócz komplementowania Solenizanta, spotkaniu przyświecał również inny cel. Narzeczeństwo nie jest stanem stałym. W połowie przyszłego roku zakończy się, jak wszystko pójdzie dobrze, ślubem.
Trzeba więc powoli poznawać resztę najbliższej rodziny.
Spóźniliśmy się na ową imprezę, co absolutnie nie jest moim zwyczajem. Jakiś uparty guzik od bluzki, zerwał się i poturlał w niewiadomym kierunku. Rzuciłem się na poszukiwanie guzika, ponieważ zmian bluzki skutkowała by rozważaniami nad zestawieniem pozostałych części garderoby małżonki. Wkrótce cała, wielopokoleniowa rodzina znalazła się w samochodzie. Wiedziałem, że nie zdążę zakładając nawet, że samochód prowadzi taki talent motoryzacyjny jak mój Młodszy.
Nerwowość w trakcie jazdy, przełożyła się jak to w rodzinie, na nerwowość wypowiedzi i zgodnie skłóceni dotarliśmy pod samą bramę Zajazdu. Nasze spóźnione, ale mieszczące się w granicach akademickiego kwadransa "entree", wypadło jednak jak trzeba. Wobec siedzących przy stole gości z tamtej strony użyliśmy zdania
-To my
-A to my - usłyszeliśmy w odpowiedzi
Zaraz też obyczaje złagodził smalec z cebulką, podany na przystawkę jak to w takich zajazdach bywa.
Geriatryczna mafia w postaci babć obu stron, umiejscowiła się w rogu, adorując wzajemnie tak, że rozmowa reszty zebranych mogła przebiegać w sposób bardziej swobodny i mnie wyważony.
Postawiłem na szczerość wypowiedzi i już na początku wygłosiłem parę swobodnych uwag. Żona próbowała zgasić mnie wzrokiem, ale nie uległem.
W przyszłości nikt nie zarzuci mi, że udawałem. Najwyżej ktoś komuś powie:
- Ten Antoni nic się nie zmienił. Cały czas nieprzewidywalny.
Sączyliśmy macedońskie, mołdawskie i gruzińskie wino, do zmieniających się potraw.
Wieczór ze wszech miar udany. Odpukać, ale widać zachwyt tamtej rodziny nad naszym dzieckiem. My ze swej strony manifestowaliśmy oczarowanie ich córusią.
W trakcie imprezy zauważyłem, że cała knajpa wypełniona była rozbawionymi ludźmi.
Nareszcie – pomyślałem – jak w Europie.
Byłem gościem Francuzów w trakcie obchodów ich Święta Narodowego.
Pamiętałem przyjęcie, wino i zaplanowane wybuchy kolorowych fajerwerków.
Nic bardziej mylącego. Jak się świętuje patriota zobaczyłem w telewizji, po powrocie do domu.
Kto i co? Po co? Dlaczego ?
Kto mi wyjaśni Polskę ?
Może Olga Lipińska i ten szczur pod podłogą

http://www.youtube.com/watch?v=oDuR094k2ds

Antoni Relski
17 komentarzy

09 listopada 2011


Na przydrożnym murze, ktoś, powołując się na Dostojewskiego napisał sprayem ;
lepiej cierpieć będąc świadomym, niż cieszyć się życiem w nieświadomości”.
No nie wiem. Czytam, poznaję, kształtuję świadomość, ale pogłębiającej się w związku z tym frustracji, nijak za dobro uznać nie mogę.
Śmiesznie, albo strasznie. Głupio, albo przemądrzale. Nie chce być nudno i normalnie.
Do jakiej kategorii zaliczyć to co napisane poniżej? To już kwestia indywidualnej decyzji.
Codzienne wiadomości potwierdzają, że my faceci jesteśmy zabawką w rękach kobiet. Uwagi na ten temat zamieściłem między innymi w tekście z drugiego listopada „O niesamowitych zdolnościach węży..„ Wynikało z niego że to kobieta decyduje kiedy i z jakich powodów zostanie matką.
Kolejny dowód to fragment artykułu w dzienniku pl:
..Masz już dość jego papierosów, wypadów z kolegami na piwo i powrotów nad ranem? Jest sposób na to, by sam zaczął dbać o swoje zdrowie. Iście szatański plan.
Plan jest banalnie prosty, a do jego realizacji potrzebne ci tylko... dziecko.
Naukowcy z Oregon State University w trwającym prawie 20 lat badaniu wykazali, że mężczyźni zarzucają złe nawyki, gdy tylko stają się ojcami. Dla dziecka rezygnują z alkoholu i papierosów, jak również dzięki dziecku nie popełniają przestępstw....
I zdrowo i estetycznie, a jaka profilaktyka kryminalna. Tylko zachodzić.
Na początku pozwoliłem sobie na truizm, że mężczyźni są zabawką w rękach kobiet. Już parę zdań dalej z tego stwierdzenia muszę się szybko wycofać, po przeczytaniu kolejnego fragmentu w w/w portalu.
.Czy wibrator w szufladzie partnerki jest dla pana odstraszający? Takie pytanie zadano ponad 3 tys. Amerykanów w wieku od 18 do 60 roku życia. Aż 70 procent żonatych mężczyzn uznało brzęczące zabawki za coś zupełnie normalnego, co nie wzbudza w nich negatywnych odczuć. Co ciekawe, dla aż 37 procent kobiet pomysł używania wibratorów jest zły i ma prawo wzbudzać zdenerwowanie kochanka.
Tak wysoki poziom akceptacji mężczyzn dla korzystania z wibratorów może być pewnym zaskoczeniem. Jeszcze w 2009 roku zaledwie 45 procent mężczyzn pochwalało korzystanie z erotycznych gadżetów, a w większości sami ich używali do sprawiania przyjemności partnerkom...
Bank nasienia z biokomputerem pozwalającym na utrzymanie dla niego właściwej temperatury, wilgotności i pH. I to na własne życzenie ?
Przyznam, że i ja tego nie rozumiem. No chyba że facetom chodzi o prawo do używania własnych zabawek wtedy, kiedy żona zdecydowała aby zamiast seksu obejrzeć 5485 odcinek „Mody na sukces”. W takim razie, to i ja życzę sukcesów.
A jeżeli ktoś nie akceptuje chłodu plastikowych lal? Ponoć alternatywa dla seksu jest sport. Może i tak jest rzeczywiście, bo oba są na „s”.
Alternatywę wybiera siłownię i chce chociaż odrobinę zadbać o siebie.
Bo przysłowiowe piwo nie, sex nie, to może trochę sportu?
Czujna nauka jest jednak na miejscu. Za pewnym medialnym księdzem wypadało by więc powiedzieć :
- jeżeli Twój partner zaczyna się odchudzać, to wiedz, że źle się dzieje.
Dowód? Oto kolejny cytat :
Twój partner zaczyna się odchudzać? Uwaga! To znak ostrzegawczy, że chce odejść... Najnowsze badania dowodzą, że osoby pozostające w stałych związkach, które zaczynają się odchudzać, planują rozstanie. I tutaj historia zatacza koło, bo mądrość ludowa jednym głosem z naukowcami mówi
- Dziecko zatrzyma twojego faceta w domu.
A żeby od tego wszystkiego nie zwariować, wybraliśmy się z żoną na spacer do Parku AWF-u. ulokowanego w rozsądnej odległości od domu.
To zjawisko, uratowane cudem przed miłośnikami wesołych miasteczek, utrzymywane jest w przyzwoitym stanie, nakładem sporych sił i środków. Spina zieloną klamrą Kraków z Nowa Hutą. Kiedy jadę na rowerze, rolkach, lub po prostu włóczę się bez celu alejkami muszę przyznać, że w latach przaśnego PRL-u istniało również ekologiczne myślenie.
Złote i czerwone liście zaścieliły asfaltowe alejki parku. Wokół biegały dzieci, brodząc po kolana w liściach. Każdy z nas, w dzieciństwie mieszał butami w kupie liści, albo rzucał się na taką kolorową pryzmę. Liście niczym mech amortyzowały upadek. W końcu rzucało się w górę liście, aby wskoczyć pod ten wielobarwny suchy deszcz. Dopiero później, kiedy dorobiliśmy się własnych dzieci, zdarzało się nam być mniej wyrozumiałym dla takich dziecięcych zabaw.
Podjechaliśmy pod dorodnego klona. Mnóstwo liści nienaruszonych jeszcze ludzką stopą leżało spokojnie na ziemi. Całkiem zasłoniły asfalt podłoża, dodając otoczeniu atmosfery dzikości.
- Ty nie wiesz jak ja bym chciała poszurać butami po tych szeleszczących liściach-. powiedziała żona
Zdjąłem Jej nogi z podnóżka i opuściłem na liście. Później używając rąk, jeden i drugi but pociągnąłem w tył i przód. Podróbka butów Emu koncertowo zaszurała w kupie świeżo opadłych liści.
To to mamy już załatwione – powiedziałem – A to masz ode mnie w gratisie.
Zebrałem ile się tylko dało liści i wyrzuciłem do góry. Chwilę leciały do góry, aby kręcąc się dokoła, opadać powoli. Lądowały na głowie, ramionach i nogach.
Powtórzyłem ten manewr raz jeszcze. Zaraz powstrzymałem się jednak, bo zza zakrętu wyłonili się jacyś spacerujący starsi państwo. Przyspieszyli kroku. Pewnie odnieśli wrażenie, że jakiś chuligan atakuje osobę na wózku. Przyspieszyli, ale zaraz zatrzymali się w pół kroku. Po chwili usłyszeli śmiech mojej żony.
Trochę zdezorientowani stali tak chwilę, ale szybko odezwałem się do nich uspokajająco:
- W każdym z nas jest trochę z dziecka. Nieprawdaż?
Odwzajemnili uśmiech i minęli nas powoli. Zdążyłem im jeszcze podziękować za wrażliwość.
A kiedy otrzepałem polara żony z resztek liści, poturlaliśmy się w drogę powrotną do domu.
Przyznam że od dawna nie słyszałem z Jej ust tak spontanicznego i szczerego śmiechu.
I to było ukoronowaniem całego tego jesiennego spaceru. Podczas którego, zupełnie nieważne okazały się te wszystkie problemy egzystencjalne związane z piwem, sex-gadżetami czy nieplanowaną ciążą.
Następnego dnia rankiem stanąłem na wadze.
A niech tam. Nie odchudzam się

Antoni Relski
40 komentarzy

05 listopada 2011


  

Na temat dekoracji marketów przed okresem świątecznym i natychmiastowym zastępowaniem zniczy nagrobnych lampkami choinkowymi napisano już hektary artykułów. W związku z nową modą, wprowadzaną nachalnie i bez skrupułów, pomiędzy tymi lampkami smętnie leżą halloweenowe maski.  Znikną pod koniec tygodnia, bo przecież już słychać dzwoneczek mikołajowych sań.
Zaczniemy wymieniać się życzeniami. Tylko kiedy zacząć?
Niektórzy już zaczęli
Dokładnie drugiego listopada, ze skrzynki na listy wyjąłem pierwsze życzenia świąteczne. Życzenia jak wynika ze stempla pocztowego, wysłano 28 października.  A więc jeszcze przed Dniem Wszystkich Świętych.
Na kopercie charakterystyczna, czerwona czapeczka.   
W środku zaś, Pan Real życzy mi spokoju, szczęścia w gronie najbliższych i oczywiście prezentów.
Oczywiście nie znam osobiście Pana Reala,  zacząłem więc podejrzewać jakąś marketingową sztuczkę. Miałem rację.  Z drugiej strony okolicznościowej karty jest zachęta do zakupu bonów świątecznych.
Szkoleni na zagranicznych lub tylko obcobrzmiących uczelniach, specjaliści od marketingu realizują starą zasadę – kto pierwszy ten lepszy.
Wzorują się przy tym na przedstawicielach branży kominiarskiej, którzy chociaż  nie szkoleni w trudnej  sztuce  budzenia popytu, podświadomie wiedzieli o co chodzi.
Już w połowie listopada pojawiają się u drzwi z radosnymi życzeniami szczęścia i obowiązkowo zdrowia.  Do tego nieodłącznie kalendarz z imieninami. Taki klon kalendarza strażackiego, zamiast sikawki jest kominiarski cylinder.  Z naszej strony obowiązkowy dowód wdzięczności.
Wiedzą, że aby poruszyć serce i portfel, trzeba wyprzedzić śmieciarzy i hydraulików. Z  każdym następnym życzeniarzem, nasza skłonność do dowodów wdzięczności jest jakby mniejsza.
Potem cichutko i taktownie pojawi się kościelny z walizą opłatków.  Przyjmiemy go godnie, bowiem jak powiedział proboszcz  - tylko opłatki od kościelnego są uprawnione do dopełnienia wigilijnej wieczerzy w katolickim domu.
A wszystko to prowadzi wcześniej czy później do jednej wielkiej irytacji.
Z ową irytacją powinni się liczyć spece od marketingu życząc mi magicznych świąt już drugiego listopada. 

    
Antoni Relski
39 komentarzy

02 listopada 2011

Kiedy Marek zdecydował się na zakończenie związku, uczciwie uprzedził o tym swoją kobietę. Dwa lata wspólnego chodzenia, coraz bardziej obnażało tak zwaną niezgodność charakterów. Działo się to w zamierzchłej przeszłości, kiedy telefony komórkowe nie były jeszcze używane. O dobrodziejstwie SMS-ów też jeszcze nikt nie słyszał, tak więc o swojej decyzji zmuszony był powiadomić ją osobiście. Telefon stacjonarny nie były dobrym rozwiązaniem, z prozaicznego powodu. Liczba uczestniczących w tej ważnej rozmowie powiększała się o rodziców dziewczyny i sąsiadów Marka, z których uprzejmości był zmuszony korzystać. Było więc zaskoczenie, łzy, gorzkie słowa o zmarnowaniu życia i na koniec trzaśnięcie drzwiami. W życiu Marka zagościł błogi spokój. Książki i płyty pozostawione u byłej ukochanej były niezbyt wysokim kosztem, poniesionym przy wyplątywaniu się z tego niespokojnego układu. Jakże zaskoczony był, kiedy jego była już kobieta zadzwoniła do niego, proponując oddanie książek i wspomnianych płyt. Czarne winyle nabyte kiedyś z takim trudem, oraz obecność sąsiadów w pobliżu słuchawki spowodowały, że zgodził się. O wyznaczonej godzinie zapukał do drzwi byłej dziewczyny. Przywitała go serdecznie, chociaż bez wymuszania czułości. Jego rzeczy przygotowane do zabrania leżały grzecznie na bocznej szafce. Na samym szczycie ukochana „Czwórka” Zeppelinów.
Ona mówiła zaś o tym, że ludzie się zmieniają, dorośleją, wybaczają i w ogóle.
- Potrafię zrozumieć i uszanować Twoją decyzję. - stwierdziła - Ale nasze rozstanie nie musi zakończyć całkowicie naszej znajomości, ba nawet przyjaźni. To piękne kiedy miłość może zmienić się w przyjaźń i nie pozostawia otwartych ran a sercu.
Dwoma rękami mógł się podpisać pod tym jej wyznaniem. Po co dręczyć się i tępić.
Podziwiał jej dojrzałość i zmiany jakie w niej zaszły. Do tej pory była przecież tak zaborcza i zazdrosna, szczególnie o jego kontakty towarzyskie. Nawet wyglądała dzisiaj jakoś inaczej, chociaż ogólnie była niebrzydką kobietą,
Dlatego też, kiedy zaproponowała mu ostatnie wspólne pójście do łóżka, zgodził się bez wahania.
W końca jak sama zapewniała - Aby było co dobrze wspominać i by przekreślić żal.
Seks był rzeczywiście udany jak nigdy. Na chwilę tez zapomniał o swojej zasadzie, że w człowieku najważniejsze jest wnętrze.
Z winylami pod pachą, wracał do domu pustymi już ulicami. Przeskakiwał co drugą płytę chodnikową, bardzo z siebie zadowolony.
- Opłaca się być uczciwym w związku – pomyślał – A i Marta stanęła na wysokości zadania.
Marta zadzwoniła do niego równo za miesiąc. Informacja brzmiała mniej więcej tak, że po tym gorącym pożegnaniu, spóźnia jej się okres. Chwilę później wszystko już było wiadome.
Nabity ideałami Marek, wziął ślub i rozpoczęli nowe, wspólne życie.
Dzisiaj ma już dwudziestoparoletnią córkę. Ze śmiechem opowiada też o pożegnalnym „sztosie”. Tak nazywa to znaczące wydarzenie w swoim życiu.
Ot tak jak to w życiu każdy sposób jest dobry, a ten jest znany i stary jak świat.
Dzisiaj, forma internetowe pełne są wpisów w stylu:
Złapałam go na dziecko bo chciał odejść ode mnie a co on teraz zrobi??? Chcę z nim być mimo wielu kłótni i sprzeczek itp. bo go kocham, a on powiedział, że mnie nie kocha i nie wie że jestem w ciąży poradzicie mi co mam robić?”
A więc jest tak źle? Próbowałem znaleźć odpowiedź na dręczące mnie pytanie.
W głębokich zasobach internetu odnalazłem jeszcze w zeszłym roku, taki raport opublikowany przez „The Daily Mail”
Z raportu wynika, że jeśli chodzi o zmuszenie faceta do zaręczyn, kobiety chwytają się wszystkich dostępnych sztuczek i metod.
  • 30 % z ankietowanych 3600 kobiet (między 16. a 50. rokiem życia), które wyszły za mąż w ubiegłym roku, przyznała, że wymusiła ślub groźbą odejścia.
  • Kolejne 17% respondentek zdradziło, że sprowokowała swojego mężczyznę do oświadczyn przy pomocy bukietu kwiatów z liścikiem od tajemniczego adoratora, który same wysłały.
  • 18% najbardziej niecierpliwych pań, postanowiło wziąć sprawy w swoje ręce i nie czekając na pierścionek zaręczynowy, same poprosiły ukochanego o rękę.
  • Jednak najpopularniejszym chwytem stosowanym przez kobiety marzące o zamążpójściu jest…udawanie ciąży. Spośród dziewczyn między 16. a 20. rokiem życia, co trzecia albo naprawdę złapała faceta na dziecko albo okłamała go, mówiąc, że jest przy nadziei.
Po przeczytaniu powyższych wyników, nasuwa się spostrzeżenie, że sytuacja mężczyzn jest totalnie beznadziejna. Stare powiedzenie brzmi – mężczyzna wybiera kobietę, która jego wybrała. I tylko facetom wydaje się, że jest zupełnie inaczej.
Jesteśmy skazani na zakulisowe gry i scenariusze wykorzystujące nasz trudny do opanowania popęd. Ale przecież to nie my, to testosteron.
Czy nie ma już żadnej szansy, a świat opanowały modliszki, zjadające facetów na surowo?
Nie popadajmy w depresję panowie. Przecież mogło być jeszcze gorzej Natura i tak obeszła się jednak z nami łaskawie. Uważam tak po przeczytaniu pewnej depeszy PAP, sprzed około sześciu dni.
Badania genetyczne dowiodły, że samica grzechotnika diamentowego może przechowywać w swoim organizmie żywe plemniki co najmniej przez pięć lat - informuje "New Scietist".
Podobnie jak większość grzechotników, grzechotnik diamentowy jest jajożyworodny - nie składa jaj, ale "rodzi" małe wężyki.
Schwytana w roku 2005 na Florydzie samica tego węża była trzymana w prywatnej kolekcji przez pięć lat i nie miała żadnej okazji do bliskiego kontaktu z samcem. Mimo to w roku 2010 niespodziewanie urodziła 19 wężątek....
... Badania genetyczne wykazały, że w tym wypadku genom potomstwa różnił się wyraźnie od genomu matki - zatem w sprawę na pewno zamieszany był jakiś samiec. Samica przechowywała jego plemniki przez wiele lat.
Choć o tej zdolności gadów wiadomo było od dawna, po raz pierwszy potwierdzono ją metodami genetycznymi. Na razie można tylko zgadywać, jaki jest maksymalny czas przechowywania plemników przez samicę. Nic też nie wiadomo o sposobie tak długiego ich zachowania czy mechanizmie wybierania momentu zapłodnienia....
No i co?
Prawda, że mogło by być zdecydowanie gorzej?
Wyobrażacie sobie to ciągłe życie pod presją niepewności.
Oto poznana na dyskotece Panna Krysia dzwoni do nas, któregoś piątkowego popołudnia.
Licho wie skąd zna nasz numer telefonu. Kobiety skłonne są jednak do poświęceń, w dążeniu do celu.
Krysia? Krysia? - Zastanawiamy się długo, a w głowie pustka.
Blondynka z dużym biustem, miseczka 80D, trzy lata temu dyskoteka w Kolorowym Borze.
Imię nie zachowało się pamięci, ale sytuacja owszem. Wyłania się powoli z mroku dziejów.
Tak, teraz już wiemy. Czerwona bluzka, z takimi łatwymi w rozpinaniu guziczkami. Informacją o tej zdobyczy dzieliliśmy się z kolegami jeszcze miesiąc później.
- Ale o co chodzi? - Pytamy zdezorientowani
- Otóż kochanie, właśnie spóźnia mi się okres. Myślę że to wpływ naszego spotkania w tamtej scenerii.
No i okazało się, że to właśnie my jesteśmy posiadaczami najodpowiedniejszego materiału genetycznego?
Aż strach się bać. A dyskoteki padają jedna po drugiej. Jedna po drugiej...
P.S Po przeczytaniu dzisiejszego wpisu nie widzę nikogo kto chciałby zaklinać rzeczywistość, decydując się na nazwanie swojej partnerki w wężowych klimatach. Na przykład - Ty żmijo!
Antoni Relski