30 września 2011

Wrzesień 2011



27 września 2011
  

 
Powinien być ortodoksyjny, a więc pejsaty i w jarmułce. Najlepiej pochylony nad księgami rachunkowymi. W wersji dla mniej domyślnych, w lewej dłoni trzyma złotą monetę. Obowiązkowo na płótnie, wykonany w technice olejnej. Koniecznie w złotych ramach. Malować może student ASP, bo wtedy cena jest niższa niż u absolwenta.
Żyd.
Środowiska twórcze zareagowały zgodnie z prawem popytu i podaży, czego dowody wiszą na resztce murów obronnych, w okolicach Bramy Floriańskiej.
Zakupiony portret brata starszego w wierze śmiało wieszamy w domu. Mamy już patrona biznesu i w ogóle wszelkich transakcji handlowych.
Co by nie powiedzieć, chrześcijaństwo jest do tego tematu nieprzygotowane.
W salonach Watykanu, na patrona biznesu typuje cichego i skromnego cieślę z Nazaretu, który potrafił dzięki pracowitości i zaradności zapewnić byt świętej rodzinie.
Z bożą pomocą wszystko jest prostsze, a w razie czego Syn zawsze może zamienić wodę w wino.
Siedliśmy na laurach, bo zwyczajowo liczymy na bożą pomoc.
Z tej strony religijności my Polacy znani jesteśmy na całym świecie.
Wracając do Świętego Józefa i jego spracowanych dłoni.
W obecnych czasach nie idzie już tylko o zapewnienie bytu.
Po odrzuceniu socjalistycznej prostoty, zachciało nam się mieć.
Odszedł w zapomnienie poeta, który krzyczał:

Ja nie z tych co na forsę wiersz przekuli
i prócz świeżo upranej koszuli
szczerze mówię nic mi nie potrzeba ...

Nowego samochodu, plazmy, laptopa i dalekich lądów chciało by ciało. Przynajmniej w wakacje.
A co ma z tym wspólnego wspomniany na początku Żyd?
-Bo kto w sieni trzyma Żyda, temu nie dopiecze bida – podpierała się wierszykiem właścicielka Komisu w N. usiłując wcisnąć mi kolorowy, olejny portret.
- Słyszałem gdzieś, że kto ma księdza w rodzie temu bieda nie dobodzie – odwzajemniłem się innym powiedzeniem.
To też jest mądrość ludowa, bo trudno oczekiwać wdzięczności plebana, za przetrzymywanie go w sieni. Jeżeli już to z honorami na salonach.
Nie skorzystałem z zakupu, ponieważ z zasady nie wieszam w domu, ani w sieni, kopii obrazów.
Szczególnie tych popularnych.
Kto uwierzy, że wiszące w salonie znajomych „Słoneczniki” Van Gogha to oryginał?
Z perspektywy czasu uważam, że popełniłem błąd. Jeżeli zaufać by temu powiedzeniu i odwrócić go, spotkała mnie kara za brak sentymentu do owych kopii. Widzę to przy każdym miesięcznym wydruku z konta.
Księgowego, krawca i obwoźnego sprzedawcę, ubranych w czarne, długie chałaty, kupić można wszędzie. Szczególnie w krakowskich Sukiennicach. Tutaj skompletować można całą weselną kapelę, jakby wyjętą wprost z Wesela Racheli, lub Bar Micwy Joela.
Hava nagila, hava nagila. Hava nagila venis'mecha - słyszę wytężając słuch. Patrzę przez przymknięte powieki, na lipowe figurki skrzypka i klarnecisty.
Jedną taką kapelę podarowałem znajomym we Francji. I stoją tak na półpiętrze domu, pomiędzy starą tłocznią do wina, a dużą drewnianą cykadą, wymalowaną w prowansalskie motywy.
A biznes znajomego nabrał jakby przyspieszenia.
Obecność na zakopiańskich Krupówkach i gdańskim jarmarku potwierdza, że Żyd jest prezentem uniwersalnym, kojarzącym się z każdym miejscem w Polsce.
W końcu czy to Polska A, czy Polska B, nikt nie chce biedy.
Zaklinamy rzeczywistość, układając figurki. Dmuchamy w zarobioną dychę, a wypełniając totka opieramy się na datach urodzin naszych najbliższych.
Ale aby nie zdawać się na opiekę jednego tylko wyznania, w rogu na półkę stawiamy Buddę.
Budda w pozycji siedzącej jest stabilny i komponuje się z każdym meblem, od IKEI po Bidermeiera Siedzi, uśmiecha się i ponoć pozwala zachować rozsądek przy dokonywaniu wyborów.
Uczy tez dystansu do życia.
Bogaci i zdystansowani.
Abyśmy zaś zawsze czuli się bezpiecznie, w sypialni rozwieszamy kolekcję Aniołów.
W tym trzepocie drewnianych i glinianych skrzydeł, czujemy bezmiar spokoju i bezpieczeństwa
Niektórych zwalnia to na przykład z obowiązku myślenia o antykoncepcji.
Córka znajomego zaszła, chociaż jej wyczynom przyglądało się dwadzieścia cztery anioły. Tylko ten najważniejszy, Anioł Stróż od Joasi zagapił się na momencik.
Anioły patrzą na nasze poczynania, swoimi zadziwionymi oczami.
- Nie ma takiego numeru – bezdźwięcznie próbują krzyczeć ich delikatnie zarysowane usta.
Wiszące na ścianie, ze swoimi anielskimi skrzydłami na pierwszy rzut oka wydają się być podobne motylom, nanizanym na szpilkę, w małych szklanych pudełkach. I jedne i drugie zdają się pytać - co ja tu robię?
Chrystus Frasobliwy stał się jakby mniej modny.
Patrząc na to co się dzieje wokół, to już nie wystarczy się frasować, pasowałoby w mordę dać.
Tak więc bez wizyty u psychoterapeuty, jarmarczny stragan zabezpiecza nasze podstawowe potrzeby i lęki emocjonalne.
Jeżeli ktoś chce być taki rustykalny, może dokupić babę i chłopa. Oboje starzy i zgarbieni. Będą nam przypominać, że nasze imprezy z czasem się skończą
Takie ludowe „Memento mori„.
Rynek odpowiada przecież na zapotrzebowanie klientów.
W czasie jakiegoś tradycyjnego jarmarku zauważyłem rzeźbę młodej panienki. Blondyna w krótkiej różowej sukience, popisywała się sporych rozmiarów biustem, wystruganym w lipowym drewnie. Podobieństwo do pewnej popularnej piosenkarki i skandalistki, wydaje się aż nazbyt oczywiste.
Żałowałem braku możliwości wykonania zdjęcia.
W młodzieżowym slangu słyszałem określenie „strugać Grześka” i znaczyło to mniej więcej tyle co „męczyć krasnala” Ale strugać cycki?
Na czyje zamówienie odpowiedzieli twórcy cycatej panienki? Nie wiem.
Do wieku w którym bawimy się zabawkami nie przemawia.
Dla wieku w którym zmieniamy zabawki na inne, nie jest konkurencją. Na głowę bije je DVD i dmuchany lateks.
Wracając zaś do ochrony.
Przed czym mogą chronić te wielkie cycki? Chyba tylko przed deszczem

 
Co prawda nie zrobiłem zdjęcia osobiście, ale identyczną (w wersji brunetka)  znalazłem w sieci
Antoni Relski
26 komentarzy
24 września 2011
Jeden z angielskich gentlemanów  uczestniczył w katastrofie statku morskiego, którym  płynął  był do  indyjskich kolonii. Jak to w tego typu historiach bywa, dla dobra dalszego biegu opowiadania,  natura obeszła się z nim łaskawie.  Morze  wyrzuciło nieprzytomnego biedaka na brzeg małej  wyspy. Kiedy ocknął się i doszedł do siebie, sprawdził, że wyspa jest bezludna. Dziękując jednak bogu za cudowne ocalenie, zaczął organizować swoją egzystencję. Z czasem szło mu coraz lepiej, a wyspa stała się mu poddaną.
I jak to w dowcipach bywa,  po około piętnastu latach jakaś ekspedycja badawcza wylądowała na owej nie bezludnej już wyspy. Radość z odnalezienia była wielka. Lord, bo nasz rozbitek był szlachetnego pochodzenia, zachowawszy całą swoją dystyngowana godność,  pełniąc honory gospodarza, oprowadzał marynarzy po swoim królestwie. Oficerowie zwiedzali, kiwali głowami  z niedowierzania. Chwalili zaradność rozbitka, aż jeden z nich zebrawszy się na odwagę  spytał:
-  Milordzie dlaczego zbudował Pan dwa puby stojące praktycznie na przeciw siebie?  Jest Pan  przecież jedyną osobą na wyspie?
 - Bo widzi Pan,  to jest Pub do którego chodzę. A tam pub w którym moja noga nigdy nie postanie.
Ten  dowcip żerujący na angielskiej flegmie i przywiązaniu do tradycji przypominał mi się, gdy   odwiedzałem żonę w trakcie jej  pobytu w szpitalu.
Na ścianie zauważyłem  przycisk służący do wezwana na pomoc. Z piktografu wynika, że  chodzi pielęgniarkę.
Pismo obrazkowe coraz popularniejsze w naszej cywilizacji bitów i bajtów. Jednak prostota wyrazu pozwala na interpretację.  Bo każdy widzi co chce. Ja skojarzyłem, że:
·         Przycisk po lewej stronie służy do wezwania pielęgniarki
·         Przycisk po prawej stronie naciskamy,  gdy takiej pomocy nie potrzebujemy.    
   
Ponieważ nie potrzebowałem pielęgniarki, ani nikt ze znajdujących się w pokoju jej nie potrzebował,  nacisnąłem ten drugi przycisk. Stało się jak przypuszczałem – nikt nie przyszedł.
Wniosek który się  powinien nasunąć  - nie potrzebujemy, nie wciskamy jest drugorzędny.
 Wielka miłości rodaków do naciskania wszystkich możliwych guziczków i przycisków jest przecież powszechnie znana.  I już nie mówię o tych dwóch fantastycznych osobistych guziczkach, w które natura wyposażyła każdą kobietę. Te mógłbym, pomimo upływu lat, przyciskać  bez opamiętania i zmęczenia. Mówię o takich, których przyciskanie czyni życie lżejszym lub nawet możliwym do przeżycia.  Konieczność ta, szczególnie w dziedzinie informatyki jest bardzo  mocna.
Po  doświadczeniach z  ciągle wyskakującymi oknami Windowa, które trzeba zamykać i ukrywać już wiem,  że bez przyciskania i klikania nie potrafimy funkcjonować.
·         Wprowadź PIN i naciśnij przycisk Akceptuj
·         Aby uruchomić kuchenkę naciśnij przycisk „start”
Albo nie logicznie
·         aby zakończyć pracę komputera naciśnij przycisk „start”
Albo , co jest oznaką  prawdziwej męskości
·         Aby zmienić program naciśnij odpowiedni guzik na pilocie
 I tak dalej i tak dalej
Zdarzają się również dewiacje.
Nie myślę teraz o wciskaniu kilku guzików na raz  w blokowej windzie.
Osobiście widziałem jak jeden z klientów  popularnej ostatnio myjni bezdotykowej, przekręcał ruchem zgodnym z kierunkiem wskazówek zegara duże podświetlane guziki. Na nic próby tłumaczenia, że to się naciska nie kręci. Kręcone do czasu zwarcia  uszkodzonych przewodów,  również zadziałały. No cóż. Dewiacje mają to do siebie, że uzyskujemy założony efekt  wybierając bardziej skomplikowaną drogę .
I my naciskamy i na nas naciskają. A później to nawet powołują specjalne komisje do spraw przycisków. Albo może  nacisków.  
Może by  jednak zabrać to klikanie i przyciskanie na  tylko trzy lub cztery tygodnie.  W końcu sanatorium służy odbudowaniu nadwątlonych sił fizycznych ale również  psychicznych.
Bo  przyciski potrafią być rzeczywiście absurdalne.
 

Antoni Relski
17 komentarzy
21 września 2011
Zaskoczyła mnie wczoraj, w okolicach Rdzawki przed Nowym Targiem. Zasnuła swoją mleczną bielą odległy krajobraz. Mgła, jakże jesienne zjawisko. Z czasem zaczęła się wciskać do samochodu, przez uchyloną szybę. Podciągnąłem okna do wyczuwalnego oporu. Przez plecy przeszedł mi dreszcz niechęci dla tego wydarzenia.
Droga na Zakopane, pomijając panujący na niej ruch, stała się nagle mało urokliwa. Zupełnie zaś nie pozwalała mi się cieszyć widokiem Tatr.
Mimowolnie powróciła we wspomnieniach historia jednego z powrotów z Francji.
- Koniecznie musisz wracać tędy – tutaj mój Francuz zdecydowanym ruchem wskazał czerwoną linię na mapie - Droga może nie jest najkrótsza, ale te widoki !
Komu jak komu, ale amatorowi krajoznawczych wycieczek motocyklowych wierzę.
Szybko wprowadziłem korekty do planu podróży. Wybrałem odpowiednie mapy i ułożyłem w kolejności.
Wyruszyłem następnego dnia zaraz po wschodzie słońca. Wcześnie przekroczyłem granicę Francuzko - Szwajcarską. Przywitała mnie przeciętna pogoda, z pogłębiającą się mgłą.
W niedługim czasie mgła stała się tak gęsta, że pozwalała zobaczyć tylko odblaskowe paski słupków stojących na poboczu drogi. Czasami mgła zanikała i w to miejsce pojawiał się intensywny deszcz. Deszcz z równą skutecznością ograniczał mi możliwość podziwiania plenerów.
Z pewnością było co podziwiać. Wyobraźnia pracowała, gdy przejeżdżałem półtunelami, pod widocznymi wodospadami i zielonymi pnączami.
W zasadzie jedyną rzeczą dobrze widoczną, były lampy neonowe, w dwunastokilometrowym tunelu. Migające nad głową i znikające za obrysem dachu samochodu. Towarzyszące im białe znaki na jezdni dopełniały po pewnym czasie atmosferę. Zaczynałem odczuwać cofanie się francuskiego croissanta z zestresowanego żołądka.
Do samej granicy, Szwajcaria strzegła zazdrośnie swoich tajemnic.
Do tego Austria kontynuując, zalała się cała deszczem. Pojawiające się podtopienia,wpływały na wybór całkiem już przypadkowych dróg.
A potem już nie miałem czasu na powtórkę, utrzymując szybkość na pograniczu perskiego oka do przepisów. Pora również nie była sprzyjająca.
Noc, wtedy nie widać krajobrazu. Albo noc i mgła jak kiedyś w Lyonie. Wtedy nie widać nic
Towarzyszący zjawiskom atmosferycznym remont drogi i wyznaczony objazd spowodował że ku swojemu zaskoczeniu, nagle wjechałem autem na kolejowy peron.
„Jencom góry jencom ka Janicka mencom. Jesce bardzej bedem kiej go wiesać bedom”- poleciało z głośnika. Regionalna stacja w Zakopanem, szczodrze obdziela góralskim folklorem. Automatycznie przerzucam falę, gdy wjeżdżam w zasięg rażenia. Jakby na to nie popatrzeć, po ojcu jestem w połowie góralem. Chałupa w Gorcach reanimowana od dwudziestu lat zapełnia z powodzeniem drugie pół. Gdzie jeszcze mieści się i po kim, ten pierwiastek żydowski, który zarzucali mi włościanie, w trakcie negocjacji ceny zakupu płodów rolnych?
Słuchanie folkloru góralskiego należy do przeżyć ekstremalnych. Funkcjonuje nawet takie samookreślenie człowieka zgodnego, który ma już dosyć:
- Lubię wszystko nawet góralską muzykę, ale....
Włączyłem światła przeciwmgielne i zredukowałem bieg. Po paru kilometrach wyłoniły się zza białej zasłony neony, później reklamy i przydrożne domy. Gór nie zobaczyłem tego popołudnia wcale.
Nie podziwianie widoków rzuciło mnie tutaj, w to wtorkowe popołudnie.
Wszystko dobre kiedyś się kończy i moja żona zakończyła swój rehabilitacyjny turnus.
- Dla kogo dobre? - Ktoś zapyta.
To jest oczywiście kwesta dyskusyjna. Rzeczywistość zaś jest taka, że każde z nas postanowiło znaleźć w tej rozłące coś dobrego. Oczywiście w sposób dobry dla nas obojga, czyli bezpieczny.
- Dobrze że to już koniec – powiedziałem na powitanie – jeszcze parę dni, a organizm zaczął by się odzwyczajać
Doświadczenia w logistyce wymagało zapakowanie wszystkich bagaży. Zwoziliśmy je na raty, za każdą wizytą. Powrót zaplanowany był na raz.
Dodatkowo wielkie serce mojej żony zaproponowało miejsce w aucie, swojej szpitalnej współlokatorce. Przymierzałem i przestawiałem te wszystkie torby, wózek i reklamówki.
Koleżance nad wyraz spodobały się efekty swojej terapii zajęciowej. Postanowiła te wszystkie papierowe kwiatki, wazoniki, łabędzie origami, zabrać ze sobą. Spakowane w dwa duże kartonowe pudła wymagały specjalnego traktowania.
Zakląłem ze dwa razy i jakoś udało się. Szczęśliwy domknąłem klapę bagażnika.
- Góry płaczą na Twoje pożegnanie – zauważyłem uruchamiając silnik.
Wycieraczki pracowały w ruchu ciągłym. Tak też pozostało przez cały czas jazdy do Krakowa.
- Nie tylko Góry płaczą - żona próbowała złapać mnie na nieścisłościach.
- Nie. To już Kraków mży, wzruszony Twoim powrotem.
Dostarczenie koleżanki do miejsca jej zamieszkania okazało się nieznacznie skomplikowane.
Jako osoba bez samochodu, udzieliła mi następujących wskazówek:
-Za piekarnią w lewo, a potem za budką do góry.
-A gdzie ta piekarnia?
Z mniejszymi lub większymi perypetiami dowiozłem pasażerkę do domu.
Zaproszenie na herbatę. Ze względu na późną porę odłożone w przyszłość. Jak znam życie, bez realizacji.
A potem już tylko dom. Nasz dom. Mam nadzieję że gościnny i stęskniony. Dzieli nas od niego trzy piętra. Ale to już nie problem od czasu, gdy korzystamy ze schodołazu.
Klap, klap. Kółka beznamiętnie dźwigają wózek, nie narzekając na strzykanie w plecach czy łokciu.
Po pięciu minutach meldujemy się pod drzwiami. Mając gdzieś poufność danych osobowych, mała mosiężna tabliczka informuje - A.M Relscy.
Ze względu na późną porę ograniczyliśmy się do wstępnego rozpakowania i rozmowy.
Przepraszam. Było też pierwsze pranie ale to raczej zasługa pralki.
Młody, który wyszedł na chwilę i powrócił po dwóch kwadransach, stanął w drzwiach i stwierdził:
- Nie poznaję Was, siedzicie tak razem, wieczorem. I bez winka?
- Synku! Obowiązki wobec pracodawcy to wymuszają. Spoko Maroko.
Ale za to sobota, sobota będzie dla nas” – odrobinę przerobiłem Niebiesko - Czarnych.
Odrobinę w zakresie tekstu. Co do linii melodycznej, to z pewnością Zbigniew Podgajny (autor) dostałby szału.
Od rana przyjdzie czas na przywracanie wszystkim rzeczom w domu ich właściwego miejsca.
W końcu rola Strażniczki Domowego Ogniska nie jest dokładnie zdefiniowana.
Boże jak to dobrze, że będę w pracy.
Po powrocie przyjdzie mi tylko do tego przywyknąć.

Antoni Relski
16 komentarzy
17 września 2011
No i nie obyło się bez sterydów. Ale po kolei.
Po trzech tygodniach nacierana maścią i popijania saszetek, łokieć dalej boli. Wyciągnąłem karteczkę z  kolejnym terminem do ortopedy i zacząłem nastawiać się psychicznie. Termin wziąłem tak na wszelki wypadek.  I wychodzi na to, że jest jak znalazł. To się nazywa doświadczenie życiowe. Szkoda tylko, że własne dzieci nie chcą z niego korzystać. Mówią, że stać ich na własne błędy.
Pół godziny przed zaplanowanym terminem, zjawiłem się w poczekalni. Ponieważ jestem punktualny, ale nie cierpię czekać, przygotowałem się. Do zabijania czasu posłużyła mi książka „ Życie prywatne elit Drugiej Rzeczypospolitej” Czyta się jednym tchem. To okres kiedy w knajpach  szalało się na maksa.  Do ostatniej kropli koniaku.  W takiej stołecznej  Adrii, spotykali się Marian Hemar, Julian Tuwim, Loda Halama i Bolesław Wieniawa-Długoszowski.  Gdy ojczyzna wzywała walczyło się do ostatniej kropli krwi.  Wiem, wiem, że to takie patetyczne. Ale  obecne elity są nieporównywalne.
Na czas wyczekiwania pod drzwiami lekarskiego gabinetu,  przypadł mi akurat smakowity rozdział o Wieniawie Długoszowskim.  Podśmiechiwałem się raz po raz, mniej lub bardziej subtelnie. Raz nawet wybuchnąłem  głośnym śmiechem ,wzbudzając zainteresowanie pozostałych pacjentów. Generał Wieniawa,  to zdecydowanie mój „numer jeden” dwudziestolecia międzywojennego.    
Mam zwyczaj odwiedzać  Jego grób, za każdym razem gdy jestem na Cmentarzu Rakowickim.
Akurat kiedy doszedłem do Syberyjskich lat Piłsudskiego,  usłyszałem  głośnie  -Dzień Dobry, skierowane najwyraźniej w moim kierunku. Podniosłem oczy z nad książki. Przed sobą zauważyłem damskie nogi, ubrane w modne cały czas balerinki. Wąskie dżinsy skrywały szczupłe nogi. Na wysokości  kolan, na spodniach naszyte były kryształki,  pochłaniające światło. Wpuszczone światło  rozdzielało się, połyskując na poszczególnych szlifach.  
Wabiki  - pomyślałem odruchowo. Nie mogłem  gapić się   zbyt długo na nogi, aby nie zostać posądzony a jakieś seksistowskie zachowanie. Poza tym chciałem zobaczyć, kto jest posiadaczem tych zgrabnych  nóg. Podniosłem oczy.  Dalej zaczynał się biały fartuch zarzucony i nie zapięty, aby ukazywać całą resztę  dobrze zgranej garderoby.  Bluzka również nie oparła się pokusie kilku kryształków.
-  O!  Dzień dobry  -  powiedziałem, uśmiechając się na powitanie  poznanej w czasie poprzedniej wizyty rejestratorki         
 Stała przede mną uśmiechając się w ten swój specyficzny sposób. Nazwałbym go szelmowskim, gdyby nie to, że określenie to  nie pasuje do kobiet. A może pasuje? W sumie, czemu nie?  
- Widzę że zapadłem Pani w pamięć, Pani Elu.
 Imię doczytałem z firmowej plakietki, przypiętej na kształtnej piersi.
- Z tym Pana uśmiechem, trudno nie pamiętać. A dzisiaj Pan też taki wesoły.
- A to za sprawą Wieniawy Długoszowskiego.
- Tego co ma ulicę  w Bronowicach?  – popisała się znajomością topografii.
- Dokładnie Panie Elu, Generała i kawalerzysty
- Niestety dalszy dialog na tematy historii naszej Najjaśniejszej  i jej kolorowych przedstawicieli  przerwał doktor, który wyczytał moje nazwisko.
Antoni Relski  -  doleciało  z głębi gabinetu.
Przepraszam muszę iść.  Na zastrzyk. W łokieć
- Powodzenia, rzuciła Pani Ela i schowała w swoim pokoju, pogrążając się w rejestracji pacjentów.
- Cholera -  pomyślałem wstając z krzesła – Jak śni mi się fajny sen damsko –męski,  to też mi go coś musi przerwać. 
- Łokieć ?  - spytał doktor?
 O i on mnie pamięta. Jak w tym dowcipie :
- Wydaje mi się, że już pan u mnie był - mówi lekarz przyglądając się bacznie starszemu gościowi, który właśnie wszedł do gabinetu - Jak pana nazwisko ?
- Kowalski.
- A pamiętam.... Prostata ?
- Nie. Kazimierz.
Zamknąłem drzwi i usiadłem naprzeciw.
- Łokieć?   Nie specjalnie, skoro jestem dzisiaj u Pana – popisałem się logicznym wyciąganiem wniosków.
 - No, to  będziemy się kłuć.
Zabawne jest to, że dostałem do ręki receptę i udałem się do najbliższej apteki po ampułkę leku. Na szczęście apteka znajduje się w budynku, co ułatwia sytuację.
Dwa trzydzieści. Tyle zapłaciłem w aptece i z własnym zastrzykiem zameldowałem się w gabinecie.
Posiadanie na stanie leku, który na dodatek  jest dość popularny, nie przewróciłoby chyba NFZ- tu.  Zamiast tego, ja poszedłem do apteki, a w gabinecie czekał na mój powrót doktor.
Energicznym krokiem  przekroczyłem przezroczyste drzwi apteki.
Ponieważ w kolejce była tylko jedna kupująca osoba, która tylko pobieżnie przeczytała skład kupowanego właśnie kremu, trwało to około pięciu minut. Mogło być gorzej.
Przy okazji poszukiwania miejsca o tak zwanej największej bolesności, doszło do następujących ustaleń.
Pan doktor ma żonę. Jego żona ma brata, który ożenił się jakiś rok temu z dziewczyną. Ojciec tej dziewczyny  jest bratem mojej żony.  Aż strach myśleć  do jakich ustaleń  moglibyśmy dojść,  gdyby tak  dobrze przycisnąć mi  ten łokieć.
Chyba nie nadaję się na Jamesa Bonda. 
 Poza tym on sam sobie walnął adrenalinę w serce, a ja do zwykłego łokcia użyłem doktora specjalisty. Dobrze że ten zastrzyk nie w dupę. Bo takie ponoć daje Pani Ela. 
Z opuszczonymi spodniami wyglądałbym dwuznacznie. Chociaż, gdyby nawiązać do Wieniawy?
Być może to załatwi sprawę, ponieważ doktor nie nalegał na rezerwację kolejnego terminu. 
  - Trochę poboli. Ze dwa dni poboli – powiedział  na odchodnym doktor.
Słowa dotrzymał. Dwadzieścia cztery godziny później, nadal nie mogę korzystać z ręki.
 Czego ja dzisiaj nie robiłem lewą?
Jeżeli przyjmowanie sterydów tak boli, to moi drodzy -  szacun dla podgolonych karków z bicepsami, pełnymi  sterydów. Widocznie prawdziwe, uświadomione piękno wymaga cierpienia i wyrzeczeń.
Sam w domu. Ilość pomysłów ograniczona. Ból z którym od biedy mogę żyć  i to przez cały weekend.
Może winko?
Afrykańskie, czerwone, wytrawne. W ulubionym dużym kieliszku 350 cl.
Masywnym korkociągiem, z napisem „Dymitrowgrad”  wbiłem  się w korek niczym Rhett Butler wpił się w usta Scarlett O'Hary .
 I tylko wyciąganie było trudne.
 Zrobiłem to  lewą ręką z pomocą kolana. Do jakich to poświęceń jesteśmy gotowi gdy wzywa smak.
 Nic nie zmąci mi spokoju tego wieczoru..
Zmąciło.
Cytat na który natrafiłem przypadkiem brzmiał:
Inteligentni ludzie są często zmuszani do picia, by bezkonfliktowo spędzać czas z idiotami.
/Ernest Hemingway/
A ja ten wieczór spędzam sam. Ze sobą na sam.




 
Antoni Relski
26 komentarzy
14 września 2011
Lubię sobie pogadać. Zamiłowanie do gadulstwa rośnie mi z wiekiem.
I waga też mi rośnie z wiekiem. I dioptrie w moich szkłach też.
Nieuprawnione wydaje się więc powiedzenie, że z wiekiem mniej rośnie.
W zeszłym tygodniu wyraźnie to zamiłowanie do gadania udowodniłem.
Od dłuższego czasu prowadziłem wymianę e-maili z tajemniczą przedstawicielka pewnego wydawnictwa. Faktem jest, że pomiędzy jednym a drugim mailem mijało sporo czasu, ale ponoć liczą się efekty.
Efektem dłuższej wymiany e-maili, było moje spotkanie z Sympatyczną Redaktor tego Wydawnictwa.
Piszę tak bardzo ogólnikowo, ponieważ projekt jest właśnie realizowany i nie chciałbym niczego zapeszyć.
Będę jednak bardziej wylewny niż politycy, wygadujący swoją ulubioną formułę:
- Nie potwierdzam. Nie zaprzeczam
Ja potwierdzam a sprawy mają się tak.
Rzeczy pewne. Trzymam właśnie umowę z owym Wydawnictwem, w którym to dokumencie
podpisanym i ostemplowanym, określa się mnie autorem, a mojego bloga dziełem.
Mam to na papierze, który trochę się już przymiął od ciągłego oglądania.
Na mocy umowy powierzyłem, mam nadzieję w dobre ręce, fragment bloga.
Dodatkowo przed kamerą udzieliłem odpowiedzi na kilka pytań.
Sympatyczna Redaktor zaprowadziła mnie do studia nagrań, gdzie w kierunku szkła kamery wyrzuciłem potok słów. Zauważyłem niestety, że jedyną blokadą długości wypowiedzi, był ograniczony czas całej gotowej audycji.
Nie znaczy to, że odkryłem w sobie zwierzę medialne i mocne parcie na szkło. Nic z tych rzeczy.
W niedzielę, przy poobiedniej kawie przeczytałem najciekawszy fragment umowy mojemu Młodszemu.
Trochę się zdziwił ponieważ do tej pory podejrzewał, że blog jest miejscem, gdzie żalę się na swoje dzieci. Ponoć szczególnie na niego się żalę.
Wielokrotnie chciałem odgryźć się, że są ciekawsze tematy, ale odpowiedź wydała mi się mało dyplomatyczna. Widać, że nie rozszyfrował jeszcze mojego blogowego adresu, bo wiedziałby wtedy że jego teorie są nieuzasadnione.
W trakcie miłej rozmowy, po nagraniu okazało się, że moja Sympatyczna Redaktor również prowadzi bloga. Pogadaliśmy więc sobie jak to między blogerami.
To znaczy mniej więcej tyle, że jak zaznaczyłem na wstępie ja gadałem, a Sympatyczna Redaktor wykazała się grzecznością gospodarza.
Ponieważ Umowa uprawnia mnie do otrzymania jednego egzemplarza gotowego produktu, we właściwym czasie poinformuję jak i co.
chociaż minął już tydzień, czuję się jakbym dostał od życia takiego energetycznego kopa.
Mieszane uczucia budzi we mnie tylko to zerwanie z założoną anonimowością i to od razu w wersji Video.

Antoni Relski
25 komentarzy
11 września 2011
Po raz pierwszy od  dłuższego czasu przeczytałem  tak szczerą rozmowę. Być może zachwyt wynika z faktu, że potwierdza moje przemyślenia?
W Elle zamieszczono rozmowę Anny Luboń z socjologiem dr hab. Tomaszem Szlendakiem.
Tytuł artykułu :   Dlaczego kobiety chcą zmieniać mężczyzn
Rzuciłem się na tekst ponieważ wielokrotnie zadawałem sobie to pytanie.
Oczywiście mam swoje gotowe odpowiedzi, ale jak to mówią - mądrego przyjemnie posłuchać.
No więc dlaczego?
… Jak to się dzieje że kobieta tuż po ślubie zaczyna się przeprogramowywać i rekonstruować mężczyznę z wymarzonego księcia na białym koniu w misia w papuciach…
Kiedyś poznała bezkompromisowego, dowcipnego i podobającego się kobietom faceta. A zamienia go w  człowieka ukierunkowanego na dom i sprawy rodziny. Powoli to te sprawy dominują na tym co się dzieje na zewnątrz. Robi to, po to  aby go zatrzymać.
A kiedy jako wymagający pedagog,  kobieta osiągnie swój wychowawczy sukces, zżyma się  na  pojętność swojego ucznia:
- Ciebie to nawet kijem z domu nie można przepędzić. Zostaw tego pilota. Ruszmy się gdzieś.
Zapuściłeś się, zrób coś z tym brzuchem.
Ale najlepsza receptą będzie rowerek treningowy, wyciągany zza zasłony w sypialni. Będzie mógł pedałować oglądając przy okazji pięć pięć tysięcy sześćset dwudziesty czwarty odcinek „Mody na sukces” . I będzie przecież cały czas  na oku.
I tak współczesny Felicjan Dulski nie musi dymać na  własnych nogach na  Kopiec. Ona na ten Kopiec może pojechać. A że prócz ciała jest również umysł, kobiece  ambicje  odważnie sięgają również tam.
… Ale kobiety nie tylko chcą mężów "umisiowić". Chcą ich też nauczyć sprzątać po sobie brudne skarpetki. Albo żeby się trochę podciągnęli towarzysko: zaczęli mieć właściwe poglądy. Najczęściej takie jak one.
Wśród kobiet w naszej kulturze cały czas pokutuje wyobrażenie o związku jako komunii dusz. Mężczyźni takich wyobrażeń nie mają. Zupełnie inaczej widzą zakres autonomii w związku. Kobieta chciałaby, żeby związek działał jak jedna osoba, żeby oboje podobnie myśleli o wielu dziedzinach. Mężczyźni nie zmuszają się do tego, żeby czuć świat tak samo. Kobiety próbują kształtować mężczyzn na swoje podobieństwo, bo wydaje im się, że tylko wtedy jest dobrze…
 Pan doktor uważa i trudno mi się z tym nie zgodzić, że faceci poddają się swoim kobietom z wygodnictwa. Nie do przecenienia jest również obraz stosunków wyniesiony z domu .
- Tak kochanie. Oczywiście Kochanie. Masz rację Kochanie.
 Tak przecież zachowywał się jego ojciec i czynił to dla własnego spokoju.
Dla własnego wygodnictwa tracimy więc wolność, ale równocześnie przestajemy traktować własny dom jako pole walki. Tutaj role są już podzielone. Żona rządzi  
 ….Może dlatego, że mają w domu święty spokój. Mężczyźni są w stanie wiele oddać dla spokoju. Unikają konfliktów, w które kobiety wchodzą częściej. Oddając część władzy, wolności, mężczyzna bardzo dużo zyskuje w swoim mniemaniu…
Przypomina mi się taki dowcip:
W trakcie męskiego piwa, faceci  żalą się jak to są gnębieni i przez swoje małżonki. Wtedy jeden z nich mówi:
- A ja w domu robię to na co mam ochotę. A dzisiaj na przykład mam ochotę słuchać żony. 
Lektura artykułu  pozwoliła mi zrozumieć dlaczego mężczyźni nie próbują zmieniać kobiet?

… Bo lista cech, których kobiety oczekują od mężczyzn, jest dłuższa, niż lista cech pożądanych przez mężczyzn u kobiet. Im wystarczy, że kobieta pasuje wizualnie, jest miła, inteligentna, nie wstyd się z nią pokazać. Co tu więcej zmieniać?
Może piersi. One  zawsze mogły by być większe.
Oczywiście wszystkie te działania nie powinny być postrzegane tylko w negatywnym zabarwieniu. Wymagająca kobieta w sprzyjających okolicznościach  potrafi być muzą mężczyzny.
 A przecież  wtedy  również wykonuje rodzaj formatowania. Żonie Einsteina przypisuje się znaczną część idei, które opublikował pod swoim nazwiskiem. Freud też pisał dzięki swojej partnerce…
Niestety zdaniem  socjologa  to są wyjątki.
…. Zazwyczaj jednak kobiety formatują mężczyzn, ściągając ich w dół: żeby się nie wyróżniali, żeby byli jak inni, kiedy spotkają się z sąsiadami w niedzielę w kościele.
Pamiętam taką scenę z Czterdziestolatka, kiedy inżynier Karwowski idzie na służbowe chociaż domowe spotykanie z młodą i atrakcyjną panią architekt (w tej roli Grażyna Szapołowska) Przezorna żona nakazuje ubranie koszuli polo do marynarki. Efekt  śmieszności i nieatrakcyjności faceta został osiągnięty
 Marlena Dietrich powiedziała, że większość kobiet usiłuje zmienić swojego faceta, a kiedy im się to wreszcie udaje, ten facet wcale im się nie podoba.   
… Tym, co przyciąga kobietę  do mężczyzny, jest jego egzotyczność. To, że potrafi ją zaskoczyć, że jest nieprzewidywalny. Ale potem kobieta zaczyna go socjalizować, dopasowywać do swojej codzienności. Obudzi się, kiedy będzie za późno. Ten mężczyzna, za którego wyszła, już się nie zachowuje, jak trzeba, ani nie wygląda, jak trzeba. Stał się kimś innym, nudnym i przewidywalnym. Pierwsza myśl to rozwód – cztery na pięć jest inicjowanych przez kobiety. Dopiero socjoterapia może jej uświadomić, że to ona wymogła na swoim partnerze zmiany, których teraz nie akceptuje. Że to ona sama doprowadziła do końca atrakcyjności swojego mężczyzny…
 I w zasadzie nic dodać nic ująć a każdy komentarz wydaje się zbędny z wyjątkiem jednego.
Na koniec warto dopuścić do głosu prawdziwego fachowca, jeśli idzie o  damsko-męskie relacje. Nieżyjący już  Georges Brassens tak śpiewał o tym, co z twardego faceta potrafi zrobić delikatna  i krucha kobietka. Przepraszam że wrzucam cały tekst, ale nie mogłem się zdecydować na żaden skrót. Wszystkie  bowiem zwrotki tworzą zamkniętą doskonałą całość.  

Nigdy w życiu mym nie umiałem zdjąć
Czapki przed nikim,
A teraz na twarz, na kolana ryms -
Przed jej bucikiem.
Byłem wściekłym psem, ona uczy mnie,
Jak jeść z jej rączki.
Miałem wilcze kły, zamieniłem je
Na mleczne ząbki.

Jestem mały miś, własność lali tej,

Co palec ssie, kiedy zasypia.
Jestem mały miś, własność lali tej,
Co mamy chce, gdy jej dotykam.

Byłem twardy drań, ona sprawia że,

Jak z makiem kluska.
Smaczny, słodki i ciepluteńki wciąż
Wpadam w jej usta.
Mleczne ząbki ma, kiedy śmieje się
I kiedy śpiewa,
Lecz ma wilcze kły, gdy jest na mnie zła,
Kiedy się gniewa.

Jestem mały miś, własność lali tej,

....

Siedzę w kącie mym i cichutko łkam

Pod jej pantoflem,
Kiedy wścieka się, choć powodu brak,
Bo jest zazdrosna.

Jestem mały miś, własność lali tej,

....

Pewien śliczny kwiat wydał mi się raz

Ładniejszy od niej,
Pewien śliczny kwiat, zginąć musiał więc,
Pod jej pantoflem

Jestem mały miś, własność lali tej,

....

Wszyscy mędrcy wciąż wykrzykują mi,

że w jej ramionach,
Gdy skrzyżują się, gdy oplotą mnie,
Niechybnie skonam.
Może będzie tak, może będzie siak,
Ale dość krzyków!
Jeśli zginąć mam, jeśli wisieć mam,
To na jej krzyżu

 http://www.youtube.com/watch?v=EkVzhxpLyi8
Antoni Relski
16 komentarzy
08 września 2011
Nawiązując niezobowiązująco  do  akcji pisania bajek trzeba sobie jasno powiedzieć,  że  Życie ton nie jest bajka. Do życia po trzeba kiełbasy i chleba… czyli proza życia.
Ja, Ty, My, innymi słowy dorośli. Czy mamy już za sobą ten zaczarowany etap?  Czy wyrośliśmy zupełnie z bajek? 
W sferze myśli, mowy i działań,  co rusz odnajdujemy przykłady, że nie. Zdecydowanie nie.
Od dziecka  wciskano mi na przykład,  że istnieją tajemnicze słowa które umożliwiają dostęp do gigantycznych skarbców ze złotem,  a więc prowadzą do stanu bajkowej wręcz szczęśliwości.
Bo to ileż oranżady i landrynek mógłbym kupić za taką złotą sztabkę.
- Sezamie otwórz się - powtarzałem za  Alibabą.
Niestety nie dane mi było podłączyć się do żadnej szkatuły. Co najwyżej do babcinej renty, ale to bez związku ze słowami.  Chociaż "dziękuje babciu" było mile widziane 
A obecnie.  Czy stojący po kupon lotto nie próbują  tego samego ?.  Zmienny szyfr, czyli kombinacja sześciu  cyfr  losowanych dwa razy w tygodniu, służy do otwarcia swojego własnego  sezamu.  
Wskazując  różdżką na swojego  młodszego brata mamrotałem „abrakadabra”, ale on nijak nie chciał się zmienić się w  białego królika i  dalej denerwował  mnie swoim szczeniackim zachowaniem.
Różdżka pokryła się kurzem, opuściłem dom rodzinny i nie musiałem chować brata w kapeluszu magika.  Za to razem mogliśmy iść na piwo.
A potem to już miałem dzieci i mam  nadzieję,  że trochę dorosłem
Kiedy zostałem ojcem,  to ja zacząłem opowiadać bajki, z morałami i bez morałów.
Czasem takie dla  ogólnego rozwoju dziedzica, czasem takie na sztukę .  
Opowiadanie bajek stało się pomocne, w okresie mlecznych zębów jak i później.
Bo  nawet wtedy kiedy dzieci nie chciały ich słuchać, wykorzystywałem   zawarte w nich przesłanie .
- Tato daj kupisz  mi nową płytę  Linkin Park – pytało dziecię
- A czarodziejskie słowo gdzie ?    odpowiadałem pytaniem na pytanie .
- Proszę
I tutaj skruszone serce ojca wyciągało z portfela pół stówy. A niech tam, jak tak ładnie prosi.
Przy Starszym doskonale działało, a On sam nabrał  dobrego nawyku.
Młodszy jako  zdecydowany indywidualista , do czarodziejskiego słowa dorzucał znak zapytania.
- Tato  obstawisz mi bilet na Open`era  – pyta dziecię
- A czarodziejskie słowo gdzie ?  – tradycyjnie  odpowiadam pytaniem na pytanie .
- Proszę? - rzuca pytaniem, udając zdziwienie
Ten haczyk z kropką nadaje dialogowi innego wymiaru.
Ale  skruszone serce ojca wyciąga z portfela stówę, bo inflacja.   
-  A niech tam,  na zachętę .
W tak zwanym międzyczasie  nastąpiła  era szybkiej komputeryzacji. Zaplątani w sieć internetową, staliśmy się globalną wioską.  Młodzi  zaczęli słuchać  innych  bajek. Zawarte w nich morały  melorecytują   czarnoskórzy raperzy lub choćby Eminem
W innym wersjach  modeli  morały prawią :  Bitney Spears,  albo Doda.
I to już nie jest jakieś  sobie fi-fi   - jak mówią szmaciane lalki w reklamie Neostrady.
To prawda. Tkwimy w sieci, po uszy i ten  Matrix  zaczyna przejmować nad nami kontrolę.
Całkiem cwanie zaczął od dzieci, a my chcący czy nie chcący zanurzamy się w niego również.  Przecież  kochamy nasze dzieci.
Czy Internet  zmienił wszystko ?
Nie.  Zmieniły się czarodziejskie słowa , ale sentyment do  ważnych słów pozostał.
Przykładem jest pyszny dialog  na który trafiłem w sieci 
- Córuś, idź do sklepu po kisiel.
- A czarodziejskie  słowo, tatusiu?
- Internet odłączę!
- Już lecę!
Komu zaś mało haseł i zaklęć, może sobie odświeżyć przygody Harrego Pottera. W filmie aż roi się od pomocnych i bardzo skutecznych  formuł  i czarodziejskich słów.
Mnie najbardziej odpowiada : ” CONFUNDUS ”
To zaklęcie omamienia, człowiek, który jest pod jego wpływem, skłonny jest uwierzyć we wszystko to, czego pragnie rzucający to zaklęcie.  
Jakie to użyteczne wobec własnej żony, szefa, dzieci ,sklepowej w warzywniaku i kochanki.
A co. Z kochanką  nie byłoby żadnego problemu . Krótkie „CONFUNDUS”  i ofiara łyka te moje komplementy jak młody pelikan ryby.   
Chyba ,że żona zrewanżuje się jakimś zaklęciem wzbudzającym wyrzuty sumienia, albo wywołującym   prawdomówność.
Tylko czy chce mi się jeszcze krzyżować różdżki , po tylu latach wspólnego życia?
Proste  ”Stoliczku nakryj się”  wydaje mi się najbezpieczniejsze.

Antoni Relski
14 komentarzy
05 września 2011
Na blogach zrobiło się bajkowo. A to w związku z akcją pisania bajek, szeroko reklamowaną na Onecie. Ponieważ celem akcji jest ułatwienie poruszania trudnych tematów w rozmowach z dziećmi, postanowiłem wziąć w niej udział
Oto moja trochę smutna bajka

Marysia i wiewiórki.
W starym  ogrodzie stał dom zbudowany z dużych szarych kamieni i  czerwonych cegieł. Dom był tak samo stary jak ogród który go otaczał.  Pan który budował ten dom dla swojej rodziny  postanowił, że umieści w nim duże drewniane okna. Chciał, aby przez te okna wpadało jak najwięcej promieni słonecznych  i aby te promienie tańczyły wesoło na  meblach i obrazach  znajdujących się wewnątrz domu.  A kiedy  pojawiły  się dzieci przystroił okna kolorowymi  firankami,  aby zwabić jeszcze więcej słońca zafascynowanego pastelowymi barwami. Potem właściciel domu postarzał się i odszedł tam, gdzie kiedyś odchodzą wszyscy starzy ludzie.  W spadku pozostawił  dom swoim dzieciom.  Zamieszkał w nim  starszy z braci,  a młodszy wyjechał do dużego miasta. Od tego czasu kontakty pomiędzy braćmi stały się rzadkie i okazjonalne. Starszy z braci ożenił się, a jego żona zamieszkała wraz z nim w tym dużym pustym domu.  Chociaż mijał miesiąc za miesiącem Starszy Brat  nie przystrajał okien w kolorowe dziecięce  firany, ponieważ  nie miał dzieci. Martwiła go ta sytuacja.  Jego największym marzeniem było zostać ojcem. Lata mijały i w końcu któregoś dnia, w dużym domu zamieszkała mała dziewczynka. Marysia miała duże czarne oczy i uśmiechniętą buzię. Szczęśliwy Tata natychmiast rozwiesił w pokoju córki kolorowe  ozdoby i firany  z żółtymi  słonecznikami,  aby zachęcić słońce do odwiedzin w tym dziecięcym pokoju.  I tak  codziennie słońce zaglądało do pokoju  córeczki  i łaskotało  nosek  śpiącej  w łóżeczku dziewczynki .
Czas mijał a Marysia rosła. Najpierw postawiła pierwsze kroki na dywanie w sypialni, a potem już w całym domu słychać było radosny tupot małych nóżek. Dziewczynka bardzo lubiła chodzić z mamą do ogrodu. Tam pośród olbrzymich, starych drzew  wesoło ćwierkały ptaszki, a wiewiórki gromadziły zapasy na zimę. Wiewiórki  przyzwyczaiły się do  obecności  radosnego dziecka w domu  i bez strachu podbiegały po orzechy, które  przynosiła mama z córką. Układały je  obok ławki  na której siadały, a następnie godzinami obserwowały zabawy wiewiórek.  Tak mięło jedno lato, po którym  przyszła jesień i zima. A potem po kolei wiosna z przylatującymi bocianami, lato ze słodkimi truskawkami   i znowu jesień z wiewiórkami które gromadziły orzechy.  Marysia była już na tyle duża,  że mama pozwalała jej samodzielnie pójść  na spacer wąska żwirową  alejką  wokół domu.  Dziewczynka była bardzo dumna z tego,  że mama pozwala jej na taką samodzielność.  Cieszyło ją również to, że oswojone wiewiórki podbiegały do niej i brały orzeszki bezpośrednio z ręki.
Nadszedł  kiedyś taki dzień,  kiedy na samym końcu tego starego ogrodu  pojawił się samochód. Rodzice dziewczynki od rana czekali na pojawienie się gości, a i Marysia ubrana inaczej niż zwykle,   stała w  oknie dużego pokoju.  Dzisiaj miała poznać swoje kuzynki. Marysia wyobrażała sobie jak wyglądają  ponieważ dotychczas widziała je  na fotografii  wiszącej na ścianie, w pokoju rodziców. Kilka razy  uczestniczyła w rozmowie rodziców za pośrednictwem Internetu.
Jej Tata mieszkał tutaj pośród starego sadu, który własnymi rękami sadził jeszcze jego ojciec.  Brat taty wyprowadził się do dużego miasta i tam pracował w takim dużym niebieskim  wieżowcu,  w samym centrum tego dużego miasta.
Kiedy auto podjechało pod  drzwi  Tata z Mamą  wyszli naprzeciw.  Trzymali Marysię za ręce  i wszyscy  serdecznie uśmiechali się.  Byli przecież taką kochająca się rodziną.
Najpierw z samochodu wyszedł  Wujek.  Jaki On podobny do mojego Taty – pomyślała Marysia. Potem pojawiła się  Ciocia. Na końcu z samochodu wysypały się córki.
Córki miały na imię Kasia i Martyna. Były o kilka lat starsze od  Marysi
Wszyscy uśmiechając się i żartując  weszli  do domu, skąd dobiegał już smakowity zapach świątecznego obiadu, przygotowanego na przyjęcie gości.
Po obiedzie, przy kawie i ciastkach  rodzice  rozmawiali ze sobą  o sprawach,  które zupełnie nie były  intersujące dla dzieci. Rozumiejąc to mama powiedziała:
- Marysiu zaproś kuzynki do ogrodu i pokaż im wiewiórki.
Marysia była bardzo dumna ze swoich  wiewiórek,  dlatego bez ociągania wstała od stołu i zawołała:
- Kasia, Martynka idziecie ze mną  do ogrodu?
Dziewczynki zebrały się równie szybko i cała  trójka wybiegła z domu na taras, a później po czterech betonowych  schodach  na żwirową dróżkę wiodącą  w głąb ogrodu.
Marysia prowadziła kuzynki napominając je aby zachowały ciszę.  Nie chciała przestraszyć małych rudych zwierzątek mieszkających w konarach drzew.  Kiedy doszły do wysokich krzaków porzeczek poprosiła aby  zaczekały tutaj.
- Powiem im o Was  i poproszę żeby nie uciekały.
Dziewczynki  posłusznie stanęły za krzakiem i z tego miejsca obserwowały drzewo i trawnik. Marysia  podeszła pod duże stare drzewo i tak jak to było w zwyczaju wyciągnęła  do góry swoją rękę.  Na dłoni  leżały dwa orzechy.  Po chwili głową w dół,  bardzo ostrożnie zeszła jedna z wiewiórek. Gęstą rudą kitą  kręciła to w lewo, to w prawo dla zachowania równowagi. Duże, rude i czujne uszy nasłuchiwały czy  gdzieś z boku nie czyha  jakieś niebezpieczeństwo. Wiadomo bowiem, że wiewiórki są bardzo ostrożne.
- Basia, Basia, Basia - nawoływała Marysia. Wiedziała,  że o ile kurczątka przywołuje się  słowami: cip, cip, cip, o tyle na wiewiórkę należy  wołać właśnie Basia.
 - A dlaczego Basia - pytała mamę
- Naprawdę nie wiem, ale tak uczyła mnie moja mama, a ją  jej mama.  I tak dalej i tak dalej. Pewnie już nikt tego nie pamięta. A zawołanie zostało.
Basia powolutku zeszła z drzewa i podeszła do Marysi. Dziewczynka przykucnęła na trawie, a wtedy wiewiórka ostrożnie  wzięła z jej dłoni orzeszek i  wycofała  się na trzy kroki  do tyłu. Zaraz też wsadziła  do pyszczka  orzeszek rozłupując go błyskawicznie.
- Ja też chcę,  ja też – krzyknęła wybiegając za krzaka porzeczek Kasia.
Wiewiórka spłoszona  skoczyła na pień i w jednej chwili schroniła się  pomiędzy gałęziami.
-Spłoszyłaś ją  - powiedziała z wyrzutem Marysia. Mówiłam Ci,  że najpierw muszę z nią porozmawiać.
- Basia, Basia ,Basia chodź tutaj - wołały dziewczynki, ale żadem rudy łepek  już nie pojawił się  spomiędzy liści.
Rozczarowane Kasia i  Martyna siadły pod drzewem, rzucając ze złością  przygotowanym wcześniej orzechami w pień drzewa,  po którym uciekła machając rudą kitą Basia.
- Dlaczego wołasz na wiewiórkę Basia? – spytała Martyna.
- Bo moja mama mówiła,  że tak już nazywała wiewiórki jej mama.
- A ty wiesz,  że to nie jest Twoja mama?- powiedziała dosadnie Kasia
- Jak to nie jest moją mamą? – spytała zaskoczona  Marysia, a za chwilę zaczęła krzyczeć:
- A właśnie, że jest moją mama.
- Mnie i Martynę urodziła nasza mama, a Ciebie zabrali z domu dziecka. Bo Twoja prawdziwa  mama Cię  nie chciała – dodała  Kasia.
- Kłamiesz, kłamiesz – krzyknęła Marysia. Wielkie słone łzy zaczęły spływać jej po policzkach. Wstydząc  się swoich łez  dziewczynka odwróciła twarz od kuzynek.  Chwilę  później pobiegła jak najdalej od nich, aż na sam koniec ogrodu. Tam pod krzakiem bzu  znajdowało się takie ukryte wejście do  pomieszczenia,  które tworzyły gałęzie do spółki z  niewielkim zagłębieniem terenu. Przychodziła  tutaj od czasu do czasu,  aby ukryć się przed cały światem. Czasami chowała się tylko przed mamą i potem ze swojego ukrycia obserwowała  jak mama szuka ją i nawołuje:
- Marysiu, Marysiu kochanie, gdzie jesteś?
W którymś momencie wybiegała ze swojej kryjówki  głośnym – Kuku!
Wtedy matka brała ją w ramiona i całowała mocno w policzek. Zaraz też szeptała  jej do ucha:
- Ale mi napędziłaś strachu. Nigdy już tego nie rób córuniu.
Teraz jednak chciała być zupełnie sama.  
Jak to nie jest jej mamą?  A ona nie jest jej córunią?. Taką kochaną.
To wszystko jest nieprawda ?  Dlaczego?.
Kasia z Martyną wróciły do domu. Po drodze uzgodniły,  że  pod żadnym pozorem nie powiedzą dlaczego  Marysia nie wróciła razem z nimi.
- Chciała zostać z wiewiórkami  - Powiedziały krótko.
Kiedy   goście pojechali, wszystko zostało  sprzątnięte ze stołu.  Mama zaniepokoiła się przedłużającą się nieobecnością  dziewczynki w domu.
Wyszła na taras,  a następnie  żwirową alejką udała się w kierunku  wiewiórkowego drzewa.
- Marysiu, córusiu moja , gdzie jesteś?  Znowu chowasz się przede mną
- Kochanie! To ja Twoja mama!
Nawołując tak,  przemierzała cały ogród z końca w koniec próbując odnaleźć  Marysię. Bez efektów.
Kiedy  Dotarła w okolicę bzu zauważyła  delikatne poruszenie się gałązek.  Podeszła bliżej i  wśród liści zauważyła skuloną postać dziewczynki.
- Tu jesteś Kochanie. Znowu ukryłaś się przed swoją mamusią.  Córeczko  kochana chodź do mnie.
- Ty nie jesteś moją mamą -  dobiegł do niej zapłakany głos córki
- Jak to nie jestem?
- Kaśka z Martyną mi wszystko powiedziały. Moja mama mnie nie chciała, a Wy zabraliście mnie z Domu Dziecka.
Mama podeszła jak najbliżej kryjówki  i usiadła na pachnącej, zielonej trawie przetykanej gdzieniegdzie  małymi, kolorowymi, polnymi kwiatkami.
- Córeczko musisz mnie wysłuchać.  To prawda, że nie ja Ciebie urodziłam,  ale to nie zmienia faktu, że jesteś moją ukochaną córeczką.  Aby mieć dzieci  nie trzeba  koniecznie  ich urodzić  Można również adoptować  dzieci,  których rodzice nie mogą wychowywać, ze względu na słabe zdrowie, lub inne kłopoty.  Oba sposoby są tak samo dobre, tak samo ważne.  Żadne z dzieci nie jest gorsze,  bo najważniejsza jest miłość między rodzicami i dziećmi.  Przecież wiesz, że Ciebie kochamy najbardziej na świecie.  Wspólnie z Twoim tatą chcieliśmy mieć dzieci zaraz po ślubie, ale niestety nie mogliśmy.  Wybraliśmy inną drogę   poszliśmy do domu dziecka.  Kiedy tam już byliśmy, zobaczyliśmy jak leżysz w łóżeczku i tak słodko uśmiechasz się. Wiedzieliśmy już, że czekasz na nas i że  to nie my, ale Ty nas wybrałaś. Pokochaliśmy Cię natychmiast i całym sercem. Od tamtej chwili nie wyobrażałam sobie życia bez Ciebie.  To Ty wniosłaś do naszego życia tyle ciepła i radości.  I jeżeli jeszcze raz  miałabym decydować to zrobiłabym to samo. Chciałam o tym z Tobą rozmawiać, ale czekałam aż potrafisz to wszystko zrozumieć. Wyszło na to, że czekałam zbyt długo.
Niestety koleżanki i koledzy czasami potrafią  być  niezbyt mili. Robią  złośliwe uwagi na temat wyglądu,  wzrostu lub wagi  rówieśników.  Potrafią wyśmiać kogoś kto ma inny kolor skóry, albo że urodziły się w biednej rodzinie.
 Tak sobie  myślę,  że być może to właśnie tym dzieciom  brakuje  dobrego życzliwej  rozmowy ze swoimi rodzicami. Z  tatą i mamą,  którzy powinni im powiedzieć,  że nie ważne czy ktoś jest mały czy duży, gruby czy chudy, biedny czy bogaty. Nie ważne jaki ma kolor oczu czy skóry. Nie jest ważne gdzie się urodził. Najważniejsze żeby ten ktoś był dobry dla innych.
Ty jesteś dobra. Poznały to nawet  wiewiórki. One tak chętnie przychodzą  po  orzeszki,  które im przynosisz.
- A moja  mama, ta która mnie urodziła, nie kochała mnie i dlatego zostawiła mnie w szpitalu? -  dopytywała  Marysia.
- Nie znam Pani która Cię urodziła. Być może Ona  nie miała warunków, żeby wychowywać taką mała i delikatną istotkę  jaką wtedy byłaś. Ja nie ma prawa jej oceniać. 
- A ty nie zostawisz mnie  kiedyś? - spytała Marysia  nieśmiało wychylając się zza gałązek.
-  Córeczko  Ty jesteś całym moim życiem, najważniejszym jego elementem. Bez Ciebie nie wyobrażam sobie, aby spotkało mnie coś dobrego.  Cieszę się, że  mogę być Twoją matką.
Dziewczynka rzuciła się w ramiona mamy, aby poczuć się bezpiecznie. Policzki wyschły już na wietrze który pojawił się znikąd i poruszał  liśćmi w ogrodzie.
Mama trzymając córkę  w ramionach skierowała się ku drzwiom tarasu, z których  wypatrywał  ich powrotu najukochańszy pod słońcem tata.
- To tak jakbym  miała dwie mamy – podsumowała rozmowę -  Jedna mnie urodziła, a druga mnie kocha.
- Ty też mnie kochaj Tatusiu – powiedziała,  kiedy stanęli na tarasie.
Na dróżce nieopodal  ulubionego drzewa ponownie   pojawiły się  wiewiórki.  Dwa rude  zwierzątka pozbierały rozrzucone orzechy i machając radośnie kitą schowały się wśród konarów.  

Antoni Relski
15 komentarzy
02 września 2011
Wysiadła mi ręka. Prawa.  W tym znaczeniu,  że nie oddaliła się ode mnie, ale jest jakaś obca. Boli mnie od około trzech tygodni i nic nie wskazuje na to,  że stan ten może się zmienić.   Gdzieś ją nadwyrężyłem,  albo coś z tych bliskoznacznych określeń. Żona stwierdziła, że to klasyczny łokieć tenisisty, chociaż z rakietą nie mam nic wspólnego. Oprócz diagnozy zaordynowała leczenie, które ma polegać na zrobieniu blokady. Blokadę to ja mam przed samym udaniem się do lekarza. Jak widzę tę kolejkę oczekujących….  Blokada właściwa, czyli seria iniekcji w tamto miejsce ponoć pomaga.
Do tej pory brałem na wstrzymanie ponieważ,  parafrazując  Zenona Laskowika, pozostałe trzy kończyny mam sprawne.
 Może i z bólu przełamię opory, tylko kiedy wybrać się do tego lekarza. Mój były znajomy ortopeda stracił do mnie resztki swojej sympatii, a ja wykazałem empatię dla tego braku  i przyjąłem do wiadomości. W bardzo trudnym dla  mnie etapie życia podjął taką decyzję i na  szali jakiegoś niezrozumiałego dla mnie, a wybujałego ego położył   piętnaście lat przyjaźni.  Ja również mam swoje ego i to całkiem niemałe. Wizyta skruszonego pacjenta nie wchodzi więc w rachubę. Dobrze, że to nie noga.  Chodzę więc z dnia na dzień,  starając się nie obciążać przesadnie prawej ręki. Ale czy to się da?  A czym że ma wszystko  robić praworęczny?  Wczoraj na przykład wylądowałem u teściowej jako pogotowie energetyczne. Gniazdko  elektryczne nad zamrażarką odmówiło współpracy i każdą próbę kontaktu z wtyczką  kwituje głośnym hukiem, snopem iskier i wywaleniem bezpiecznika. Nie honorowo nie pomóc podczas gdy teściowa wyprasowała mi wszystkie czekające na to T-shirty.  Zebrałem więc narzędzia do łapy i udałem się  na robotę. Po zdemontowaniu  gniazdka oczom moim ukazał się obraz nędzy i rozpaczy.  Wypalona instalacja  na  aluminiowych kablach i iskrzenie  przy  każdym zbliżeniu.
Iskrzenie podczas zbliżenia oczywiście lubię, ale nie w przypadku prądu.
Korzystając z tego, że w pobliżu znajduje się market budowlany udałem się na wycieczkę między regały.  Zakupiłem nowe gniazdko, tym razem natynkowe, kawałek kabla do tak zwanej sztukówki  i koszuli termokurczliwe. Połatałem jak umiałem i na resztkach  obudowy starego gniazda zmontowałem nowe natynkowe. Kombinacja wynikała z tego, że poprzednie gniazdko było utopione w boazerii na jakieś 3 cm.  Teraz gniazdko zlicowało się z deskami.  Jeszcze tylko kontrola działania i po robocie. Wyszło z tego dwie godziny dłubania.
Po powrocie otworzyłem  już tylko puszkę zimnego piwa i zanuciłem nie wiedzieć czemu za  Jonaszem Koftą –  Koniec dnia czerwonym pachnie winem. Na wino niestety było zbyt gorąco.
Puszkę otworzyłem już lewą ręką, bo prawa robiła mi wyrzuty za konieczność obsługi śrubokrętu.
Kiedy zaczerpnąłem pierwszy łyk pełny piany, niebo rozdarła błyskawica, potem druga i trzecia. Powoli z widocznym ociąganiem zaczął padać deszcz.  Wyszedłem na balkon i obserwowałem  jak krople deszczu  nie dolatują do jezdni i nie rozbijają się o asfalt. Tuż nad ziemia zamieniają się w parę wodną i ulatują do góry. Chwilę trwało nim temperatura obniżyła się na tyle by w mokrym asfalcie zaczęły się odbijać uliczne lampy.
Odkryłem ze dwie wiadomości pozostawione przez dzwoniących na domowym telefonie, które niespiesznie odebrałem.  Nic co zmieniłoby historię, albo przyszłość mojego życia.
Kiedy próbowałem zasnąć odezwał się łokieć tak skutecznie, że musiałem go obłożyć  zimnym  żelowym kompresem (mam zawsze w zamrażarce).  Straciłem  przy tym całą senność, która chwilę wcześniej zmusiła mnie do rozebrania łóżka. Po raz któryś obejrzałem więc Jackie Brown Quentina Tarantino.
Za każdym razem  fascynuje mnie ten fragment filmu w którym  Melanie pyta Louisa
- Bzykamy się?
On po chwili wahania godzi się na to krótkim - OK
Znikają w sypialni, ale zaraz pojawia się  na ekranie informacja  – „ po trzech minutach„
Zrelaksowane twarze bohaterów mówią wszystko
I jak każdy facet zadałem sobie pytanie Czy ja również zostawił bym ten cień niepewności zastanawiając się nad propozycją?.
Nie zastanawiałem się w ogóle  - czy z tą boląca ręka miałbym tyle entuzjazmu i  ikry w sobie?.
Pewnie że miałbym.  W końcu na co mi w takiej sytuacji ręce.  
Tak zwane względy moralne pozostawiam na boku, bo to tylko rozważania teoretyczne. A dojrzały zdrowy facet myśli o seksie co pół minuty. Dobra scena w filmie skraca tę przerwę do piętnastu sekund. Biorąc pod uwagę, że trzymam się tej średniej czasowej, być może ta ręka to nic groźnego. Z tym kompresem, piciem itp.  zeszło trochę czasu.  Okazało się, że po pierwszej w nocy do dyspozycji są tylko krzyżówki z audiotele, albo kiwające się na każda stronę cycki, w nieudolnie markowanych scenach gorącego seksu. Co rusz pojawia się reklama, że  możesz  wysłać SMS-a o treści „dupcia” pod wysokopłatny numer, aby otrzymać dwa pornosy do oglądania na komórkę. Trzeba mieć bardzo dobre warunki do występowania w takim filmie na komórkę, bo przecież wyświetlacze nie największe.  … Żeby to oglądać trzeba mieć wyobraźnię, przy równoczesnym jej braku w trakcie  wysyłania SMS-a z ową „dupcią”
Ręce i nogi się uginają łącznie z tą moją kontuzjowaną.    Wyłączyłem telewizor próbując zasnąć, albo przynajmniej wyciszyć się  odrobinę.  Gdzieś tam przemknął zapóźniony motocyklista pędząc na tylnym kole.  Delikatny wiatr zmuszający liście do drżenia tulił mnie delikatnie do snu, któremu z kolei skutecznie przeszkadzała  miotana podmuchami wiatru firanka.
Następnego dnia udałem się do  chirurga ortopedy. Zauważyłem u siebie syndrom fotela dentystycznego. W poczekalni nie bolą nas żadne zęby. Ze dwa razy poważnie rozważałem pomysł odpuszczenia sobie tej wizyty, ale poczucie obowiązku zwyciężyło. Wpadłem do przychodni z zapasem pięciu minut. Zdyszany podszedłem do rejestracji . Miła pani siedząca za wysoką ladą  uśmiechnęła się do mnie szeroko.  Legitymując mnie i dopytując, wypełniała kartotekę pacjenta.
- Kogo upoważnia Pan do wglądu w dokumentację?
Pomyślałem chwilę. Żona sama nie pojedzie, a więc odpada.  Dzieci prawie na swoim, zawsze mocno zaganianie.  
- W zasadzie to nie mam kogo upoważnić –powiedziałem, rozkładając bezradnie ręce.
Pani wpisała w odpowiednią rubrykę  „ Nie”  i jeszcze szerzej uśmiechnęła się do mnie.
Pomyślałem w tej chwili, że jak ten Święty Piotr wyparłem się  swojej rodziny.
- Niech Pani wpisze żonę – uzupełniłem -  Nie brałem jej pod uwagę, bo mam jeździ na wózku.
 Pani zaś do mnie uśmiecha się tak szeroko, że odrobinę się rozkojarzyłem …
- Bo Pan wpadł tutaj jakby ktoś Pana gonił -  sympatyczna eteryczna brunetka popisała się refleksem.
- Wie Pani,  ja lubię być punktualny.
Moje  zeznanie w sprawie stanu rodzinnego zakończyło wymianę uprzejmości.
Nie można uszczęśliwić wszystkich na raz. Tam gdzie uśmiech znikł z twarzy siostry, tam pojawiło się moje wewnętrzne zadowolenie. Przez  chwilę byłem,  jak to się mówi „brany pod uwagę”, a więc  być może nie jest jeszcze ze mną tak źle.
Zająłem miejsce w kolejce pod drzwiami  i rozpocząłem poszukiwania ogniska bólu, aby uniknąć wstydu.
Dobry doktor  zawsze coś znajdzie. Tak i mój wiedział gdzie złapać i nacisnąć, aby ból przypomniał o swoim istnieniu.
- O to, to. Właśnie tu boli.
- Klasyczny łokieć tenisisty - powiedział doktor, potwierdzając diagnozę żony.
- Ale blokady nie damy, to sterydy. Ja zaś jestem ostrożny. Mamy czas. Zrobię blokadę, za dwa tygodnie, jak się nie poprawi  -  Tutaj doktor różnił się z moją żoną w metodach leczenia.
- Zaczniemy od maści i saszetek do picia.
Nie upierałem się. Nie jestem kulturystą a więc bez sterydów sobie poradzę. Nawet się ich trochę obawiam.
 Doktor wypisał receptę.
- Niech pan unika takich ruchów – tutaj zamarkował wkręcanie śruby  przy pomocy śrubokręta.
Potem ja zamarkowałem inne, pytająco patrząc na doktora. Takie klasyczne żarty jak top między facetami.
-  Nadgarstek ma pan w porządku – stwierdził w odpowiedzi.
Pośmialiśmy się,  a ja opowiedziałem jeden dowcip o radzieckim automacie do analizy moczu.
Moje pięć  minut fundowane przez NFZ minęło. Wyszedłem z gabinetu.
Nie omieszkałem się uśmiechnąć do pani rejestratorki na wychodnym.  A co!  Za przyjemność jaką mi sprawiła  gotów byłbym postawić jej kawę, lody, a nawet bilet do kina.  Nie chciałem jednak  być źle zrozumiany. 
W ramach profilaktyki, odpuściłem sobie weekendowe odkurzanie. I tak prowadzę kawalerskie gospodarstwo, a licho nie śpi.
Antoni Relski
29 komentarzy