Kiedy
zobaczyłem we wczorajszych wiadomościach ten tłum turystów na
górskich szlakach, z zadowoleniem oceniłem swoja decyzję o
pozostaniu w Krakowie.
Leniwa
środa pozwoliła na odrobienie zaległości i tu i tam. Przede
wszystkim w kontaktach z rodziną. Wspólny obiad jest idealna do
tego okazją.
Co
prawda przy okazji wyraziłem swoją uwagę o potrzebie dzielenia
radości dzieci z ich rodzicami, ale jak to powiedziała goszcząca u
nas Beata – było to zdecydowanie ale i grzecznie.
No
proszę. Młode dziewczę a dyplomatka.
Media
nie mogą zdecydować się czy to święto żołnierzy, czy jak to
mawiał mój dziadek - Matki Boskiej Zielnej.
Wtedy
to bowiem, w rodzinnej wsi ojca, święciło się wszelkiej maści
zielsko. Wcześniej tworząc z zebranych na łące ziół dorodny
bukiet. Panny wtykały w bukiet jabłka, a kawalerowie po święceniu
podbiegali do co ładniejszej panny, by ukraść jej cenne jabłuszko.
Był to oczywiście wstęp do sięgnięcia po rzecz najcenniejszą,
ale nie działo się to tego samego dnia. Panny otaczały jabłka
ostami, aby trudniej było wyszarpać owoc, a i tak co bardziej
urodziwe, wracały do domu bez jabłek. Sam mam na koncie kilka
papierówek, bo i zwyczaj był kultywowany jeszcze całkiem niedawno.
Zadurzyłem
się też w jednej dziewczynie od jabłek. Z tego co pamiętam
miała bardzo ładne i gęste włosy, a warkocz spleciony z tych
włosów sięgał jej aż do pasa. Ja miałem czternaście, może
piętnaście lat.
Prowadzaliśmy
się nawet za rączkę, spacerując nad miejscowym potokiem. Potem
siedząc na kładce rzucaliśmy w wodę kamyki, bądź zerwane kwiaty
mleczów, patrząc jak prąd wody zabiera je i unosi w dal.
Rodzina
uznała jednak, że jesteśmy zbyt młodzi i to puszczanie z nurtem
żółtych mleczów starali nam się ze wszystkich sił ograniczyć.
Widziałem
ją z dziesięć lat temu, przy okazji jakiegoś rodzinnego
wydarzenia. Nie ma już tego fantazyjnego i grubego jak ręka
warkocza. Dojrzała jak ja i wygląda jak kobieta przed
pięćdziesiątką. Minęliśmy się nawet, nie poznając się
zupełnie i tylko kuzyn zapytał
-Co
Lucyny nie poznajesz?
Nie
poznałem, za to w serdecznej pamięci zachowałem to szczeniackie
kołatanie serca i przyjemność ze wspólnego gapienia się w nurt
strumienia.
Jak
to miło, że pamięć pozostawia z reguły te milsze wspomnienia,
dzięki którym wydaje nam się, że nasze życie to jedno pasmo
sukcesu. Przez skromność nie użyję słówka -wielkie.
Jest
szansa, że i po latach dni dzisiejsze pojawią się w klatkach
pamięci jako okres udany i szczęśliwy. A przecież już teraz nie
powinienem narzekać.
W
wigilię święta, czyli we wtorek wybraliśmy się do samego
centrum miasta.
Korzystając
z jednego z nielicznych udogodnień dla niepełnosprawnych,
zaparkowaliśmy dosłownie pod nosem krakowskiego Ratusza, na ulicy
Anny tuż przy skrzyżowaniu z Wiślną.
Tłum
przemieszczał się z jednej na drugą stronę i mieszał się z tymi
który obrali przeciwny kierunek. Pod „głową” Mitoraja jak
zwykle tłum, pozujący i pstrykający na zmianę, niczym japońscy
turyści. Przeszliśmy koło ogródków jednej i drugiej knajpki.
Minęliśmy Wierzynka i dotarliśmy do celu naszej wizyty.
Zostaliśmy
zaproszeni na kolację do restauracji o swojsko brzmiącej nazwie –
Marmolada.
Zastanawialiśmy
się nad motywami nazwania eleganckiego lokalu, w samym prawie rynku
taką właśnie nazwą. Pasuje ona bardziej do pierogarni, lub bistro
niż do eleganckiej restauracji.
Chociaż
na stornach www jest uzasadnienie nazwy, na początku towarzyszył mi
pewien sceptycyzm, który jednak szybko minął, gdy tylko
znaleźliśmy się w środku.
Szczególnie,
że czekali już na nas znajomi, pomysłodawcy tego wieczoru.
To
jedna z tych służbowych znajomości, która przekształciła się w
prywatną zażyłość i przetrwała pomimo mojej zmiany pracy. Po
historii z chorobą mojej żony, znajomość nabrała nowych kolorów
i trwa. Nie chcę tutaj używać słów większych, bo bardzo rzadko
używam obecnie słowa „przyjaźń”. Sami nazwani tym słowem
wybili mi to z głowy. Ale czymże innym jest ta nasza znajomość,
jeżeli są w stanie przyjechać tutaj z miejscowości odległej o
prawie czterysta kilometrów?
Załatwiają
swoje sprawy i zawsze znajdą czas na spotkanie.
Mogliby
wracać do domu zaraz, a tak odkładają to do następnego dnia.
Delektowaliśmy
się przystawkami, daniem głównym i deserami, opowiadając przy
espresso o naszym życiu. Przychodzi taki wiek, że zażywa się te
same tabletki, a więc tematy same cisną się na usta.
Każdy
wysłuchał każdego, ale i tak hitem wieczoru były wspomnienia żony
ze swojego pierwszego skoku spadochronowego.
Kiedy
jakieś dwie godziny przed północą opuściliśmy lokal, nie
mogliśmy odmówić sobie przyjemności spaceru wokół Rynku. A
ten, fantastycznie podświetlony nie stracił nic ze swej dziennej
dynamiki. Dalej w ogródkach siedzieli imprezowicze, a konie
zaprzężone do dorożek, stały na płycie potrząsając grzywami.
Ktoś brzdękając na strunach gitary myślał, że jest jak Paco
de Lucia. Grupka młodych wypuszczała w powietrze coś na kształt
podświetlanych małych spadochronów. Rozświetlały noc na
niebiesko i chociaż szybko jak frunęły w górę , w dół opadały
powoli i dostojnie.
Taksówki
cały czas zwoziły turystów, dla których niczym we Włoszech,
nadchodził dopiero czas zabawy.
I
tylko z tego zachwytu nad atmosferą Rynku wyrwał nas jakiś
obcobrzmiący facet, który wcisnął nam do rąk wizytówki,
mrugając okiem i wyrzucając z siebie tylko dwa słowa
-
Bunga bunga
To
może to przez to, że Panie zagadały się na jakiś ważny temat i
zdecydowanie zostały z tyłu.
-
Klasyfikują nas do aktywnych. To dobrze - podsumował znajomy
-
Raczej do mniej zaradnych - ostudziłem radość kolegi.
Zaraz
też pogoniliśmy nasze Panie, żeby odstawały najdalej na dwa kroki
za nami, dzięki temu nikt nie będzie nam miał za jeleni.
Pożegnaliśmy
się serdecznie i obiecaliśmy sobie wkrótce się spotkać.
A
potem wyjechaliśmy w noc wąskimi uliczkami prowadzącymi z Rynku.
Kiedy
dotarliśmy do domu i wygramoliliśmy się na nasze trzecie piętro,
było już dobrze po jedenastej.
Ponieważ
staram się zawsze dotrzymywać danego sobie słowa. Napełniłem
kieliszki czerwonym winem, by pożegnać ten miło spędzony wieczór.
Wybiła
północ, a my wciąż byliśmy sami. Młody miał się pojawić
dopiero za jakieś dwie godziny.
Relaks, relaks , cudowny dzień,
OdpowiedzUsuńale po co ta bunga :-)))
To się nazywa pełna gama ofert.
UsuńPozdrawiam
Ty(u-nasz-w-sworwku.blog.onet.pl). To bunga bunga wywołało z mojej pamięci dowcio z taaką brodą: Otóż krajowcy gdzieś na jakiejś wyspie złapali dwie białe kobiety. I wódz się pyta pierwszej:
OdpowiedzUsuń- Śmierc czy bunga bunga?
Na co ona odpowiada: - Bunga bunga.
No to wódz pyta się tej drugiej:-Śmierć czy bunga bunga, a ona
- Śmierć!
Na co wódz: - Dobrze, śmierć przez bunga bunga.
Pozdrawiam Mirek
Teraz z pewnością bardziej kojarzona z byłym premierem Włoch.
UsuńPozdrawiam
I właśnie takiego klimatu Krakowa mi żal, i Ci go zazdroszczę. Pamiętam czasy, gdy wsiadało się rano w sobotę w pociąg W-wa centralna / 2,5 godz.- cud magistrali / i stawało się w Krakowie. A były to czasy , gdy się jeszcze nie używało słowa weekend. Powrót późnym wieczorem w niedzielę , a rano do pracy. Oj! żal tamtych czasów. Próbowałam odnaleźć ten klimat w ubiegłym roku, ale to już nie to , może dlatego,że teraz pociąg dłużej jedzie:))) Pozdrawiam,tęskniąc za Krakowem nocą, Hanula
OdpowiedzUsuńMasz rację w tym wszystkim co piszesz. Nie na darmo mówi się Magiczny Kraków. Jaka to szkoda że bywam tak rzadko. A może to i dobrze bo widok mi nie powszednieje.
UsuńPozdrawiam
Teraz musisz śmignąć pod płytę główną Rynku, bo tam od jakiegoś czasu także się dzieje, zadziwiające jak w wielu miastach życie schodzi do podziemia, albo dosłownie pod ziemię i stanowi nie lada atrakcję. Sądzę,że Kraków już nieco spowszedniał Anglikom, może teraz My Polacy , odzyskamy go na nowo. Hanula
UsuńI Anglicy spowszednieli, a potem nastąpił przesyt. A teraz chyba wszystko powoli wraca do normy.Wiem że muszę zejść w podziemia, ale zawsze mi to jakoś umyka.
UsuńCo prawda, to co udostępnili, było pod ziemią jakiś czas, ale wiesz jak jest. Ja bym się z tym zejściem pod ziemię nieco pospieszyła, bo może nieopatrznie jakiś ciek wodny się napatoczy i będzie jak z tunelem w W-wie. Wisła wiemy, kapryśna rzeka. Skoro Morskie Oko ma połączenie z Bałtykiem, to co tam Wiśle bronić pod ziemią do Rynku. A tłumaczenia fachowców , sam wiesz najlepiej jak oni potrafią . Hanula
UsuńZ tego co czytałem to tam podciekało od początku remontu.
UsuńAle to wstyd, że mnie jeszcze tam nie było.
Zbieram się w sobie i pozdrawiam
Oby to się nigdy nie zmieniło, niech atmosfera Rynku pozostanie taka jaką jest i niech to miejsce nadal żyje późną nocą także.Ale co racja to racja, zbyt częste używanie powoduje spowszednienie.
OdpowiedzUsuńMyślę że jak na razie Kraków broni się skutecznie.
UsuńPozdrawiam
Antoni, ja też znalazłam wyjście awaryjne
OdpowiedzUsuńMiło mi. Byłem u Ciebie
UsuńPozdrawiam
widziałam ślad wizyty i bardzo dziękuję. A swoją drogą chętnie kiedyś się do Krakowa wybiorę. Ma to miasto niepowtarzalną atmosferę. Ostatnio byłam kilka lat temu.
UsuńMiły był ten wieczór z przyjaciółmi, lubię Kraków nocą i w dzień i rano też. Gratuluję żonie skoku ja jestem bojaźliwa.
OdpowiedzUsuńJabłoń
Właśnie w skrzynce pocztowej znalazłem przesyłkę z filmem ze skoku.
UsuńPowrócą emocje.
Pozdrawiam
hmm... to są konsekwencje takiego skoku, będą emocje, i serce szybko bic będzie, ech "zazdraszczam", taka ODWAGA!
OdpowiedzUsuńJabłoń
Różni ludzie różnie nazywają tę decyzję żony.
UsuńTy piszesz odwaga. Ja z pewnością nie wybieram się zakładać spadochron
Klik dobry:)
OdpowiedzUsuńAntoni, "Marmolada" to bardzo ładna nazwa i pasuje do każdej restauracji. Lepsze są nazwy typu "Living Room" albo "Resto Guinness"?
Pozdrawiam serdecznie.
Troch dalej była, albo jest. Zdecydowanie jest dalej restauracja "Krew i róża" To jest fajna nazwa.
UsuńNie gustuję w nazwach zagranicznych
Pozdrawiam
Jak mnie się marzy taki błogi relaksik... Już niedługo!
OdpowiedzUsuńProście a będzie Wam dane
OdpowiedzUsuńCzekajcie a doczekacie się
Pozdrawiam
Może nie tyle mniej zaradnych, czy do aktywnych, ale w każdym razie do tych, co mają co nieco w portfelu... W zasadzie jest to chyba do radości powód:)
OdpowiedzUsuńKłaniam nisko:)
Patrząc na to w ten sposób, to chyba rzeczywiście powód do dumy.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam