Piątek. Drogę na południe wyznaczały nam błyskawice, które z jakimś wielkim
zapamiętaniem biły w zbocza majaczących
na horyzoncie wzniesień. Deszcz najpierw straszył pojedynczymi, ciężkimi
kroplami, po to by na kilka minut uderzyć o dach samochodu z wielką mocą. Świat
weekendowego wypoczynku rozmazał się w strugach deszczu. Sam deszcz zaniknął
zupełnie po przejechaniu kolejnych
piętnastu kilometrów. Mijaliśmy kolejne skrzyżowania dróg, oddając
burzy całkowitą palmę pierwszeństwa. Kiedy wjeżdżaliśmy na
most prowadzący ponad wodą do naszego osiedla, tylko brązowo mętna, rwąca woda w dole, świadczyła o tym, że i tu burza
byłą przed nami. Z wprawą rozpakowaliśmy się i wpuściliśmy w puste wnętrza
odrobinę świeżego powietrza. Chłód wieczora wypełnił cały dom, od parteru po
strych. Rozświetlony dom zaczął tętnić życiem.
Otworzyłem butelkę argentyńskiego wina. Wypiliśmy po jednym kieliszku,
a później powtórzyliśmy ten sam manewr. W tle leciał cichutko RMF Classic, a po
zielonych jeszcze kiściach winogron spadały ostatnie krople upamiętniające minioną
już burzę.
A więc to już jutro. Podarowany przez dzieci skok spadochronowy
miał się sfinalizować już jutro. Po raz kolejny sprawdziłem prognozę pogody. Na
przekór temu co działo się za oknami w piątek, sobota zapowiadała się pogodnie.
Wszystko się zgadza - Nowy Targ, sobota, godzina dziewiąta.
Data potwierdzona w rozmowie telefonicznej
z Aeroklubem w Nowym Targu. Aby przyspieszyć nadejście soboty, położyliśmy
się spać wcześniej niż zwykle. To wcale
nie jest dobry pomysł. Ileż więcej myśli przewinie się w tym czasie przez czaszkę?
Kiedy w sobotę z samego rana wyjeżdżaliśmy w kierunku lotniska, witała nas słoneczna pogoda. Było jeszcze
chłodno i przyjemnie, ale południe zapowiadało się ponoć upalnie. Kiedy
wyjeżdżaliśmy z lasu przełęczą na której znajomy góral postawił bacówkę, zamiast
widoku gór natknęliśmy się na mgłę. Drzewa na poboczu śniły jeszcze, spowite
welonem mgły. Za nimi była już tylko biała ściana.
- To sobie już pooglądałam gór – zmartwiła się żona. Zaraz
dodała jednak, starając się patrzeć na świat bardziej optymistycznie – to się
musi rozejść. Mój skok musi być perfekcyjny.
Punktualnie o dziewiątej zameldowaliśmy się w centrum
dowodzenia. Miła dziewczyna powitała nas w budynku którego lata świetności minęły
razem z PRL-em. Wewnątrz panował
gwar i zamieszanie, które było udziałem mnóstwa
młodych pasjonatów latania.
Młodość pełna optymizmu – oceniłem – tylko jak to się ma do doświadczenia?
- Mamy spóźnienie – poinformowała nas zaraz po powitaniu. Za
godzinkę rozpoczniemy, bo lotnisko jest zamglone. Tej mgły, która unosi się nad
lotniskiem nie ma na żadnej mapie.
Na mapie może nie, ale dokładnie widziałem ją jak otula blachy małych samolotów, wplatając
się w ich śmigła i zasnuwa okna.
- A kysz mgło. Ciebie
tu nie ma – próbowała zaklinać rzeczywistość moja żona.
Nie była podenerwowana, a raczej podniecona perspektywą
szybkiej realizacji jednego z największych życiowych marzeń.
A może to swoje podenerwowanie umiejętnie maskowała? Jeżeli
tak, zrobiła to perfekcyjnie. Nawet ja
dałem się na to nabrać.
- Pani Maria? – dobiegł nas za plecami czyjś damski głos.
Żona odwróciła się do tyłu na tyle na ile pozwalał jej kręgosłup.
- Gabrysia ? Co ty tu robisz? - spytała żona
- Mam spóźniony skok. Miał być o ósmej, a Pani?
- A ja ma też spóźniony, o dziewiątej.
Była dziesiąta. Na ziemi, przed lotem spotkały się : moja żona ofiara i Gabrysia rehabilitantka,
która ćwiczyła ją i uczyła jak radzić
sobie z podstawowymi problemami życiowymi.
- W życiu nie
pomyślałabym że spotkam Panią a takiej sytuacji.
- Ja też nie liczyłam
się z Twoją obecnością.
Mgła zaczęła się podnosić i pierwsza ekipa udała się po kombinezony
oraz na krótkie szkolenie.
Do żony podszedł Instruktor. Z rozmowy wynikało, że ma
doświadczenie w lotach z niepełnosprawnymi. Cierpliwie i z uśmiechem tłumaczył
zasady, a następnie omówił jak poradzi sobie z ograniczeniami wynikłymi ze stanu zdrowia żony. Najdłużej trwało jednak wybieranie kombinezonu.
- To, że nie chodzę nie znaczy wcale, że mam nie wyglądać
ładnie w powietrzu.
Stanęło na kolorze niebieskim z ciemniejszymi paskami po
bokach. A potem uprząż. Wspólnie i w
porozumieniu pozapinaliśmy wszystkie troki. To znaczy zapinanie pozostawiliśmy
Kubie, bo tak kazał do siebie mówić Instruktor. Zauważyłem, że w uprzęży na wysokości pleców żony znajduje się pomarańczowa kieszeń z napisem „danger”
- Co to? – spytała
- Z pewnością to czarna skrzynka – powiedziałem. Bo wszystkie
czarne skrzynki są pomarańczowe.
- To mnie nie pocieszyłeś – stwierdziła żona - Lotnisko z
mgłą i teraz te skrzynki to mi się nie najlepiej kojarzy.
- Mgły już nie ma. Lecimy – niemal w tym samym momencie wykrzyczała do
megafonu sympatyczna dziewczyna.
Gabrysia już znajdowała się w powietrzu, kiedy ja pchając wózek
żony, wraz z grupą spadochroniarzy skierowałem się do małego sportowego
samolotu. Właśnie wylądowała Gabrysia i zaraz po uwolnieniu z uprzęży rzuciła
się do mojej żony, żeby ją ucałować i powiedzieć, że tam w górze jest wspaniale.
Trzęsła się jeszcze cała i prawie widać było jak uchodzi z niej adrenalina. Na całkowite
uspokojenie trzeba będzie jeszcze poczekać.
Pospieszono nas.
Instruktor pomógł wsadzić żonę do samolotu, a ja zostałem z
wózkiem na świeżo skoszonej trawie lotniska. Wiatr rozwiewał mi włosy, a uszy
rozsadzał warkot silnika. Maria pomachała mi tylko, bo już myślami była ponad
szczytami Tatr.
Powróciłem do oczekujących. W tak zwanym międzyczasie zebrał się już spory
tłumek gapiów. Wśród obserwujących znajdowali się: syn z synową oraz jego teść. Pojawili się
punktualnie i teraz stali patrząc w
niebo, przysłaniając sobie czoło daszkiem, utworzonym z wyprostowanej dłoni.
Samolot wzbił się na cztery tysiące metrów, po czym zaczął
wypluwać ze swego wnętrza pasażerów.
Oprócz żony i podpiętego do niej instruktora, leciał też
kamerzysta. Na małej kamerce rejestrował wszystko co związane było ze skokiem.
- To dla wnuków, żeby wiedziały jaką miały postrzeloną
babcię – opowiadała żona, odpierając ewentualne
zarzuty.
Po dłuższej chwili z chmur wyłoniła się czasza spadochronu z doczepionym poniżej jakimś cudacznym chrabąszczem
o podwójnej ilości rąk i nóg. W miarę opadania rozróżnialiśmy już zarys
sylwetek.
Dość szybko zbliżali się do ziemi. Rosła we mnie obawa o
szczęśliwe lądowanie, ale Kuba z wyćwiczoną perfekcyjnie wprawą, wylądował na tyłku razem z moją żoną.
W takich lotach z pasażerem ląduje się
zawsze na tyłku.
Pobiegłem z wózkiem na środku lotniska, tam gdzie koło
kolorowej czaszy siedzieli sobie
spokojnie Kuba z Marią. Wyciągali kciuki w charakterystyczny gest –
jest OK.
- Było super - krzyczała nadal nieźle nakręcona Maria -
Pokonałam następną granicę. Od teraz mogę już wszystko.
Instruktora nagrywał
to wszystko na kamerę, która zabrał ze sobą.
Dla własnego użytku – tak twierdził.
Zresztą wózek kręcący się wokół pilotów i skoczków wzbudzał
cały czas żywe zainteresowanie prawie wszystkich zebranych. Bo jak można trafniej dobrać do siebie dwie,
najmniej pasujące do siebie rzeczy. A
jednak dzisiaj wszystko do siebie spasowało. Jak trzeba.
Kiedy zbliżyliśmy się do budynku lotniska i jechaliśmy wśród
szpaleru widzów zebranych tu żywiołowo. Tak samo żywiołowo nagrodzono ją brawami.
Przyznam się szczerze, że i mnie opuściły emocje. Stałem się taki miękki i
wrażliwy. W zruszyłem się i oczy zrobiły mi się wilgotne.
Zwróciliśmy kombinezon. Żona otrzymała certyfikat wykonanego
skoku w tandemie. Film i zdjęcia dotrą pocztą, w terminie czternastu dni.
To wtedy się pośmiejemy.
Póki co wystarczyć muszą zdjęcia które robił Starszy z
pomocą swojego nie mniej profesjonalnego sprzętu.
Gratulacje, gratulacje i pożegnania.
Gabrysia krzyczała, że w poniedziałek opowie o tym skoku na
oddziale rehabilitacji. Że to takie nieprawdopodobne i takie wspaniałe.
W jaki sposób ta moja żona tak szybko zaprzyjaźniła się z taką kupą
ludzi?
W samochodzie zaczęły się telefony od znajomych i do
znajomych. Gratulacje i słowa uznania.
Tylko kochana mamusia, kiedy opuściły ją nerwy, strzeliła focha i pogniewała się na
córkę - za jej brak rozsądku.
Adrenalina powoli uchodziła z mojej żony. Jeszcze trzęsły
jej się ręce, jeszcze szumiało jej w głowie. Jeszcze…
- Musicie mnie zrozumieć – powiedziała w końcu na usprawiedliwienie
– miałam dzisiaj skok.
Piliśmy właśnie aperitif w postaci dobrze schłodzonego półsłodkiego
wina, a żona o czymś zapomniała. Ja
natomiast zapamiętałem sobie to jej tłumaczenie. Oczywiście zapamiętałem po to
by niecnie to wykorzystać przy nadarzającej
się okazji.
Żona z wypiekami na twarzy
opowiadała jak leciała, a później wyskoczyła. Że Tatry z tej wysokości to
najpiękniejszy widok w życiu. Że nie wie
jak długo leciała z zamkniętym spadochronem. Że jak się otworzył to wcale mocno
nie szarpnęło. Że nie było jej niedobrze, że było jej wspaniale. I że leci się
bardzo szybko. Zdecydowanie za szybko. I że wstąpiły w nią nowe siły.
Po grillu, przy winie,
poprosiliśmy o powtórkę lotniczej opowieści.
Opowiedziała.
A kiedy czegoś tam
zapomniała, powiedziałem do niej.
- Nie ma problemu. Rozumiem to, w końcu miałaś dzisiaj skok.
I potem to już jakoś samo poszło, a z następną butelką wina przyspieszyło. Tak prowadziliśmy
rozmowę, że każdy z nas miał okazję żeby stwierdzić :
- Nie ma problemu, zdaję sobie tego sprawę, że miałaś
dzisiaj skok.
Żona złościła się na niby, ale i tak dostałem kuksańca w
bok. Jak widać adrenalina nie wyparowała do końca. A może przy okazji uwolniło się trochę testosteronu?
Gwoździem wieczoru była rozmowa w której ktoś, nie pamiętam
już kto, powiedział coś do Starszego
- Nie dziwcie mu się – powiedziałem – jego Matka miała
dzisiaj skok.
A swoją drogą, zastanawiam się czy taki rabuś bankowy też
mówi
- Dzisiaj mam to wszystko gdzieś, bo miałem skok?
I skończyliśmy żarty. Wiadomo bowiem, że co za dużo to nie
zdrowo.
I tylko za zasługą wina Maria chociaż późno, poszła spać i zasnęła bez najmniejszego trudu,. Ale i tak we
śnie oddała przynajmniej jeszcze jeden
skok spadochronowy. Tylko okoliczności jak
na sen były zgoła absurdalne.
A w niedzielę, po śniadaniu, wszyscy zebrani zażyczyli sobie
po raz kolejny opowieści o skoku, na co jednak żona nie dała się namówić. W
końcu ona też nie pozwoli się bezkarnie wypuszczać.
Bezdyskusyjnie to był Jej weekend. Wzdłuż i wszerz, w głąb i w górę. Od północy do północy. Ale nie
myślcie, że moja żona należy do tych co osiadają na laurach.
A może na lotni? – tak sobie myślę…
A ja przecież nie zaproponuję, żeby sobie wzięła urlop od
myślenia.
A ja ? Ja też czuję się lepiej, szczególnie gdy po Jej
udanym lądowaniu spadł mi kamień z serca. A huk był taki, że Syn zapytał mnie
- Słyszałeś jak coś huknęło?
A jakże miałem nie słyszeć?
W górze
I już na dole
I dowód czarno na białym
Małżonce pokłonić się upraszam i powinszować:) Jeno teraz z Nią uważać potrzeba, bo jak to kiedyś mój instruktor powiedział, nikt już PO TYM nie jest tym samym człowiekiem... A jakim jest teraz, to się dopiero pokaże...:)
OdpowiedzUsuńKłaniam nisko:)
Skok poszerza horyzonty.
UsuńA moja żona już miała bardzo szerokie
Poczekamy zobaczymy
Pozdrowienia przekazałem
Gratulacje za odwagę.
OdpowiedzUsuńJa nigdy w życiu bym się na coś takiego nie odważyła.
Żadnych sportów ekstremalnych od czasu,
gdy spadochron zwinął się nad synem , spadł i złamał kręgosłup.
lekarze stwierdzili,że powinien nie żyć.
Na szczęście chodzi, ma wstawioną literkę H.
I pomyśleć ,że mój mąż i 2 synowie to byli doświadczeni ludzie.
Wszyscy latali na spadochronach i wozili klientów.
Po wypadku wszystko zlikwidowali.
Nigdy nie lubiłam takich sportów, a teraz to już w ogóle.
Od kuchni nie wygląda to tak wszystko ślicznie i bezpiecznie.
Jak przy każdym ekstremalnym sporcie trzeba mieć na uwadze ryzyko.
UsuńZwykle jednak uważamy że nas to ominie.
Pozdrawiam
Jasna i Antoni - Właśnie z uwagi na takie sytuacje, spotykane nawet wśród doświadczonych ludzi, staram się nie narażać świadomie na takie ryzyko, zamiast tego ciesząc się z tego zwykłego życia i posiadania pełnej sprawności.
UsuńZnam ją z bliska (mój ojciec miał wylew i potem już nic nie było takie samo) i tym bardziej cenię sobie to, że jestem sprawna.
Ale Marię i Ciebie, jak również Wasze dzieci całkowicie rozumiem.
Czasem trzeba pokonać strach w takiej sytuacji, żeby dodać sobie odwagi w tych wszystkich codziennych sytuacjach brutalnej bezsilności.
Gratuluję!
Gratuluję odwagi i pięknych /jak sądzę po opisie/ przeżyć. Nie mogę się jednak powstrzymać od zapytania : co, tak naprawdę, można takim wyczynem udowodnić?
OdpowiedzUsuńOpis zdarzenia napisany świetnie - Tobie też gratuluję.
Kiedy codziennie stajesz rano na własne nogi i udajesz się do łazienki, później do kuchni lub na zakupy, nie zdajesz sobie z sprawy z tego, że chodzenie to szczęście. Traktujesz je jak najbardziej naturalnie. Kiedy ktoś z dnia na dzień siada na wózku, zdaje sobie sprawę z ograniczeń i barier. Począwszy od barier architektonicznych na blokadach w głowach innych ludzi skończywszy. Pierwszy pokonany prób na wózku cieszy jak pierwszy krok w dzieciństwie. A potem stawiasz następne i następne. Dla Ciebie granicą jest Twoja wola, dla mojej żony szerokość wózka. I może o to chodzi o to żeby w dalszym ciągu tak było że granica jest własna wola?
UsuńTak sobie wyobrażam, bo przy całej małżeńskiej jedności, nie siedzę w głowie mojej zony.
Tak naprawdę żadne z nas nie potrafi na to spojrzeć z pozycji niepełnosprawnego i niech tak pozostanie.
Być może przyczynkiem do zrozumienia byłoby obejrzenie modnego ostatnio francuskiego filmu o którym pisałem - Nietykalni. Myślę że zbliży Cie do odpowiedzi na nurtujące Cię pytanie.
Serdecznie i z pełna odpowiedzialnością polecam
Antoni, zdaję sobie sprawę z tego wszystkiego co napisałeś. Zastanawiam się dlaczego potrzeba właśnie skoku ze spadochronu, aby tę granicę pokonać. Myślałam, że tego typu bariery pokonuje się głównie mózgiem? Masz rację, nikt z nas nie jest w stanie zrozumieć niepełnosprawnego. Ale pomyśleć możemy, prawda? Za polecankę filmu, dziękuję.
UsuńMożna o tym myśleć, a nawet trzeba. W końcu nic co ludzkie....
UsuńPozdrawiam
Jestem pełna podziwu!Chyba bym się nie odważyła;)
OdpowiedzUsuńGratuluje i pozdrawiam!
Ja też nie jestem pewien swojej odwagi w tej sprawie.
UsuńMiałem i tak sporo emocji czekając na finał skoku.
Pozdrawiam
Relski, Ty , to jednak masz klawe życie. Hanula
OdpowiedzUsuńNo i wyżywienie klawe - jak Cysorz z piosenki Chyły
UsuńPozdrawiam
gratulacje dla żony:) sama chyba się na to nie odważę... a właściwie nie pozwolą mi na to:(
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
saskłacz
Gratulacje przekazałem.
UsuńWolność to ponoć uświadomiona konieczność.
W tym wypadku konieczność nie skakania. I może tak to trzeba sobie wytłumaczyć.
Pozdrawiam
I ja również się wzruszyłam czytając :)
OdpowiedzUsuńZwariowana ta Twoja Maria, naprawdę będzie co wnukom opowiadać :)))!
Każdy dzień przynosi nowe historie do przekazania.
UsuńPozdrawiam
Zuch kobitka!:)
OdpowiedzUsuńOdwagi toi rzeczywiście jej nie brakuje. Pozdrawiam
UsuńCześć Antoni. A kiedy ty... ;))Pozdrawiam, JerryW_54
OdpowiedzUsuńJak to napisał mój francuski przyjaciel, oglądając zdjęcia:
UsuńMy z Antonim preferujemy grę w bule. Takie samo napięcie a mniejsze ryzyko.
Pozdrawiam
No tak, ja również bym pozostała jednak przy bulach, ale tym większy podziw dla Małżonki... Właściwie podwójny, za pokonanie ograniczeń. Przekaż proszę wyrazy uznania i serdeczne pozdrowienie.
UsuńWspaniała opowieść, bo Wy jesteście wspaniali. Podziwiam taką wspólnotę
OdpowiedzUsuńDziękuję.
UsuńOcena nazbyt łaskawa. Ot po prostu jesteśmy odrobinę nieprzewidywalni.
Pozdrawiam
No to SZACUN jak mawiają młodzi. Pogratuluj proszę swojej Żonie także od Stokrotki.
OdpowiedzUsuńJuż Ci kiedyś pisałam, że mnie przyciąga na Twój blog to wspaniałe zdjęcie. Teksty też z resztą super.!!!
Przekazuję pozdrowienia
UsuńCzuję się zobligowany do zamieszczenia paru zdjęć
Pozdrawiam
Czapka z głowy za skok :-)Podziwiam odwagę.
OdpowiedzUsuńA Cysorzowa też bardzo fajna. Gratuluję odwagi w realizacji marzeń i Rodziny, która w tym pomaga.
OdpowiedzUsuńCoś mi się wcześniej pomieszało i myślałam, że ten skok był planowany dopiero na wrzesień. Ale data nieważna, liczy się samo wydarzenie.
Pozdrawiam. cAnalia.
Skok był możliwy do końca września. Ale trafiła się wolna sobota, entuzjazm przywieziony z Francji i zjazd rodzinny który się trafił. Wystarczyło to tylko połączyć jedna nitka porozumienia.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Tu (u-nasz-w-swirwoku.blog.onet.pl). Gratualcje dla małożnki. Widać ,że jest to typowa Matka Polka: walczy w powstaniu, nosi ciężkie siaty, stoi w kolejkach, pali ekstramocne bez filtra i SKACZE NA SPADOCHRONIE! Brawo!!!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Mirek
skoku ze spadochronem jeszcze nie próbowałam, ale podobno nigdy nie jest za późno
OdpowiedzUsuńJak Cię znam...
Usuń