Pojawienie się tego zdjęcia świadczy o tym, że rozpocząłem sezon rowerowy.
Trochę zostałem do tego przymuszony i to z powodu samochodu. Już dawno zauważyłem, że to raczej samochód mnie prowadzi niż ja prowadzę samochód. Wiedziałem, że amortyzatory umarły ze starości, a wahacze zawahały się na śmierć. Do tego doszedł hamulec. Z pobieżnych obserwacji wynika, że tylko ręczny, jednak po zdjęciu kół może okazać się, że prawda jest jeszcze bardziej bolesna. Jak szaleć to szaleć dołożyłem też naprawę centralnego zamka, abym nie musiał otwierać drzwi kierowcy od środka, bo wygląda to co najmniej dziwnie. O wymianie paska klinowego czy banalnego oleju już nawet nie wspominam. Ciekaw jestem czy się wykpię dwójką, mając na myśli zapłatę mechanikowi w tysiącach. Wyciągnąłem z garażu rower i pospiesznie przygotowałem go do sezonu. Wyczyszczony, nasmarowany sprzęt wrzuciłem do tyłu auta i udałem się do mechanika.
- Mam już dla pana te amory - powiedział na powitanie mechanik - i to w dobrej cenie.
A ja zamiast cieszyć się z dobrej ceny, byłem w pierwszej chwili nieco zaskoczony przyjmując staropolskie znaczenie słowa amory.
Było to jednak tylko wiosenne zaćmienie umysłu, po chwili wróciłem do rzeczywistości. Wyciągnąłem z bagażnika rower i wybrałem azymut na moją wieś. Zgrałem wizytę u mechanika z zapowiadaną w TV dobrą pogodą. Gdybym chciał wracać środkami miejskiej komunikacji zajęło by mi to kilka godzin, z koniecznością zmiany trzech linii. Mogłem również jak panisko zadzwonić po taksówkę i kazać się wieźć pod wskazany adres. To jednak podnosi koszty naprawy i wydało mi się. mało honorowe.
Piętnaście, Dwadzieścia, dwadzieścia pięć, dwadzieścia siedem. Licznik wskazywał zwiększającą się szybkość. Upajałem się nią …. niedługo. Najpierw odezwały się łydki potem uda. Brak nart w tym roku jak i w dwóch poprzednich dał znać o sobie. Rozpieszczanie tyłka samochodem również.
Dwadzieścia pięć, dwadzieścia, siedemnaście, piętnaście. Może lepiej było taksówkę?
Nie honorowo, zresztą tam za rondem jest most, zrobię zdjęcie i odpocznę chwilę.
Cyk, cyk, dokumentacja zrobiona. Jadę powoli, jest z góry.
Siedemnaście, o to całkiem przyzwoita szybkość. W końcu na pierwszy raz po zimie.
Słuchawki na uszach, w radio audycja o powstawaniu wszechświata.
-Wodór plus tlen i tak powstała woda – ciągnie ktoś swoją opowieść.
- A tak woda wychodzi na plecy - pomyślałem gdy zawiał wiatr i schłodził mi bluzę.
- Wszyscy jesteśmy z gwiazd - tłumaczył Pan Profesor.
- A swoje to ja za chwilę zobaczę, jak ten podjazd się nie skończy.
Nie miałem świadomości, bo samochód nie narzeka, że z pracy do domu mam prawie cały czas pod górkę. Minimalne prawie niezauważalne wzniesienie ciągnie się cały czas.
Za to do pracy będzie z górki – pocieszałem się zmieniając przerzutkę.
Kiedy pojawiła się tablica z nazwą miejscowości, poczułem się jak w domu. To zmotywowało mnie do działania. Dwadzieścia trzy, dwadzieścia pięć. Potem skręt w bitą drogę i tutaj wolno, bo po zimie trochę dziur. Można też odrobinę poszpanować przed sąsiadami. Przed niektórymi oczywiście. Są tacy którzy uważają, że najważniejszy jest zdrowy styl życia. Inni są zdania, że trzeba być frajerem aby mając auto jeździć rowerem.
Kiedy mijałem kolejne słupki przy drodze, przypomniałem sobie o tym gościu, który nawet śnieżną zimą jeździł na swoim rowerze, całkiem niedaleko mojego domu. Z pewnością do pracy. Zmieniał tylko w zależności od temperatury kurtkę na cieplejsza, a gumiaki na gumofilce.
Facet jadący w zimie, rowerem, w gumofilcach to obraz który tak szybko nie ucieka z pamięci.
Ja też podszedłem do tej jazdy niepoważnie, buty jakby do trekkingu, a ja na rowerze.
Wyjechałem zza zakrętu. Żona siedziała na ganku w promieniach popołudniowego słońca.
- Jak długo jechałeś? – spytała teściowa
- Jakieś czterdzieści minut – sprawdziłem zegarek i wygładziłem rzeczywistość – tak, że spokojnie.
Jak na to spojrzeć z boku to te kilkanaście kilometrów to tak zwany pikuś.
Na pierwszy raz po zimie to dla takego faceta jak ja prawie wyzwanie.
A po obiedzie demontowałem deski z których w grudniu zrobiłem wjazd po rozmokłej trawie. Uporządkowałem drewutnię i spaliłem w ognisku gałęzie pozostałe po przycinaniu jabłoni.
Boże jak smakowało na koniec roboty to pierwsze wypite w tym roku, na świeżym powietrzu piwko.
Cienki jasny dym z ogniska unosił się nad domem i zazdrościł dymowi sąsiadów. Tamten był intensywny, gęsty i czarny. Tak palą się chyba tylko opony. Czekałem na syreny straży pożarnej, ale ich nie usłyszałem. Po kwadransie dym uleciał gdzieś nad Wisłą, a ognisko sąsiada ukryło w popiele tajemnice palonych rzeczy. Kiedy wróciłem do domu było tuż przed dziewiątą.
- Siedzisz na tym ogniskiem jak Cygan - stwierdziła żona.
- Mówi się Rom jeżeli już – poprawiłem żonę.
Kiedy poprzednio zmieniliśmy mieszkanie, okazało się, że jest koło nas tak zwany cygański blok.
Poprzednia właścicielka całkowicie pominęła tę kwestię, ale jak się później okazało całkiem słusznie, ponieważ nie miało to żadnego związku naszym mieszkaniem.
Jeden tylko obraz utkwił mi w pamięci. Przed ten jakbyśmy teraz powiedzieli romski blok wychodziła tak stara cyganka. Na osiedlowym trawniku rozpalała małe ognisko i siadała na jakimś kamieniu czy pieńku. Godzinami patrzyła na żar i dym. Wszyscy z czasem przyzwyczaili się do tego widoku i nie wzbudzało to niczyjego zdziwienia.
Na twarzy tej staruszki widać zaś było tęsknotę za czasami dzieciństwa, za taborami.
Potem ognisko wygasło, albo jakoś inaczej nie rozpaliło się z wiosną, Umarła sentymentalna Cyganka i nie było już nikogo kto by tak ogniska palił.
Ja zaś byłem tak okopcony dymem, że nie potrafiłem wysiedzieć w fotelu bez szybkiego prysznica.
Zresztą co to było za siedzenie. Kiedy żona położyła się spać było koło jedenastej, a ja ledwo stałem na nogach. Idę spać, jutro do pracy na rowerze.
- Jutro będzie z górki – szepnął do mnie mój anioł stróż.
- Ale tylko w jedną stronę – dało się słyszeć z oddali.
Ki diabeł?
Trochę zostałem do tego przymuszony i to z powodu samochodu. Już dawno zauważyłem, że to raczej samochód mnie prowadzi niż ja prowadzę samochód. Wiedziałem, że amortyzatory umarły ze starości, a wahacze zawahały się na śmierć. Do tego doszedł hamulec. Z pobieżnych obserwacji wynika, że tylko ręczny, jednak po zdjęciu kół może okazać się, że prawda jest jeszcze bardziej bolesna. Jak szaleć to szaleć dołożyłem też naprawę centralnego zamka, abym nie musiał otwierać drzwi kierowcy od środka, bo wygląda to co najmniej dziwnie. O wymianie paska klinowego czy banalnego oleju już nawet nie wspominam. Ciekaw jestem czy się wykpię dwójką, mając na myśli zapłatę mechanikowi w tysiącach. Wyciągnąłem z garażu rower i pospiesznie przygotowałem go do sezonu. Wyczyszczony, nasmarowany sprzęt wrzuciłem do tyłu auta i udałem się do mechanika.
- Mam już dla pana te amory - powiedział na powitanie mechanik - i to w dobrej cenie.
A ja zamiast cieszyć się z dobrej ceny, byłem w pierwszej chwili nieco zaskoczony przyjmując staropolskie znaczenie słowa amory.
Było to jednak tylko wiosenne zaćmienie umysłu, po chwili wróciłem do rzeczywistości. Wyciągnąłem z bagażnika rower i wybrałem azymut na moją wieś. Zgrałem wizytę u mechanika z zapowiadaną w TV dobrą pogodą. Gdybym chciał wracać środkami miejskiej komunikacji zajęło by mi to kilka godzin, z koniecznością zmiany trzech linii. Mogłem również jak panisko zadzwonić po taksówkę i kazać się wieźć pod wskazany adres. To jednak podnosi koszty naprawy i wydało mi się. mało honorowe.
Piętnaście, Dwadzieścia, dwadzieścia pięć, dwadzieścia siedem. Licznik wskazywał zwiększającą się szybkość. Upajałem się nią …. niedługo. Najpierw odezwały się łydki potem uda. Brak nart w tym roku jak i w dwóch poprzednich dał znać o sobie. Rozpieszczanie tyłka samochodem również.
Dwadzieścia pięć, dwadzieścia, siedemnaście, piętnaście. Może lepiej było taksówkę?
Nie honorowo, zresztą tam za rondem jest most, zrobię zdjęcie i odpocznę chwilę.
Cyk, cyk, dokumentacja zrobiona. Jadę powoli, jest z góry.
Siedemnaście, o to całkiem przyzwoita szybkość. W końcu na pierwszy raz po zimie.
Słuchawki na uszach, w radio audycja o powstawaniu wszechświata.
-Wodór plus tlen i tak powstała woda – ciągnie ktoś swoją opowieść.
- A tak woda wychodzi na plecy - pomyślałem gdy zawiał wiatr i schłodził mi bluzę.
- Wszyscy jesteśmy z gwiazd - tłumaczył Pan Profesor.
- A swoje to ja za chwilę zobaczę, jak ten podjazd się nie skończy.
Nie miałem świadomości, bo samochód nie narzeka, że z pracy do domu mam prawie cały czas pod górkę. Minimalne prawie niezauważalne wzniesienie ciągnie się cały czas.
Za to do pracy będzie z górki – pocieszałem się zmieniając przerzutkę.
Kiedy pojawiła się tablica z nazwą miejscowości, poczułem się jak w domu. To zmotywowało mnie do działania. Dwadzieścia trzy, dwadzieścia pięć. Potem skręt w bitą drogę i tutaj wolno, bo po zimie trochę dziur. Można też odrobinę poszpanować przed sąsiadami. Przed niektórymi oczywiście. Są tacy którzy uważają, że najważniejszy jest zdrowy styl życia. Inni są zdania, że trzeba być frajerem aby mając auto jeździć rowerem.
Kiedy mijałem kolejne słupki przy drodze, przypomniałem sobie o tym gościu, który nawet śnieżną zimą jeździł na swoim rowerze, całkiem niedaleko mojego domu. Z pewnością do pracy. Zmieniał tylko w zależności od temperatury kurtkę na cieplejsza, a gumiaki na gumofilce.
Facet jadący w zimie, rowerem, w gumofilcach to obraz który tak szybko nie ucieka z pamięci.
Ja też podszedłem do tej jazdy niepoważnie, buty jakby do trekkingu, a ja na rowerze.
Wyjechałem zza zakrętu. Żona siedziała na ganku w promieniach popołudniowego słońca.
- Jak długo jechałeś? – spytała teściowa
- Jakieś czterdzieści minut – sprawdziłem zegarek i wygładziłem rzeczywistość – tak, że spokojnie.
Jak na to spojrzeć z boku to te kilkanaście kilometrów to tak zwany pikuś.
Na pierwszy raz po zimie to dla takego faceta jak ja prawie wyzwanie.
A po obiedzie demontowałem deski z których w grudniu zrobiłem wjazd po rozmokłej trawie. Uporządkowałem drewutnię i spaliłem w ognisku gałęzie pozostałe po przycinaniu jabłoni.
Boże jak smakowało na koniec roboty to pierwsze wypite w tym roku, na świeżym powietrzu piwko.
Cienki jasny dym z ogniska unosił się nad domem i zazdrościł dymowi sąsiadów. Tamten był intensywny, gęsty i czarny. Tak palą się chyba tylko opony. Czekałem na syreny straży pożarnej, ale ich nie usłyszałem. Po kwadransie dym uleciał gdzieś nad Wisłą, a ognisko sąsiada ukryło w popiele tajemnice palonych rzeczy. Kiedy wróciłem do domu było tuż przed dziewiątą.
- Siedzisz na tym ogniskiem jak Cygan - stwierdziła żona.
- Mówi się Rom jeżeli już – poprawiłem żonę.
Kiedy poprzednio zmieniliśmy mieszkanie, okazało się, że jest koło nas tak zwany cygański blok.
Poprzednia właścicielka całkowicie pominęła tę kwestię, ale jak się później okazało całkiem słusznie, ponieważ nie miało to żadnego związku naszym mieszkaniem.
Jeden tylko obraz utkwił mi w pamięci. Przed ten jakbyśmy teraz powiedzieli romski blok wychodziła tak stara cyganka. Na osiedlowym trawniku rozpalała małe ognisko i siadała na jakimś kamieniu czy pieńku. Godzinami patrzyła na żar i dym. Wszyscy z czasem przyzwyczaili się do tego widoku i nie wzbudzało to niczyjego zdziwienia.
Na twarzy tej staruszki widać zaś było tęsknotę za czasami dzieciństwa, za taborami.
Potem ognisko wygasło, albo jakoś inaczej nie rozpaliło się z wiosną, Umarła sentymentalna Cyganka i nie było już nikogo kto by tak ogniska palił.
Ja zaś byłem tak okopcony dymem, że nie potrafiłem wysiedzieć w fotelu bez szybkiego prysznica.
Zresztą co to było za siedzenie. Kiedy żona położyła się spać było koło jedenastej, a ja ledwo stałem na nogach. Idę spać, jutro do pracy na rowerze.
- Jutro będzie z górki – szepnął do mnie mój anioł stróż.
- Ale tylko w jedną stronę – dało się słyszeć z oddali.
Ki diabeł?
Brawo Antoni, dzielny jesteś! Z całego tekstu najbardziej wybiło się zdanie: " Boże, jak smakowało na koniec roboty to pierwsze wypite w tym roku, na świeżym powietrzu piwko". To zdanie zawiera tak wielki ładunek radości, że wprost bije po oczach choć odmienną czcionką nie wyróżnione.
OdpowiedzUsuńTo niezwykłe wrażenie i ciekawa jestem czy tylko ja to wyczułam?
Tak jest wielki ładunek radości.
UsuńBo ja pijam piwo sezonowo. W zimie unikam aw sezonie, szcególnie po pracach w ogrodzie nie mogę sobie odmówić
Cześć Antoni
OdpowiedzUsuńJa wypróbowałem rowerek w zeszły weekend. Tylko rekreacyjnie zresztą 20 km i dobrze, bo mojej Pani zdrętwała...noo...to, to co tak lubimy. W połowie trasy było piwko. Też pierwsze. W tym dniu. I też smakowało. Pozdrawiam JerryW_54
A ewentualne dmuchanie? W alkomat oczywiście.
UsuńPozdrawiam
Ja bym powiedziała, że pierwszy odezwał się diablik :D A anioł ostrzegał :)
OdpowiedzUsuńMożliwa jest i taka interpretacja. Pozdrawiam
UsuńPozdrawiam
Klik dobry:)
OdpowiedzUsuńZdjęcia w żadnym wypadku nie uznaję;) jako dowodu na rozpoczęcie sezonu rowerowego. Muszę uwierzyć na słowo i wierzę. Ja jeszcze nie rozpoczęłam, bo nie daję rady wyprowadzić roweru z piwnicy po schodach w górę. Dlaczego u nas nie można zostawiać rowerów na ulicy?
Pozdrawiam serdecznie.
Od trzech lat zwyczajowo zamieszczam to samo ujęcie.
UsuńPrawdą jest że giną nawet te pozostawione na chwile rowery. Znaczy to po pierwsze o dużej popularności roweru, a po drugie o tych że chamstwa i złodziejstwa dalej u nas po uszy. Pozdrawiam
Pamiętaj - w terenie zabudowanym do 50 km/h, a jeśli chcesz przekraczać prędkość, zakrywaj twarz, wtedy Cię nie rozpoznają./był taki jeden, co to dla niepoznaki zakładał stringi na głowę, ale jego rozpoznali po goliźnie/:)Pozdrawiam, Hanula
OdpowiedzUsuńGdyby był mądry zamiast stringów powinien założyć reformy z wyciętymi otworami na oczy.
UsuńO ograniczeniach pamiętam. Pozdrawiam
Ha,ha - Jak tu przyjechalam na rowerze czulam sie mniej wiecej jak na bombie atomowej. Teraz bez roweru nie wyobrazam sobie zycia i chociaz Szurkowskim nie jestem to jednak ...Jak jestem w Polsce to bardzo mi brakuje tego sprzetu . Moj rekord zyciowy to wyprawa do Maselijk w Belgii .Wyszlo mi wtedy gdzies okolo 150 km.Tylko dlaczego zawsze w Holandii musze pod wiatr? Niby fajnie,prosto,jezdzi sie jak po stole ,zadnych problemow (bo rower to swieta krowa), nie grozi czlowiekowi zadne rozjechanie przez tira ale prawie zawsze wieje nie w te strone:))!!
OdpowiedzUsuńI z pewnością możesz pozostawić rower przed sklepem, czy kawiarnią. Tak to inny kraj. Pozdrawiam
UsuńSkoro Waść gałęzie w ognisku palisz, pojmuję, że kominka tam nie dostaje...?
OdpowiedzUsuńKłaniam nisko:)
Kominek w domu jest jest, ale łamać to na takie drobne kawałki. Poza tym dymi. Przerabiałem to na wsi i się nie opłaca. Grubsze owszem odkładam na sezon. Teraz z kolei leży kupa pędów winogron. tez pójdą z dymem. Pozdrawiam
UsuńMoje stare jabłonie jeszcze jesienią zrezygnowały z nadmiaru gałęzi. Leżą sobie na stosach i czekają na podpalenie. Też będę czekał ze strachem na sygnał straży, ale mam nadzieję, ze jeśli się rozłoży spalanie na dłuższy czas i dym pójdzie w słuszną stronę, to może nie zauważą. Bardzo miłe są te wiosenne zajęcia. Trawka zielenieje, kwiatuszki cieszą oko, a pączki nabierają wyrazu. Po zimie łatwo się zmęczyć, a wtedy piwko smakuje jak nigdy. Powoli nabierzemy kondycji i damy radę...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam niedzielnie
Masz naturę romantyczną, to pomaga wytłumaczyć sobie dlaczego cały czas mamy robotę. Ja niestety a może na szczęście mam taką naturę. A że piwok smakuje jak nigdy to fakt.
UsuńPozdrawiam