Dowiaduję
się, że coraz więcej znajomych ma bieżące wiadomości na mój
temat śledząc blog sumujący lata z biegu dni.
Są
to więc: jedni moi znajomi, znajomi tych znajomych, Pani Krysia z
warzywnego i niejaki Rudy.
Jak
w reklamie. Dzieje się to bez mojego udziału, ale nie wbrew moim
intencjom.
Problemem
zaczynają być tylko rozmowy telefoniczne. Zmieniły się w treści
i czasie trwania.
Nie
zaczynają się od słów - Co tam u was?. Teraz brzmi to tak
bardziej familiarnie:
-
Nie pytam co tam u Was, bo jestem na bieżąco z blogiem.
A
przecież zostawiam coś dla siebie, nie jestem ekshibicjonistą.
Mnie
jednak nie sprawia to większej różnicy, ponieważ organicznie nie
cierpię rozgadywać się przez telefon. W zasadzie każda chyba
sprawę codziennego działania, potrafię załatwić w dwie minuty.
To
chyba z myślą o takich jak ja, wymyślono naliczanie sekundowe w
telefonicznych abonamentach.
Co
innego kontakt face to face czyli twarzą w twarz. Kocham takie
spotkania i jestem gotów wiele zrobić by takie spotkania
doprowadzić do skutku.
Piątek
przyniósł mi trochę zamieszania. Po raz pierwszy od kilku lat,
koło dziesiątej zadzwoniłem do żony z następującą propozycją
-
A może by tak wieś? Wracam po pracy, jem szybko i wyjeżdżamy.
W
zasadzie to zawsze jem szybko, tak, że nagły wyjazd niczego w tej
kwestii nie zmienił.
Żona
przypomina o konieczności zwolnienia tempa życia, najczęściej
przy posiłku, ale sama nie należy przecież do spokojnych i
wyciszonych.
Przekręciłem
klucz w zamku i zjechaliśmy po schodach przy pomocy schodołazu.
Opuszczaliśmy się powoli klatką schodową, którą rozgrzebano
w celach remontowych. Jak w PRL-u trwa to już ze dwa miesiące.
Zamierzonym efektem jest chyba osiągnięcie takiego stanu, że
ekipie remontowej będziemy zwyczajnie wdzięczni za sam fakt
ukończenia prac, odpuszczając sobie wszelkie reklamacyjne
roszczenia. Ale kto by sobie tym teraz zwracał głowę. Już
czułem na twarzy ten powiew gorczańskiego wiatru, ale okazało się,
że to tylko przeciąg z powodu otwarcia zbyt wielu okien
równocześnie.
Kolejny
przeciąg, ale to z kolei w portfelu, wywołała konieczność
tankowania (skąd te ceny benzyny?)
I
niezbędne zakupy artykułów spożywczych. Listę zakupów ochoczo
sporządziła żona nim jeszcze dotarliśmy do Dobczyc. Nie
zapomniała i o winie na koniec tygodnia. Czy można jej nie kochać?
Dom
powitał nas tradycyjnym chłodem wnętrza i rześkością wieczoru.
Ślizgałem się trochę po mokrej trawie wciągając wózek pod
górkę prowadzącą do domu. Potem, nie mniej trudne rzeczne
kamienie i upragniona płaskość sieni. Prąd, woda, okiennice,
meble ogrodowe na taras. Czynności wykonuję mechanicznie, jak
automat. Od czasu do czasu wyrywam się jednak z tych wyćwiczonych
procedur, ponieważ ostatnio dom gościł dzieci. Młodzi mają
swoją estetykę i swój pomysł na ułożenie pewnych rzeczy.
Żona
wykładając produkty z torby gada do lodówki udając że
komunikuje się ze mną.
Zwykłe
- tak kochanie - może mieć opłakane skutki. A trudno się potem
tłumaczyć, że drzwi od lodówki wygłuszyły sens i ekspresję
propozycji.
Nie
to jednak ważne. Ważne, że zapłonęły już lampki na tarasie. Na
stołem delikatnie operuje swoim światłem lampa niby naftowa.
Piątek odchodzi do historii. Hiszpańskie wino skutecznie to
odejście umożliwia.
Zimno
pod kołdrą, chociaż wino pobudza krążenie.
Następnego
dnia zrywam się skoro świt. Jeszcze przed śniadaniem dokonuję
gospodarskiego obchodu.
Potykając
się na nierównościach i zjeżdżając po stromiznach stwierdziłem,
że nie jest źle.
Nadciągająca
jesień przywołuje do porządku paprocie i w gdzieś w tle pierwsze
liście.
Z
braku wody pada hortensja. Paprocie przeżywają teraz najgorsze
chwile. Liście brązowieją i chylą się ku ziemi. W przyrodzie to
się chyba nazywa cyklem. Chyba słusznie bo cyklicznie wzrastają i
umierają.
Podszedłem
pod skarpę zwabiony zapachem grzybów. Nie stwierdziłem jednak ich
obecności. Wciągałem jednak powietrze, by dojść źródła tego
przyjemnego zapachu.
Okazało
się, że to mech pachniał tak intensywnie, jakby ktoś postawił
kosz świeżych grzybów na murku. Tarasowe śniadanie zjedliśmy w
doskonałym nastroju, chłonąć mocną i aromatyczna kawę z dużych,
wymalowanych w wiejskie kwiaty kubków. Świerki przerosły trochę
panoramę sąsiedniej góry, ale od czego wyobraźnia i pamięć.
Z
tego rozmarzenia wyrwał nas huk nadjeżdżającego motocykla. To
Młodszy przybył by pomóc staremu ojcu w jesiennych porządkach.
Syn z reguły mnie zaskakuje. Tym razem też poczułem się
zaskoczony. Mile.
Kiedy
praca rozkłada się na więcej osób, może sprawić przyjemność.
I sprawiła. Widziałem efekty naszych porządków. Ach, jak to
krzepi serce.
Dzwonek
telefonu spowodował powrót do cywilizacji.
Niespodziewani
goście zapowiedzieli swój przyjazd na niedzielę.
Ruszyliśmy
tedy do pobliskiego marketu na zakupy.
Karkówka
jak marzenie utonęła w przyprawach. Żona zachwycała się jej
urodą mówiąc, że jest piękna. Nigdy nie dostrzegałem urody w
kawałku mięsa, ale cóż mam do stracenia. Podzieliłem jej opinię
co do trafności wyboru, zwłaszcza, że to był mój wybór.
Spokój
sobotniego wieczoru został przerwany wizytą sąsiadów.
Miła
wizyta, pełna nowości i zabawnych opowieści, podlana odrobiną
miejscowego trunku.
Ot
tyle, by rozmowa kleiła się jak knedle ze śliwkami, w atmosferze
sympatii i zrozumienia. I tak właśnie było.
Kiedy
zegar wybił te swoje jedenaście razy, szybko też złożyłem się
do snu. A z pierwszej jego fazy nie wyrwał mnie nawet dźwięk
klapki uwalniającej kostkę myjącą w naszej chińskiej zmywarce.
Niedzielna
wizyta, podparta pączkami od Bliklego przebiegała również w
miłej atmosferze.
Jak
daleko stąd do cukierni Bliklego nie muszę chyba mówić. Karkówka
dopiekła się też koncertowo i ja nie musiałem wstydzić się
swojej firmy.
Zrobiłem
mały spacer po okolicy, prezentując znajomym to wspaniałe bogactwo
łąk pół i lasów, przez które wije się wstążka mojej rzeki.
Jest takie miejsce za domem skąd roztacza się taki widok. W tym
ob.razie zakochałem się jakiś czas temu, bez pamięci.
W
sumie weekend realizowany został na tak zwanych wariackich
papierach. Zaznaczył się wszechstronnością działań, bo była
praca i był wypoczynek. Trochę różnego alkoholu i zielona
herbata.
Spotkanie
z miejscowymi znajomymi i kontakt z odległą cywilizacją.
Tylko
benzyna jak już wspomniałem jest na niezmiennie wysokim poziomie
cenowym.
Jeszcze
trwał czas herbaty, kiedy młody odjechał w kierunku Krakowa.
My
pożegnaliśmy gości, sprzątając po sobie jak to mamy w zwyczaju.
Rytualne zamknięcie dopełniło program pobytu. I już na samym
wyjściu, miałem okazję zobaczyć nowego quada starego sąsiada. W
myśl obowiązującej mody tymi właśnie quadami dojeżdża się do
wyżej położonych pól, do lasu i do krów. Maszyna rasowo
ubłocona, popierdywała radośnie po pokręceniu manetką gazu.
-
Wsi spokojna - jak pisał poeta – odchodzisz niestety do historii.
Nie
uratuję wszystkich owczych dzwonków. A szkoda.
Oby takich miłych chwil nigdy nie brakowało. Mnie ceny benzyny mało kręcą bo jestem piechurem i za środek lokomocji służą mi moje nogi. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńTylko to trochę skomplikowane urządzić sobie 100 kilometrowy spacer w piątek po pracy.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
i co się dziwisz, że Cię nie pytają, co u Was, jak tam weekend?;)
OdpowiedzUsuńMam to samo.
Pozdrowienia:)
W sumie to się nie dziwię
UsuńAle mam też życie nieblogowe. Pozdrawiam
Moja wieś już dawno zatraciła swoją sielską anielskość. Szkoda, bo chińskie buble można kupić wszędzie, ale nie wszędzie można by było zobaczyć takie np rybackie chaty.
OdpowiedzUsuńPrawda, rybackie chaty są wyjątkowe, a chińszczyzna uniwersalna, niestety
UsuńW górach na straganach też owieczki z Chin.
Pozdrawiam
Antoni, weekend piękny miałeś. A wiesz, mojego bloga czytają tylko znajomi i przyjaciele internetowi. Tym realnym, nie polecałam lektury, a nawet nie zdradziłam istnienia bloga. Może to błąd lub niedopatrzenie?
OdpowiedzUsuńJa nikomu nie wskazałem adresu bloga. Była tylko informacja że taki prowadzę. Najczęściej trop prowadził przez posty publikowane na pierwszej stronie Onetu. Ktoś kojarzył z zasłyszaną historią. wgłębiał się w teksty potem i tak jak po sznurku dochodził do mnie.
UsuńTo myślę najlepsze. Nie tracisz władzy nad wyrażanymi myślami.
Pozdrawiam
I faktycznie dokładnie wszystko opowiedziane na blogu,
OdpowiedzUsuńpo co dzwonić :-)))
Mam również poza blogowe życie. Ale nie, telefony nie zamarły. Są tylko inne.
UsuńPozdrawiam
Cześć Antoni
OdpowiedzUsuńTak a propos wsi i Gorców; dostałem w sobotę w prezencie butelczynę Śliwowicy Łąckiej (daje krzepę, krasi lica itd) i kiedy zacząłem czytać Twojego posta nalałem sobie zaraz kropelkę. Małą kropelkę bo mocna jak diabli, a dzisiaj nie piątek. I trzeba przyznać że lepiej zobaczyłem te późnoletnie Gorce (późnoletnie, tak jak "Strofy o późnym lecie"), kiedy jeszcze niby ciepło, słonecznie i zielono, a w powietrzu drgającym jeszcze od upału wisi już coś nieuchwytnego, nostalgicznego i smutnawego. Dawno, dawno temu kiedy to uczucie opanowywało mnie na szkolnych i studenckich jesiennych rajdach, tłumaczyłem sobie że ten smutek emanują żółknące i usychające rośliny. Może i coś w tym jest. Pozdrawiam, JerryW_54
Mądrze wzorem miejscowych degustować śliwowicę z herbatą. Taka czystą podaje się ceprom, ku uciesze jaką sprawiają po konsumpcji i gdy umierają dnia następnego.
UsuńPozdrawiam
Nawiązując do początku tego posta napiszę, że część znajomych też wie mniej więcej co u mnie właśnie z bloga. Innym się nie opowiadam, chyba że się czasem spotkamy, ci są mniej blogowi i z nimi się spotykam i wtedy dopiero gadamy długo :)
OdpowiedzUsuńpozdrowienia!
Czyli to znak czasów
OdpowiedzUsuńInternet jest rzeczywiście uniwersalny
Pozdrawiam
Bardzoś mię Wasza Miłość utwierdził dziś w przekonaniu, żem słusznie uczynił, nic niemal o sobie pro publico nie pisząc...:) Czego nie brać, Boże Broń, do siebie upraszam:)
OdpowiedzUsuńKłaniam nisko:)
W tym wszystkim, przeszłość( blogową) mam taką, że nie muszę się za żaden tekst wstydzić
OdpowiedzUsuńPozdrawiam