08 sierpnia 2016

Swojaki

Poczułem się jak ktoś wyjątkowy, jak swój chłop, swojak po prostu.
W pogoni za zabezpieczeniem rozrywki moim Francuzom, wyszukiwałem jakieś ciekawe miejsca. W myśl hasła „Piękna nasza Polska cała” nie stawiałem sobie żadnych ograniczeń, poza może być może odległością. Nie jest to jednak takie łatwe bowiem znamy się już prawie trzydzieści lat. Sporo więc przy okazji widzieliśmy razem.
Kraków i okolice, Zakopane z przysiółkami, moje Gorce z ich mieszkańcami. Zrodziły się z tego przyjaźnie z Góralami i Krakusami. A jeżeli nie przyjaźnie to przynajmniej sentymenty.
Wybór jest trudny, bo to i odległość nie może być by zbyt duża by wrócić do domu na noc, nie zapominając o ostatnim posiłku przy którym dla naszych Francuzów czas przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie.
Siedzimy przy tym stole ze dwie godziny, a ja reprezentujący polski model spożywania robię się głodny na sam koniec takiej biesiady. Ten luz, ta cała południowa maniana jest mi genetycznie obca. Dla mnie czas ma zawsze znaczenie. Szybko, na biegu, trzy sroki za ogon naraz i wieczorny zawód, że tak niewiele udało się zrobić.
Jeżeli po prawie trzydziestu latach wspólnych spotkań niczego się nie nauczyłem, to chyba w tym temacie jestem już całkowicie przegrany.
Powiedzenie, że niczego nie zyskałem to jednak kłamstwo, albo spore nadużycie.
Zdecydowanie podbudowali mi poczucie własnej wartości i zmusili do tego minimum luzu.
Czasem łapię się na tym, że nie spoglądam na zegarek, nawet przez godzinę.
To już pierwszy krok, ale ile pracy jeszcze przede mną?
Tężnie.
Tak wymyśliłem te tężnie w dobrej chwili. Na polu ( dworze) gorąco i człowiek tęskni do odrobiny chłodu.
- Tężnie? - powtórzyła żona - Można zaryzykować
- Co to są tężnie - zapytali Francuzi.
Ze dwa lata temu Wieliczka zafundowała sobie tężnie. Konstrukcja przypomina jakieś zamczysko z murami obronnymi i basztą. Całość wypełniona drobnymi gałązkami po których spływa solanka.
Gdzie jak gdzie, ale tu solanki jest tu pod dostatkiem.
Tak prawdę powiedziawszy to i dla mnie był to „tężniowy” debiut.
Już na samym wstępie mieliśmy problem z parkowaniem. Wolne miejsca były zajęte więc podjechałem na parking dla turystów. Parkingowi spojrzeli podejrzliwie na moją rejestrację (wielicką) i spytali tym samym tonem
- Czym możemy służyć?
- Chciałem zaparkować na godzinkę.
- To się Panu nie opłaci. Godzina kosztuje dwie dychy
- Podjechałem z żoną na tężnie, a żona na wózku.
- Niech Pan podjedzie do szefa.
Podjechałem. Szef posłuchał i pozwolił. Na moje pytanie o opłatę tylko machnął ręką.
Poczułem się wyjątkowo i pewnie po raz pierwszy uczuciowo związany z Wieliczką.
Kiedy podszedłem do kasy tężni moje uczucie lokalnego patriotyzmu spotęgowało się.
Po okazaniu dowodu tożsamości wskazującego, że jestem mieszkańcem gminy, uiściłem opłatę za mnie i żonę. W kwocie cztery złote czyli do dwa zety od osoby.
Dla Francuzów wyszło po dziewięć od czupryny.
Kiedy odchodziłem od kasy, gęba śmiała mi się od ucha do ucha.
- Co ty taki zadowolony?
Bo narodził się we mnie lokalny patriotyzm. Wiem już, że to mój Heimat
- Że co? - Spytał Eric
- Moja Mała Ojczyzna – odpowiedziałem i posiłkując się tłumaczem, dodałem – petit pays.
Opowiedziałem o wszystkich bonusach z ostatniego kwadransa.
- A Kennedy mówił, nie pytaj o to co Ameryka może zrobić dla ciebie, ale co ty możesz zrobić do Ameryki.
Spojrzałem na moją żonę z uznaniem. Celnie nie spointowała.
- No cóż, dla Ameryki też zrobiłem gest. Nie wybieram się tam
Wewnątrz tężni panował przyjemny chłód. Usiedliśmy na ławeczkach wdychając wilgotne i słone powietrze.
Wszystko lub prawie wszystko wykonane z drewna. Do tego bardzo prosty system przelewania solanki, też w drewnianych korytach. Podobało się to moim gościom o czym świadczyła ilość zrobionych zdjęć.
Co jak co ale mój Francuz na nawadnianiu (zwłaszcza pól) zna się doskonale.
Miła atmosfera.
- Powinniśmy tu bywać częściej – zdecydowała żona. Dla twojego gardła i mojej kondycji.
Cholera coś mi mówiło, że właśnie rodzi się mój nowy obowiązek Obowiązek relaksu.
- Tylko czy ja wytrzymam takie nic nierobienie?
- To tylko pół godziny naraz. Tak jest napisane na tej tablicy – żona posiłkowa się ściągą.
- No właśnie.
Po przekroczeniu zalecanego czasu, opuściliśmy budowlę. Na wargach wyczułem dobrze znajomy słony smak. To samo na rękach i pewnie ubraniu.
- Tu nawet jest napisane, że należy zabezpieczyć ubrania – doczytała żona.
Skąd u niej taka skłonność do czytania tablic i ulotek? Skąd taka skłonność do czytania w ogóle?
- Przecież nie wejdę w foliowej pelerynie. Wyglądałbym jak idiota.
- A ja mam pelerynę z pakietu pielgrzyma ŚDM - zauważył Eric.
Na wszelki wypadek przyjąłem tę informację milczeniem
Parking rzeczywiście był dla mnie za darmo. Odjechałem, machając przyjaźnie na pożegnanie.
Zapakowałem całe towarzystwo i udaliśmy się na proszoną kolacje do zajazdu.
Starszy mój syn związał swoje osobiste i zawodowe życie z Wieliczką już ponad cztery lata temu.
Razem z żoną ( i gośćmi oczywiście) zaprosili nas na kolację do Zajadu „Pod wielką solą”
No pod czym innym mógłby być zajazd w Wieliczce ?
Jestem tu nie pierwszy raz i zawsze opuszczam to miejsce w poczuciu błogiego zadowolenia. Tak było i tym razem.
Dobre jedzenie, miła obsługa i miejscowy browar którego pracę można obserwować przez szybę.
Po oscypku zapiekanym z żurawiną na przystawkę, poszliśmy na całość.
Panie w ryby my w żeberka.
Gdyby ktoś przejeżdżał w okolicy i poczuł nagły głód, polecam żeberka w miodzie i piwie.
Z pewnością nikt nie zawiedzie się. Należy tylko przemyśleć zamawianą ilość.
Myśmy tradycyjnie już chyba o tym nie pomyśleli. Jedna porcja to trzy soczyste kawałki o długości (na oko) po 20 cm każdy. Do tego ziemniaki w mundurkach i sosy.
Znany ze swego hedonistycznego podejścia do spraw jedzenia, mój francuski brat najpierw wystraszył się nieco ilością, ale zaraz potem zabrał się do jedzenia. Gdzieś tak przy drugim kawałku spytałem - jak smakuje?
- Delicieux – odpowiedział oszczędnie.
- Tylko dużo kostek - zauważyłem
- I to jest w nich wspaniałe - powiedział z wyraźną ulgą.
- Mierz siły na zamiary, mówił nasz narodowy poeta. I to jest prawda.
Sam miałem podobne podejście do tematu. Modliłem się już o jak największą ilość kości.
Nauczeni doświadczeniem, zrewidowaliśmy swoje podejście do tematu deseru.
Ponieważ w filozofii mojego Francuza na lody zawsze znajdzie się miejsce, zamówiliśmy i lody.
Nie, nie duże puchary, ale tak zwane dziecięce porcje.
- Nie, nie dziecięce – zaprotestował Eric – Duża, half – half.
Pragmatyczny syn wyliczył, że dziecięca porcja jest większa niż połowa dużej. Przyjęliśmy jego punkt widzenia a on złożył zamówienie.
Co to znaczy myślenie schematami.
Po pewnym czasie otrzymaliśmy zamówione porcje. Ja na półmisku w kształcie motylka, Starszy ważki, a mój Francuz w kształcie kolorowego rożka z lodami.


Za PRL- u nie można było zamówić herbaty bez cytryny, jeżeli w menu była „ z cytryną” zauważyłem
Liczy się całość, bo to komplet – powiedziała żona
Goście mnie powiedzieli nic, tylko rozpoczęli konsumpcję.
Nie był to raczej zgrzyt, raczej tylko jeszcze jeden powód do śmiechu. Każdy zaś z lodami zrobił sobie odpowiednie zdjęcie.
Coś za dużo tych zdjęć. Czyżbyśmy tez byli pokoleniem smartfona?
I już zastała nas noc.
- Godzina do północy – powiedziałem, spoglądając na zegarek.
Teraz zdałem sobie sprawę, że przez ten cały wieczór nie spojrzałem nawet przez chwilę na zegarek. Może więc nie całkiem jestem stracony?
Wracaliśmy do domu w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Delikatne pomrukiwanie i wzdychanie zastąpiło konwersację, po tym męczącym dniu który zakończył równie pracowitym posiłkiem
Ja żyłem już jutrzejszym planem zadań w pracy, Oni trasą do Zakopanego.
Żona odbyła kolejną wizytę u lekarza ( ile ich jeszcze przed nami?), Oni sentymentalnie spojrzeli na Giewont. I tylko ta kawa na Krupówkach była pomysłem takim sobie. Iluż turystów w tym samym czasie poczuło mocna potrzebę kofeiny?
Wielu. Tak wielu to zniechęcająca ilość.
Ja swoją kawę wypiłem w chłodzie biurowego pokoju, wysłuchując kolejnych meldunków z trasy.
Byle do wieczora, ostatniego w naszym międzynarodowym spotkaniu.
Gruzińskie Telavuri było idealne na tę okazję. Do tego komplet serów, bagietka i kabanosy które nad wyraz im smakowały w czasie tego całego pobytu.
W piątkowy poranek udało mi się jeszcze wypić z nimi pożegnalną kawę. Ja do pracy, Oni na lotnisko. Po paru godzinach dostaliśmy meldunek z Barcelony, że wylądowali i jeszcze tylko dwie godziny jazdy do domu. Przy tych odległościach to prawie byli na miejscu.
Światowe Dni Młodzieży i przynależnościami towarzyskim przeszły i dla nas do historii.
Dzięki gościom minęły bezproblemowo i z uśmiechem. Umiejętnie choć całkowicie nieświadomie zablokowali tę naszą polską skłonność do narzekania.
Nie dość, że nie narzekaliśmy to jeszcze poczuliśmy pustkę po ich odlocie.
- To co ? U nas za dwa lata?
Puściłem wodze fantazji. A co mi tam.


21 komentarzy:

  1. Przeczytalam z przyjemnoscia, tez zdazylam zapomniec co to sa teznie. Teresa

    OdpowiedzUsuń
  2. Przyjemnie się czytało, aż czuję smak tych żeberek;)
    Z Twojego opisy tych tężni wynika, ze są bardzo podobne do tych w Ciechocinku, ale pamiętam że gdzieś widziałam takie zbudowane w odmienny sposób, i za nic nie mogę sobie uzmysłowić gdzie to było, teraz mnie będzie to dręczyć, aż sobie nie przypomnę;-(
    Te wakacyjne tłumy mnie przerażają, dobrze że chociaż współziomkowie potraktowali się należycie, zawsze to jakaś osłoda wakacyjnych niedogodności;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moja wiedza tez ogranicza się do Ciechocinka i teraz Wieliczki
      Pozdrawiam

      Usuń
  3. Klik dobry:)
    Łyknęłam tę niezwykle smaczną notkę z apetytem, niczym Francuzi kabanosy.

    Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  4. Może się sprężcie i pojedźcie do nich w przyszłym roku. Za dwa lata oni już mogą być mniejszością w swoim kraju, a to zawsze komplikuje życie przy niechętnie nastawionej większości.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nawet oni komentują to ze sporą dawką ironii
      Pozdrawiam

      Usuń
  5. Jakże Cię rozumiem! Pół godziny siedzieć bezczynnie dla zdrowia albo łazić bez celu co się nazywa codzienną dawką ruchu (też dla zdrowia) to dla mnie prawie udręka. Siedzieć - to chociaż z książką. Łazić - chociaż po kilo cukru. Serdecznie pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  6. właśnie się zastanawiam, co pokazać gościom z Marsylii, Wieliczkę, Bochnię, Oświęcim?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Woziłem ich do kopalni soli czwórkami i wszyscy Francuzi byli zachwyceni. Te tężnie można sobie zamówić chyba w ramach jednego biletu. Poza tym to zaraz za kopalnią.
      Co do Oświęcimia to każdy powinien mieć też chwilę zadumy nad życiem. Pytanie tylko jak bardzo nalegać w ramach urlopu. Też tam bywałem z gośćmi z zagranicy.
      Pozdrawiam

      Usuń
    2. Klarko, Łowicz im pokaż;-O

      Usuń
  7. To jest gościna co się zowie. Coś dla zdrowia, coś dla duszy.. Nawet cłek nie cuje jak cas ulatuje.
    Zrobiłem się głodny

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam nadzieję, że Kotlet Karczmarza też jest Panu znany :)

      Usuń
  8. Oj zjadłoby się i lody i żeberka i rybę ;-)Wspaniale się tak czasami zresetować, nie myśleć o obowiązkach, tylko płynać z nurtem życia.

    OdpowiedzUsuń
  9. Cześć Antoni
    Niestety też mam zwyczaj po prostu wrzucać na ruszt, Kiedy już zjem (zeżrę) zastanawiam się po co był ten pospiech, przecież nawet smaku nie poczułem. A takie żeberka należałoby smakować i smakować.. mniam... Pozdrawiam JerryW_54

    OdpowiedzUsuń
  10. Ależ smacznie poczytałam. Pół godzinki takiej tężniowej nirwany dobre jest. Uprawiałam te przerwę w biegu w tężniach w Konstancinie pod Warszawą. Tam było ostrzeżenie dla osób z nadciśnieniem żeby połowę czasu i dalej. Ale tam tężnie inne - gałęziowe i tak ze 2 pietra wysokie.

    OdpowiedzUsuń