20 grudnia 2021

W drodze do Ziemi Obiecanej, a może tylko na Ostrołękę

Kazania z reguły zaczynają się jakimś  efektownym casusem, a potem przechodzą do Biblii. Ponieważ jednak każdy z nas ma już dosyć kazań, zacznę  więc odwrotnie.
Przez 40 lat Izraelici krążąc po bezdrożach, dotarli z niewoli egipskiej do ziemi obiecanej. Według Biblii wędrówka przez Synaj odbyła się okrężną drogą, zajmując im bite 40 lat, czyli symboliczną długość życia jednego pokolenia. Swoją drogą życie pokolenia trwa tez zdecydowanie dłużej ku rozpaczy księgowego z ZUS-u. Nie o ZUS-ie jednak chciałem chociaż jeszcze się go uczepię za chwilę, a o 40 latach tułaczki.
  Stojąc przed lustrem i przyczesując totalnie siwe włosy zastanawiam się w jakim miejscu znajduję się w przededniu  mojej/naszej 40 rocznicy ślubu.
Z pewnością nie jest to ziemia obiecana chociaż parę wzgórz typu Synaj pokonałem w swojej wędrówce.  Z tego jakie komunikaty wysyła w świat Zakład Ubezpieczeń Społecznych, Ziemi Obiecanej nie uświadczę również na emeryturze, która coraz bardziej natarczywie spogląda na mnie przez szybę.
Nie tracę nadziei ponieważ w trakcie naszej wędrówki po tym najpiękniejszym ze światów, lub łez padole (w zależności od sytuacji) zawsze w jakiś tam sposób rozplątywały się supły sytuacji bądź w ostatnim momencie nadchodziła pomoc.
Tutaj doszukuję się pewnych analogii z owym przesławnym marszem Izraelitów. Ich też w trakcie wędrówki Bóg miał w cudowny sposób wybawiać od groźby śmierci z pragnienia lub głodu, jak również od przegranej podczas ataku Amalekitów.
Czy jestem aż na tyle zarozumiały, że Bóg czy jak tam raczycie Go nazywać, zadał sobie tyle trudu by śledzić poczynania faceta o wzroście miernym i takich samych przymiotach?
Ponoć Bóg pomaga tym którzy sami sobie radzą, a ja chyba w tym radzeniu sobie nie najgorzej wypadłem. Nie chcę jednak wszystkiego zawdzięczać sobie. chociaż powinienem używać formy nam, w końcu to rocznica naszego ślubu.
Parę razy mógłbym dać głowę, że splot zdarzeń był taki jakby ktoś celowo potrącił kostkę domina. I tak się to tka w myśl starego powiedzenia - raz na wozie raz pod wozem. Byle tylko pod wozem nie szykować sobie miejsca na starość.
Chciałem napisać starość ta co przyjdzie, ale nie oszukujmy się ona już tu jest. 
26 grudnia 2008 roku w przeddzień naszej 27 rocznicy ślubu kościelnego  napisałem taki rocznicowo-wspomnieniowy tekst którym zainteresowała się nawet któraś z telewizji. proponując mi spotkanie w ramach telewizji weekendowej. Nie przyjąłem zaproszenia bowiem nigdy nie miałem parcia na szkło. Zresztą wtedy bardzo zależało mi na zachowaniu blogowego incognito.
Teraz już mi nie zależy, ale przyzwyczaiłem się do mojego alter ego i jest mi z nim dobrze, więc jest jak jest
A oto treść tamtego posta :
My pokolenie nie wojenne ale stanu wojennego. Taki substytut wojennej traumy, wpisany w losy naszego pokolenia. Ale nawet w czasach wojennej zawieruchy, ba w czasie patriotycznych zrywów i powstań ludzie rodzili się kochali przeżywali wzloty i upadki w końcu żenili się.
W tych dniach wspólnie z żoną obchodzimy kolejną rocznicę ślubu. Ślubu zawartego w pierwszym tygodniu stanu wojennego. 20 grudnia 1981r. Ta data wyryła się na stałe w naszej pamięci. Przygotowania do ślubu trwały już pełną parą. Daty wyznaczone w urzędzie, otrzymaliśmy przydział na 10 butelek wódki, talon na buty i pewnie jeszcze dodatkową kartkę na mięso, ale tego faktu już nie bardzo pamiętam. Kartkę na buty można było dostać w dwu przypadkach: w związku ze ślubem własnym lub pogrzebem też własnym,  aby w trumnie prezentować się w pełnej krasie. Szczęśliwy byłem ponieważ mnie obowiązywał pierwszy powód. Dzięki dobrodziejstwu Pewexów żonie udało się kupić parę metrów materiału, a znajoma uszyła z tego sukienkę. W niedzielę 13 grudnia rano bezskutecznie kręciliśmy kanałami naszego telewizora a potem pojawił się Pan Generał. Ponieważ zajęci byliśmy sobą, nie bardzo zwracaliśmy uwagę na to co dzieje się w TV. Gdzieś z daleka dobiegł mnie zgrzyt słów: stan wojenny, ale kto w chwili uniesienia zwracał by uwagę na takie duperele. Kiedy ochłonęliśmy usłyszeliśmy że radio powtarzało słowa złowieszcze. Co teraz ?  - zadawaliśmy sobie pytanie. Patrole, koksiaki, przepustki, a my organizujemy wesele. Wódka schłodzona, kurczaki grillowane, tylko bukietu brakuje. Brak benzyny spowodował, że kwiaciarnie świeciły pustkami. Znajoma ulitowała się nad nami i porywając się gdzieś w nieznane, zwlekła bukiet kolorowych frezji z lekka przemrożonych. Zima dopisała, mróz i śnieg to było jedyne czego w tym czasie było pod dostatkiem. Ubrany byłem w garnitur kupiony gdzieś okazyjnie i buty otrzymane z sortów Ochotniczych Hufców Pracy, ponieważ posiadanie kartki na buty nie gwarantowało jeszcze ich zakupu. Po uzyskaniu pozwolenia na podróż z urzędu miasta, mogłem już wraz z rodzicami dotrzeć do Krakowa gdzie odbywał się mój ślub. Kontrole na rogatkach miasta  dokonywane przez uzbrojonych po zęby żołnierzy w otoczeniu transporterów opancerzonych. Nie do końca czuliśmy jednak grozę sytuacji. W końcu ci żołnierze mówili takim samym jak ja językiem,  urodzeni i wychowani w tym samym kraju. To dawało jakiś bonus, zmniejszało strach. Wypychając samochód z zaspy,  bo służby oczyszczania chociaż zmilitaryzowane dbały najbardziej o strategiczne ulice, dotarłem do Urzędu Stanu Cywilnego. Kościelny mieliśmy wyznaczony na następną niedzielę. W przemoczonych butach po wypychaniu auta z zaspy,  bo sort OHP nie należał do topowej elegancji i jakości. W świetle polskiego prawa pojąłem za żonę moją obecną, aktualną i jedyną małżonkę. Było mi miło ponieważ znajomi dopisali i stawili się w komplecie. Pojawił się nawet poszukiwany listem gończym, mój znajomy członek KOR-u, co wtedy zapamiętałem mu z wdzięcznością i do dzisiaj pamiętam chociaż los rzucił go za ocen. Przymarznięte frezje dotrwały do końca uroczystości jakby i one chciały powiedzieć „ i w kryzysie nie damy się”. Frezje padły zaraz po wyjściu z Urzędu. Wsiedliśmy do samochodu. My po swojemu szczeniacko szczęśliwi, ojciec wiozący nas bardzo skoncentrowany. Gdzieś w połowie drogi, na środku ronda zatrzymał nas patrol sprawdzając dokumenty i przepustki. Ojciec próbował tłumaczyć
- Widzi Pan my ze ślubu, wiozę synową i syna.
I wtedy coś podkusiło mnie, a może dobry humor to sprawił, że zażartowałem:
- Daj tato spokój ślub, ślubem a może w bagażniku przewozimy granaty.
Oj głuptaku jeden, nieświadomy realiów. Dobrodziej w wojskowej czapce uszance wsadził przez okienko głowę do środka i spytał mnie osobiście
- Miał Pan ślub?
- Tak miałem - odpowiedziałem .
- A chciałby Pan doczekać nocy poślubnej?
I wtedy poczułem na plecach powagę sytuacji.
- Ok - powiedziałem - nie było poprzedniego zdania.
- No to wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia - powiedział i zasalutował Pan Porucznik. Życzenia na nową drogę życia od wojskowego w stanie wojennym czy to dobra wróżba na następne lata ? 
A potem przyjęcie, delikatne prezenty i ograniczony czas imprezowania ponieważ godzina milicyjna obowiązywała od dwudziestej drugiej.
Potem święta, a w niedzielę zaraz po świętach (27.12) nasz ślub kościelny. I nie myślcie, że udało mi się to bez kolejnego pozwolenia z urzędu. Poszedłem do odpowiedniego wydziału i napisałem podanie o pozwolenie na wyjazd do Krakowa.
- Nie podał Pan powodu - stwierdziła oschle urzędniczka.
Wziąłem więc papier i dopisałem:  mój wyjazd spowodowany jest chęcią przespania się ze swoją ślubną, prawowitą małżonką.
- Jest Pan zbyt dosłowny - skomentowała, ale pozwolenie dostałem. Zaprzyjaźniony ksiądz Pijar poprowadził ceremonię zaślubin w sposób nie przystający do nędzy tego co nas otaczało dokoła. A potem wesele, znowu ograniczone czasowo ze względu na godzinę milicyjną i może dobrze ponieważ własne wesele daje najmniej okazji do nieskrępowanej zabawy.
A potem przyszło nowe - wolność i sprawiedliwość. I nikt pewnie kupując obecnie kwiaty na ślub nie myśli, że mogło to być kiedyś takie skomplikowane.
Gwoli ścisłości nie kreuję się przy okazji na kombatanta. Nawiązując tylko do pierwszych słów posta, w życiu każdego pokolenia Polaka jest gdzieś wpisana wojna, walka czy coś z tych klimatów. Nie myślicie że może już czas by było inaczej ? Znaczy normalnie.
Czego Wam i sobie z okazji rocznicy ślubu życzę.
Od napisania tego tekstu minęło 13 lat, a kolejne pokolenie pasione jest właśnie wojną, a żeby było nowocześnie wojną hybrydową.
A potem przyszły dni słoneczne, pochmurne, oraz cała seria dni codziennych co były takie sobie.
Jeden syn i drugi. Szkoły, zmiany pracy, dom w Gorcach i kiedy już wszystko wydawało się lecieć swoją ścieżką. Zdarzyło się bum.
W naszym życiu pojawiła się ta druga. Szok, próba wyparcia, brak zgody. Na koniec zaś decyzja żyjemy w tym trójkącie: ja, moja żona i jej niepełnosprawność. Ta ostatnia okazała się z perspektywy lat, bardzo wymagającą kochanką. 
Po kolejnej chyba już 10 operacji w 2009 roku moja żona siadła na wózku. Bez perspektyw na odwrócenie tej sytuacji. Co prawda ordynator opowiadał jakieś bzdury o regeneracji rdzenia, a myśmy to łykali jak młode pelikany. Któż by nie łykał.
I znów zmiana pracy w tym gorącym czasie bo ktoś wykorzystał moją sytuację, sprzedaż chałupy w Gorcach w której planowaliśmy wspólną starość. Na koniec mały biały domek - jak ten o którym śpiewał wiele lat temu Mieczysław Fogg i o którym tak marzył mój Ojciec. Mnie się udało, choć domek jest raczej kremowy (żona uważa, że to spłowiały żółty)    
Czego oczekiwaliśmy w tym okresie 11 lat?
Zdecydowanie nie oczekiwaliśmy współczucia, a jedynie odrobiny empatii. 
Może trochę humory, głupoty nawet, ale takiej w pozytywnym tego słowa znaczeniu.
Empatia zaś to nie są sztampowe wyrazy współczucia czy życzenia powrotu do zdrowia.
- Ja nie jestem chora – mówi zwykle moja żona - Ja tylko nie chodzę.
 Niepełnosprawna. Teraz elegancko jest mówić - osoba z niepełnosprawnościami"
Z poczuciem humoru, chociaż nad tym pracowaliśmy jakiś czas. Jak z nim bywa?
Z tym bywa różnie, ale któremu z nas micha śmieje się od rana do wieczora i we wszystkie dni tygodnia?
Kiedy ktoś niezdarnie życzy mojej żonie zdrowia, ona zaraz przerywa:
- Ależ ja jestem zdrowa. życz mi szczęścia, bo na Titanicu wszyscy byli zdrowi tylko im szczęścia zabrakło.
Pewna nasza głęboko wierząca i praktykująca znajoma, zaraz po nieudanej operacji, jeszcze w szpitalu, pocieszała moją żoną słowami – Bóg tak chciał.
Żona pytała mnie wiele razy – Czy On naprawdę tego chciał?
Znajoma z misją nie poprzestała na tym określeniu bożej woli i pociągnęła swoją opowieść o Panu Bogu nieco dalej. Gdy żona zwierzała jej się z codziennych problemów, ona powiedziała jej:
- Bóg Cię kocha.
- Boję się pomyśleć jak bym wyglądała, gdyby mnie tylko lubił – odrzekła zaraz, moja jedyna i kochana małżonka. Znajoma nie zrozumiała. Może i dobrze.
Ze względu na deklarowany przez żonę brak szczęścia, nie mogę powiedzieć że jesteśmy szczęściarzami. Mogę jednak stwierdzić, że ten bilans 40 lat pomimo wszystko wychodzi nam na plus.
Może uda się tak utrzymać w przyszłości?
W tych pięknych okolicznościach, pasowałoby się podeprzeć jakimś okolicznościowym wierszykiem. Tym razem niczego sam nie poskładam ale oddam  głos Edwardowi Stachurze:
...
Ale czy warto?
Może nie warto?
Ech chyba warto...
Tak, tak - warto.
O tak to warto.
Jeszcze jak warto       
     




 
 






14 komentarzy:

  1. Gratulacje, a jakże, szczęścia właśnie. Bo chociaż go macie to szczęście nigdy nie za wiele. Mały biały domek macie i dwóch synów, za resztę można zapłacić kartą.

    OdpowiedzUsuń
  2. ...a dlaczego warto. I tu Sted zazwyczaj depresyjny odpowiada optymistycznie w innym wierszu: dla wszystkich starczy miejsca pod wielkim dachem nieba. Gratuluję jubileuszu. Ja byłbym już cztery lata po, gdyby nie moje kryzysy wieku średniego. Ale, tak wchodząc w hamletowskie rozterki Stachury, czy było warto. Nie wiem. Pozdrawiam i życzę fajnych świąt. JerryW_54

    OdpowiedzUsuń
  3. Wielkie gratulacje dla Was obojga! Pięknie piszesz o swoim do żony uczuciu i nie mam cienia wątpliwości, że żona obdarza cię wzajemnością. Wspaniały przykład udanego życia.
    Masz rację mówiąc, że starość już nas dopadła. Z przerażeniem stwierdzam, że tak bardzo ostatnio ubywa osób, z którymi dzieliłam doświadczenia dojrzałej młodości, w tym zawodowe. No cóż, taka kolej losu i czas się z tym pogodzić.
    Póki co, radujcie się sobą nawzajem:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Piękny post. I ten stary, i ten nowy.
    Takie spojrzenie wstecz przychodzi zazwyczaj jak zdarza się jakaś rocznica, albo turbulencja życiowa. Mnie trochę zdziwiło, kiedy pisząc swój życiorys w związku ze sprawą rozwodową, zmieściłam wszystko na dwóch kartkach. Wiele lat wspólnego życia na dwóch, białych kartkach formatu A4.
    Ale było warto, chociaż łatwo nie jest. Ale jak to Epiktet, chyba to był on, powiedział: jeśli nie masz przeciwników w życiu, nikt nie wie na co cię stać. Nawet ty sam. No to ja już wiem. :)

    Stachura to jeden z moich ulubionych poetów z lat młodości. Swego czasu nawet śpiewałam jego piosenki. Teraz niedawno do niego wróciłam.
    Starość też puka do moich drzwi, ale nie jest groźna ani straszna. Oswajam ją pomału, żeby jadła mi z ręki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ostatnie zdanie jest bardzo ciekawe, Skupiłem sie na nim wczoraj przed zaśnięciem. Nie chciało mi się sięgnąć po notatnik, a szkoda

      Usuń
  5. Serdeczne gratulacje dla Ciebie i Małżonki.
    Słyszałem jak kiedyś pewien pan na wózku, zareagował identycznie na życzenia zdrowia. Odpowiedział: "Ale ja jestem zdrowy! Cała maszyneria w porządku, tylko kółka się nie kręcą!".
    Podobno było to cytat z jakiegoś filmu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dystans do siebie to zawsze dobra rzecz
      Dziękuję na gratulacje

      Usuń
  6. Pięknie napisane... Dużo zdrowia i następnych rocznic.

    OdpowiedzUsuń
  7. Klik dobry:)
    Gratulacje i owacje! Niech miłości i wzajemnej radości z bycia razem nigdy nie zabraknie.
    Pozdrawiam serdecznie, świątecznie.

    OdpowiedzUsuń
  8. Post pełen refleksji i mimo wszystko pełen nadziei. Tez jestem niepełnosprawna z powodu diplopii, ale czy to coś zmienia w uczuciach, choć zapewne w życiu są utrudnienia, ale kto ich nie ma?
    Życzę dalszych 40 lat w miłości, zdrowiu i szczęściu.
    Serdeczności zasyłam

    OdpowiedzUsuń