31 lipca 2009

Lipiec 2009

30 lipca 2009
Krótki urlop przesunął mi się o tydzień, nie do końca zgodnie z moją wolą. Zniechęcenie, bo było już na wyciągnięcie ręki. Przeczekam.
Chciałem dzisiaj napisać tylko jedno słowo - nic. Ale gdy król francuski Ludwik XVI wpisał tak w swoim pamiętniku pod datą 14 lipca, wybuchła Rewolucja, Francuska oczywiście.
Boję się więc lekceważyć dnia przed jego końcem,  odwrotnie też nie powinno się go chwalić przed zachodem. Kobietę zaś należy chwalić ponoć dopiero po śmierci.  Słyszałem tą życiową prawdę wiele razy, szczególnie od tak zwanego starszego pokolenia. Dzisiaj sam jestem starszym pokoleniem, ale stosuję inną zasadę: do przeżycia dnia kobiecie wystarcza kromka suchego chleba i dwa komplementy. Sprawdziłem, działa.  Wszak z każdego zdarzenia można wyciągnąć różne wnioski. Można potraktować wpadkę, jak nieistotny szczegół pasma sukcesów, można też  rozpamiętywać  szczegóły i truć się bez końca. Można obrócić w żart  prawie każde drobne nieporozumienie, byle tylko nie dorobić się metki człowieka któremu wszystko wisi. Szczególnie nam facetom taki „komplement” zupełnie nie odpowiada.
Wczoraj nad kubkiem zielonej herbaty żona zaczęła rozważać  ułomności ludzkiej pamięci .
- Wczoraj wybrałam się do sklepu, po bazylię i płyn do mycia naczyń . Kupiłam arbuza i wróciłam do domu. Tragedia.
- A czy arbuz był grecki?  – spytałem z wiadomych powodów. Ponieważ  żona nie  zna mojego bloga zmieniłem  linię rozmowy
-  Cały czas zastanawiam się kto wymyśla te wszystkie dowcipy. Na przykład ten:
Babcia prosiła dziadka aby kupił: chleb, masło i mleko.
Powtórzyła listę zakupów i dla ułatwienia dodała :
- Trzy rzeczy zapamiętaj sobie, trzy rzeczy.
Dziadek poszedł do sklepu,  gdzie kupił lakier i rozpuszczalnik.
Ty stary sklerotyku mówiłam trzy rzeczy !  A gdzie pędzel ?
Wiem już skąd wziął się przynajmniej ten dowcip. Co do innych,  to nieposkromioną wyobraźnie posiadać muszą nasi  sąsiedzi .  

Antoni Relski
17 komentarzy
28 lipca 2009
 
Każda z Was, która jest od jakieś czasu ze swoim facetem poznała go i pokochała dla jakichś cech jego charakteru . Dla przymiotów umysłu, hobby, bądź w końcu dla tego  fajnego tyłka i muskulatury rozciągającej koszulkę na klacie. W najgorszej sytuacji są te, które wybrały wspólne życie z facetem dla jego klaty , albo dlatego,  że doprowadzał do ekstazy. Zdałem sobie sprawę z tego faktu dość szybko, ponieważ w wieku dwudziestu ośmiu lat złapałem szczeniacką wietrzną ospę w jej najbardziej wulgarnej postaci. Cały obsypany byłem  pryszczami z góry na dół łącznie z najintymniejszymi częściami mojego ciała. Dorośli korzystają z przywileju chorowania na półpaśca, która to choroba wywoływana jest przez tego  samego  wirusa, bez pryszczatych konsekwencji. Zsypany wypryskami, niemiłosiernie  swędzącymi zdany byłem na łaskę najbliższych. I stałem nagi od stóp do głowy przed moją żoną a ona wacikiem nakładała specjalny puder z mentolem, aby chociaż trochę zmniejszyć dolegliwe swędzenie. Tak więc gdy stałem tak coraz bielszy, z powodu pudru przypominający prawie Marcela Marceau, zdałem sobie sprawę, że do wspólnego życia potrzebne coś więcej niż zadowolenie z udanego seksu. Fajne cycki z biegiem czasu ulegają prawom grawitacji, kaloryfer z męskiego brzucha z czasem pokrywa piwny mięsień  a sex powszednieje.
Aprobujemy, podkochujemy i nie wyobrażamy sobie z czasem życia bez faceta obdarzonego tymi przymiotami. Jak to jednak jest, że z biegiem czasu te właśnie przymioty zaczynają przeszkadzać, denerwować a nawet irytować ?
 Punktualność faceta tak ceniona w okresie randkowym zamieniała się skłonność do poganiania żony, bo  przecież z wyjątkiem samolotu do Tunezji, tak naprawdę nie musimy nigdzie  przybyć punktualnie.
Skłonność do oszczędzania. Ta dorosła cecha ułatwiająca snucie planów inwestycyjnych na przyszłość, bo przecież  o ile ja nie umiem on zmobilizuje mnie do tego wysiłku, zamienia się nagle w sknerstwo faceta który nie zdecydował się na zakup upatrzonego pierścionka, tylko dlatego że trzeba wymienić opony w samochodzie a dodatkowo sytuacja w pracy jest nie pewna.
 Hobby  faceta powodujące, że podziwiałyście tą jego  pasję, umiejętność ślęczenia godzinami nad rekonstrukcją drobnego elementu.  Gromadzenie wiedzy na ten temat powodowało zamknięcie się gościa  w wyższym kręgu wtajemniczenia, do którego nie było dane Wam wstąpić, ale przez to podziw dla faceta był jeszcze większy. W chwili obecnej to okradanie rodziny z czasu jej należnego. A magazyny, książki, publikacje nie komponują się wystroju mieszkania, który ułożył Wam się w głowie. Przecież z powodzeniem można by to wszystko spakować do kartonów i trzymać w piwnicy. Przecież tam też jest dobre miejsce.
To w najwyższym stopniu  kłopotliwe, kiedy nagle musimy przewartościować swoje życie.
I tak spóźniamy się na kolejny koncert, klnąc w duchu swoją uległość i skłonność do kompromisów. Pielęgnowana przez lata cecha powoduje, że niepunktualność boli.
Wyrzucamy sobie złe życiowe wybory, że nie potrafimy zabezpieczyć potrzeb swojej kobiety, której ślubowaliśmy i obiecywaliśmy tyle. Słabsze charaktery zaczynają kombinować i stawiam dolary przeciwko orzechom, że gdyby zrobić analizę przestępców gospodarczych, lwia ich część to żonaci faceci.
A kiedy porzucimy już swoje hobby, pozostaje nam tylko zasiąść głęboko w fotelu i przerzucać kanały. Z góry w dół i z powrotem, albo całkowicie losowo. Wtedy nasza kobieta ma nas cały czas na oku  i nie marudzi, że okradamy rodzinę. Codziennie powtarza tylko, że moglibyśmy się za coś wziąć, bo życie przelatuje nam przez palce. A gdy tylko zapytamy za co ?  gotowa nam wskazać hobby na naszą miarę , które już dawno dla nas wymyśliła.
Gdybym  miał dokonać wyboru pomiędzy złym a złym, wolę być leniwym wyliniałym capem,  niż złodziejem okradającym rodzinę.
A jeżeli  nie pozwolisz skroić się na jej miarę,  pozostaje uzbroić się w grubszą skórę. Nie słyszeć, nie brać do siebie, nie zadręczać się.
 Istnieje tylko takie niebezpieczeństwo, że w natłoku słów które odbijamy od siebie, nie dostrzeżemy tego ważnego, istotnego, ostrzegawczego.
I wtedy będzie za późno
A może już jest za późno?
Nie jest za późno ?

Antoni Relski
22 komentarzy
26 lipca 2009
Onet podrzucił nam kilka dni temu  artykuł  o wpływie przeklinania na odczuwanie bólu
W trzech słowach chodzi o to, że wyrzucanie z siebie przekleństw, gdy się zranimy, wydaje się być rozsądną taktyką, gdyż pozwala złagodzić ból - wykazali naukowcy brytyjscy. Informację na ten temat zamieszcza pismo "NeuroReport
Naukowiec zaprosił do testów 64 ochotników, którzy mieli jak najdłużej trzymać dłoń w naczyniu z lodowatą wodą, wypowiadając jednocześnie ulubione przekleństwo
Następnie, eksperyment powtórzono, ale tym razem uczestnicy mieli powtarzać jakieś zwykłe słowo, którego użyliby np. do opisania stołu.
Okazało się, że gdy badani mogli przeklinać, znosili ból o 50 proc. dłużej (ok. 2 minut) niż wtedy, gdy wypowiadali grzeczne słowa (1 minuta 15 sekund).
A ja  zauważyłem to już kilka lat temu, kiedy leżałem w szpitalu w związku z usunięciem pęcherzyka żółciowego. Na sąsiednim łóżku położono emerytowanego pracownika jednej z krakowskich wyższych uczelni. Ponieważ trzeci z towarzyszy niedoli  zajął się czytaniem  J. Londona  mieliśmy dużo czasu aby się poznać. Oczywiście zaczęliśmy od górnego Ce .  Ę i ą . Weszliśmy na francuskie salony. Omówiliśmy rodzaje wina i sposoby ich podawania. Dodatkowo podzieliliśmy się  spostrzeżeniami na temat wyższości krabów,   nad kalmarami , sosu do muli i fetowania czternastego lipca. Potem przeszliśmy na rodzime tematy, góry, szlaki i schroniska. Unosiliśmy się ponad poziomy elektrokardiogramu, i kolonoskopii. Byłem dumny, że nie odstaję od poziomu. Rano zabrali mi sąsiada na zabieg. Prosty laparoskopowy zabieg podwiązania przepukliny. Po takim zabiegu następnego dnia bierzesz koszulę w zęby i idziesz do domu. Późnym popołudniem zwieziono łóżko z moim towarzyszem niedoli. Nie nadawał się do dyskusji o wyższości wina czerwonego nad białym, ponieważ rozkojarzony medykamentami w zasadzie potrafił podać wyłącznie swoje dane adresowe. Gdzieś wieczorem uniósł dłoń do góry i sztywnym kciukiem pokazał że jest spoko. Zasnąłem uspokojony. Gdzieś tak nad ranem  u mojego pracownika naukowego przestały działać leki przeciwbólowe. Gość radził sobie jak mógł, ponieważ do dzwonka  wzywającego pomoc było za daleko .
O ku..a o ja cie pie….ę.
O ku..a o ja cie pie….ę.
O ku..a o ja cie pie….ę.
Powtarzał jak mantrę  pracownik naukowy jednej z krakowskich uczelni. Jestem przekonany że nie czytał  informacji o angielskich badaniach. Powiem więcej było to na kilka lat przed tymi badaniami.
Instynktownie, podświadomie walczył z bólem w sposób jaki wydał mu się najwłaściwszy. I udało się. Dotrwał do chwili, gdy w swe pewne ręce ująłem przycisk   wzywający pielęgniarkę. Nacisnąłem zdecydowanym ruchem, a pokój rozjarzył się migoczącym czerwonym światełkiem. Za chwilę lub dwie nadeszła pielęgniarka. Zrobiła dodatkowy zastrzyk, ból minął, pacjent zasnął. Byłem  z siebie dumny. Jak to niewiele potrzeba do poprawy samopoczucia w szpitalu.   A rano kiedy zbierał się  do domu omówiliśmy jeszcze fenomen win różowych. I znowu był high life i pełna kultura. Wtedy byłem zaskoczony  nocnym zachowaniem człowieka. Teraz wiem że wybrał skuteczną metodę walki z bólem, a wszystko to dzięki dzielnym angielskim naukowcom. 
Antoni Relski
18 komentarzy
24 lipca 2009
W wielkich blokowiskach, na bezkresnych osiedlach, tworzą się mikrospołeczeństwa w których funkcjonują specyficzne zasady i ustalenia. Tak więc jedno z osiedli jest w grupie popierającej np.  Wisłę,  drugie Cracovię  i mieszkańcy jednego  starają się  nie zapuszczać w pojedynkę na obcy teren. Policja jak policja, objeżdża , lub obchodzi  osiedlowe dróżki szukając znaków naruszenia prawa przez wielkie P. czyli włamań, rabunków czy nie daj Boże uszkodzeń ciała.  Zwykłe zatruwanie życia sąsiadowi, złośliwości i uszkodzenia mienia nie wpisują się w warunki policyjnej interwencji i poszkodowany zdany jest na siebie . Ze względu na tak zwaną niską społecznie szkodliwość czynu  powielanie zawiadomień  policji, czy informowanie władz osiedla powoduje, że można otrzymać opinię pieniacza a najgorszym wypadku trudnego lokatora. Z takich między innymi  powodów, ludzie biorą władzę we własne ręce  i stosują swoiście rozumianą zasadę wzajemności. Sztandarowym przykładem takiego Hammurabizmu był  facet,  który podchodząc na osiedlowy parking zauważył, że chłopiec w wieku około dziesięciu lat, trzymając w ręce gwóźdź, żłobił nim długą rysę na świeżo wypolerowanym lakierze. Rysa zaczynała się tuż za reflektorem i  zdecydowaną linią kierowała się wzdłuż błotnika, poprzez przednie, tylne drzwi, kończąc na wysokości świateł stopu. Mężczyzna wykonując iście tygrysi skok dopadł chłopca, chwytając  za rękę w której trzymał gwóźdź. Zaskoczony rozwojem sytuacji mały podał adres zamieszkania i panowie zgodnie ręka w ręce powędrowali na spotkanie rodziców. Nie pierwszy raz dane było Panu Janowi oglądać rysy na lakierze. Nie pierwszy raz przy pomocy pasty lekko ściernej  polerował lakier, aby choć trochę zamaskować uszkodzenia. Za każdym razem słyszał też, o niskiej szkodliwości społecznej czynu i takie tam rozmydlające  urzędnicze opowieści. Ponieważ do domu sprawcy było kilkaset metrów miał czas, aby  ułożyć sobie scenariusz rozmowy. Stanęli na wycieraczce, dzwonek, zgrzyt otwieranego zamka i na progu stanął tatuś. Pan  Jan w sekundzie zrozumiał, że nie jest to partner do parlamentarnej dyskusji. Spytał więc tylko:
Czy to Pana syn ?
A  po uzyskaniu potwierdzenia ręką przesunął delikatnie,  kompletnie zaskoczonego  rodzica. Wszedł do domu i rozejrzał się wokół. Duży  pokój zdobiła meblościanka na wysoki połysk, tak lśniąca, że można było zrobić makijaż oglądając odbicie w ciemnobrązowych drzwiach szafy. To tak zwane meble kalwaryjskie, od miejsca ich  wytwarzania.
To jest to – pomyślał
Stanął z lewej krawędzi mebli. Przedmiotem przestępstwa czyli owym gwoździem w wyciągniętej ręce wbił się w politurę drzwi, a następnie zdecydowanym ruchem pociągnął  wzdłuż całej ściany. Po chwili odłożył gwóźdź na ławie stojącym w centralnym punkcie pokoju. Po wypowiedzeniu kwestii :
- Państwa syn wyjaśni resztę – opuścił mieszkanie i kompletnie zaskoczonych lokatorów.
 Wyszedł z klatki schodowej i udał się na parking. Pomimo ewidentnej szkody uczynionej na jego pojeździe, oddychał pełną piersią. Podobały mu się drzewa, krzewy nawet gołębie na które z reguły  reagował alergicznie. Świat był piękny i nie zmienił swego zdania nawet wtedy, kiedy przeszedł wzdłuż uszkodzonego pojazdu. Wsiadł za kierownicę i popędził w dal tak szybko, na ile pozwalają przepisy drogowego ruchu. Bo poza tym Pan Jan był osobą szanująca obowiązujące w tym kraju prawo. Był   wyznawcą zasady że służyć ma ono przede wszystkim  naszemu  poczuciu bezpieczeństwa.
A poprzez pamięć na ból tyłka,  od tamtej pory młody obchodził osiedlowe samochody szerokim łukiem. Bo jak mówi lansowane ostatnio hasło -  bite dzieci postrzegają świat inaczej.    
Antoni Relski
7 komentarzy
22 lipca 2009
W którymś z ostatnich postów napisałem,  że  Jasiek jedzie do Ameryki. Czy Ameryka jest na to gotowa?  To już czas przeszły. Teraz  zdecydowanie  mogę  powiedzieć :  Jasiek pojechał do Ameryki.
Nie obyło się  oczywiście bez problemów i komplikacji, ale tak to z reguły bywa, żeby było miło najpierw musi być nerwowo.  Z własnych doświadczeń wiem, że najwięcej nerwów kosztowało  nas zawsze pakowanie samochodu.  Oprócz najbardziej niezbędnych rzeczy, trzeba było zabrać jeszcze coś, co można by zhandlować dla paru dinarów , lei czy lewa, aby jak jakiś cywilizowany Europejczyk pójść  do knajpy, muzeum.  Kupić pamiątkę ,widokówkę, czy w końcu benzynę do samochodu . Tutaj mniej zorientowanym młodym chciałbym powiedzieć, że nie było wtedy kart kredytowych, a złotówka nie była wymienialna. Wracając do tematu, kiedy już prawie udało nam się  upchać wszystko do samochodu , nagle okazywało się, że jest jeszcze coś absolutnie niezbędnego i koniecznego do zabrania. Wypakowywaliśmy więc wszystko, aby zmienić konfigurację rzeczy i wygospodarować jeszcze odrobinę miejsca.  Kiedy już byliśmy spakowani  do ostatniej chusteczki  do nosa i czekaliśmy na rodzicielkę, ona pojawiła się po dłuższej chwili trzymając w jednej ręce klucze od zamkniętego na cztery spusty domu,  a w drugiej najniezbędniejszą rzecz - plastikową miednicę. Boże co się działo. Ojciec wybuchnął, matka powiedziała że może nie jechać. Potem było szarpanie rzeczami w bagażniku , dopychanie kolanem,  a na koniec milczenie. Pełne napięcia milczenie aż do granicy  w Cieszynie, gdy pewnie ze strachu przed celnikiem matka wydusiła pierwsze zdanie:
- O Boże granica.
Jasiek nie musiał pakować samochodu,  bo przecież za wielką wodę dostarczy go boeing  czy airbus  z Krakowa do Nowego Jorku z międzylądowaniem w Mediolanie lub Monachium . Tego już Jasiek nie wiedział.  Pamiętał tylko że zaczyna się na M.  Amerykańska córka na zaproszenie której państwo Zapotoczni mieli udać się do kraju Wuja Sama zabukowała im bilety na poniedziałek. Tydzień wcześniej Jasiek poprosił o urlop wypoczynkowy w swoim miejscu pracy, aby psychicznie przygotować się do lotu. Nabył w tym celu pół litra żytniówki od ciotki Meliniarskiej i po trzecim kieliszku wprowadził się w stan lekkiego szmeru, a po dwóch kolejnych osiągnął stan pełnej akceptacji dla podróży. Po wypiciu  flaszki  Jasiek zawsze osiągał  stan Zen, nieruchomiejąc na czas dłuższy jakby magazynując energię  kosmiczną w głowie i trzewiach. Gwałtownemu zaś opuszczaniu negatywnej energii towarzyszył ni to świst, ni to skowyt;  był gwałtowny i bardzo głośny.  Maryśka nazywała to chrapaniem i każdorazowo słowami :
- A idźże dziadu spać, bo charcys na krześle, wywalis się i łeb rozbijes.
Na takie zwulgaryzowanie sprawy Jasiek odpowiadał jeszcze jednym krótkim warknięciem, a następnie powoli, z godnością  wstawał  drapiąc się zawzięcie bo brzuchu.  Czasami  czochrając  głowę udawał się na spoczynek w dużym małżeńskim łóżku, które pamiętało  jeszcze jego  rodziców. Tak to dzień po dniu przygotowywał się psychicznie do wylotu, w ciszy i samotności.  W środę  kupił nawet taką flaszkę, co to tego ducha amerykańskiego miała mu przysporzyć. Wszak wyraźnie napisane było na niej  - spiryt-us ( znaczy duch ameryki ) jak żartował  weterynarz,  który właśnie  koło środy był zerknąć na świnię, która nie chciała żreć pomimo pełnego koryta.  A że duch ameryki był skoncentrowany trzeba go było rozmaić jak to się tutaj mówi. Potem już  tradycyjnie Zen. W niedzielę od rana Jasiek topił wątpliwości w żytniówce,  bo duch ameryki za słaby był  dla chłopa na własnej gorzałce  wychowanego.  Czasem  do gęby wzięło się coś innego,  bo chodziło o ten fajny świergot w głowie. Bomba wybuchła wieczorem.  Do odlotu pozostało piętnaście  godzin, kiedy nagle okazało się że zaginęły paszporty. Maryśka sprawdziła wszystko odmawiając równocześnie modlitwę do Świętego Antoniego, co to patronem rzeczy zagubionych jest. Niestety i ta metoda okazała się nieskuteczna. Wezwano do pomocy sąsiadki.  Jeszcze jedna Maryś, oraz ciotka od Józefowskich. Podzieliły dom na sektory i zaczęły systematycznie przeczesywać pomieszczenia.
Ukradli , nic tylko ukradli – bełkotał Jasiek.
Durnyś chłopie, a któż by ci kradł paszport ? -  spytała ślubna małżonka.
Ludzie ukradli , sąsiedzi wokół nam  zazdroszczą. Wlazł ktoś przez otwarte okno i zabrał. Dla kłopotu zabrali, co by my nie pojechali – powtarzał w kółko Jasiek.
Jak ci palnę , to przestaniesz głupio gadać -  powiedziała jedna z sąsiadek , wiedząc że z pijanym nie pogadasz , a obrazić się na niego nie honorowo. Bo cóż pijany zrozumie?
Minęły dwie godziny na stole w pokoju powiększała się sterta rzeczy,  które kiedyś zaginione i opłakane  znajdowały się w najmniej przewidywalnym miejscu. Stanowiły więc czysty nieplanowany zysk. Wywoływały wspomnienia gospodyni i opowiadała  jak to kupiła,  jak to zgubiła, a jak to szukała.
Jeszcze ten pokój nam został -  powiedziała  ciotka od Józefowskich. A jak się tu nie znajdzie, to chyba tylko  modlitwa do Świętej Rity pozostanie. To w końcu  Ona jest patronką od rzeczy niemożliwych.
Ludzie ukradli, sąsiedzi wokół nam  zazdroszczą. Wlazł ktoś przez otwarte okno i zabrał. Dla kłopotu zabrali , co by my nie pojechali –  z kuchni dobiegał głoś Jaśka,  coraz bardziej spokojny bo ducha w nim było coraz więcej. 
A może by meble odsunąć  - zaproponowała Maryś. To już chyba tylko to nam pozostało.
Zebrały się we trzy, bo Jasiek z tego bólu osłabł zupełnie i do suwania całkiem niezdatny był. Na pierwszy rzut poszła szafa w dużym pokoju, potem część meblościanki w sypialni, na końcu stary kredens . Ciężki drewniany mebel stawiał opór przy próbie zmiany jego położenia. Jęczał tylko i skrzypiał. Zaprały się więc we trzy i pociągnęły z całej siły. Za kredensem też nic nie było. Kiedy zbierały się do wsunięcia mebla na swoje miejsce, Maryś weszła za kredens, aby dobrze złapać i wtedy je  zauważyła. Tylne plecy kredensu w jego dolnej części zrobione były ze sklejki. Na wskutek wilgoci sklejka rozwarstwiła się i odeszła na kilka centymetrów. W tą szparę wsunęły się  dwie bordowe książeczki z aktualnymi wizami do Ameryki. Trzeba było niesamowitego przypadku aby je odnaleźć . Do wylotu samolotu pozostało dziesięć godzin .
Ludzie tam schowali , sąsiedzi wokół nam  zazdroszczą. Wlazł ktoś przez otwarte okno i zabrał  i schował.  Dla kłopotu schował, co by my nie pojechali    podsumował Jasiek.
 Ale już nikt nie zwracał na niego uwagi, ponieważ uszczęśliwione kobiety, najpierw głośno podziękowały Świętej Ricie,  a zaraz potem otwarły butelkę żytniówki, co to ją Maryśka na gorsze czasy schowała za doniczką z kwiatkiem.  Miała być na gorsze czasy, została otwarta na przywitanie lepszych. 
No to dobrego lotu Maryś , obyś bez problemu lądowała w tej Ameryce i żeby Ci się Jasiek nie zgubił – życzyły jej jedna przez drugą.
 I wracaj ze starym, nie za długo. Bo przecież lepsza znana stara bieda niż nieznane wygody  - podsumowała filozoficznie  Ciotka od Józefińskich
I Barakowi się kłaniaj 
- Przecież my nie do baraku  jedziemy, ino do córki,  a ona tam  ma  dom  – wpadł w słowo Jasiek
Barakowi Obamie  się kłaniaj  - poprawiła  się  Maryś.
Antoni Relski
29 komentarzy
20 lipca 2009
Moja zaprzyjaźniona lekarka zniosła do domu drewniaki, które w ramach sortu mundurowego, czy odzieży roboczej wydali jej w szpitalu. Ponieważ poprzednie jeszcze nie schodziły się zupełnie i wyglądały jak trzeba, te nowe postanowiła wykorzystywać póki co w domu. Mając  świadomość zamieszkiwania w bloku,  starała się używać tego obuwia z jak najdalej posuniętą delikatnością, co powodowało zabawne wrażenia wizualne. Chodząc po mieszkaniu składała nogi jak bocian brodzący w wysokiej trawie, a jej  postać przypominała skradającego się  partyzanta. Wszystko to dla prawidłowego wysklepienia stopy, ponieważ chodaki chronią przed płaskostopiem. Pani doktor jest osobą samotną, dlatego też nikt nie obśmiał się oglądając przemieszczającą się postać. Nie zaproponował też chodzenia np. boso po podłodze, co przynosi taki sam efekt terapeutyczny jak drewniaki. Sąsiedzi też nie narzekali na specyficzne domowe pantofle, ponieważ Pani Doktor osoba o wysokiej kulturze osobistej czyniła wszystko, aby życie  ludzi wokół niej było spokojne i w miarę  beztroskie.
Opowiadanie to ma jeden słaby punkt. Otóż Pani doktor lubiła oglądać telewizję. Zasiadała w tym celu w wygodnym fotelu, a kiedy zmęczyła się w tej pozycji, dla tak zwanego rozciągnięcia mięśni kładła się na chwilę na tapczaniku. Zwykle zapominała zdjąć buty. Chodaki trzymały się zaś dzięki napięciu mięśni stopy i trwały tak niczym nie zagrożone około pół metra nad ziemią. Ponieważ programy  telewizji dostępne w tej miejscowości dzięki zbiorczej antenie nie były porywające Pani doktor zasypiała . We śnie następuje o czym wiadomo wszystkim rozluźnienie napięcia mięśniowego. Kiedy więc lekarka osiągała stan błogi, z nóg pac, pac spadały jej drewniaki. Czasem ten huk ją budził i wtedy wyłączała telewizor udając się do sypialni, bądź nie budził i wtedy  około trzeciej nad ranem dokuczliwe buczenie i śnieżenie telewizora przypominało o wczorajszym lenistwie.
Trwało to jakiś czas do feralnej środy 15 maja, kiedy z błogiego już snu przed telewizorem wyrwało ją łomotanie do drzwi. Najpierw delikatne, później coraz bardziej natarczywe. Spojrzała na zegarek, było kwadrans po północy. Przyzwyczajona do zakłócania snu ze względu na specyfikę zawodu podeszła do drzwi i otworzyła powoli. Na progu stał sąsiad w niebieskiej piżamie w  motywy rodem z wysp Polinezji.  Jedną ręką profilaktycznie przytrzymywał spodnie, być może z powodu zbyt luźnej gumki. Drugą ręką  ściskał kołnierz by zbytnie rozchełstanie nie przyczyniło mu zapalenia krtani, bądź też  nieżytu oskrzeli.  Sąsiad odezwał się prosząco :
Pani Doktor niech Pani rzuci tym drugim drewniakiem, ponieważ chciałbym już iść spać.
Przez chwilę trwała  w jakimś półśnie i chwilę trwało zanim przestała mrugać oczami. Tak jak sąsiad spięła dłońmi szlafrok pod szyją, a na jej twarzy pojawił się pełen wyrzutów sumienia uśmiech. Teraz dopiero zdała sobie sprawę,  że stoi w jednym drewniaku , drugi spoczywa koło tapczanu zaparkowany na lewym boku. Ot po prostu tego dnia spadł jej tylko jeden chodak, a drugi zaplątał się w kocu. Sąsiad natomiast po trzech miesiącach   przyzwyczaił się do tego huku spadających butów i działał  na zasadzie psa Pawłowa. Pac, pac , no możemy spokojnie zasnąć.  I zasypiał bez proszków i bez stresu. Dopiero brak jednego pac spowodował stres powodujący o bezsenność. Pani doktor już rano następnego dnia wyniosła obuwie powrotem do szpitala, ponieważ dotarło do niej, że pomimo starań zakłóca sąsiadom prawo do wypoczynku.
 I tylko sąsiad uczył się zasypiania w ciszy,   przez trzy następne tygodnie.

Antoni Relski
11 komentarzy
18 lipca 2009
Hasło „lato w mieście”  szczególnie za czasów poprzedniego systemu  napędzało media, stanowiło żelazny temat każdego wydania  serwisu.Czy to dziennik, czy gazeta, wszędzie mogliśmy przeczytać, gdzie wypoczywają dzieci prządek z łodzie, a dokąd pojechały dzieci z PGR Wiązów Mały. Dodatkowo fotoreportaże przekonywały nas, że linie produkcji wody mineralnej pracują pełną parą. I co z tego?  skoro tego cennego płynu pakowanego wtedy wyłącznie w butelki 0,33l, w żaden sposób niemożna było kupić bez stania w kolejce. Teraz woda  gdziekolwiek się nie obrócisz kusi swoją temperaturą, ilością gazu i mikroelementów, tylko problem lata w mieście nie zaginął. Komórki socjalne w zakładach pracy nie istnieją, lub zajmują się czymś całkiem innym. A jeżeli już trafi się taka kolonia wychowawcy na co nocnych czuwaniach nie  pilnują, aby młodzi nie wysmarowali się pastą do zębów jak było kiedyś, ale by nie zrobili sobie dziecka. Czasy się zmieniają,a ze względu na aktualną sytuację mniej rodzin może pozwolić sobie na wakacje dla dzieci. Garują więc młodzi w skwarze ulic, biorąc wakacyjne miesiące na przeczekanie.
Miasta starają się, aby czas wakacji wypełniony był propozycjami kulturalnymi.  Niepołomice po raz kolejny przygotowały  Festiwal Ballady Europy. Na dziedzińcu królewskiego zamku, od wczoraj występują  ludzie sztuki w jej poetycko - balladowym odcieniu. Wczoraj był wieczór ballad angielskich, dzisiaj francuski, do tego wcześniej śpiewana poezja w damskim wykonaniu, a w niedzielę Koncert Galowy. Ponieważ należę do szczęśliwców, gdyż moja żona otrzymała karnet na wszystkie imprezy festiwalu, od wczoraj wraz z nią podciągam średnią  kulturalnych spotkań statystycznego Polaka.
Siedziałem  rozanielony pomiędzy sonetami Szekspira i całkiem współczesnymi wykonaniami angielskiej ballady.  W trakcie koncertu  zauważyłem, że pewną część publiczności stanowiły osoby niepełnosprawne, począwszy od osób siedzących na wózkach, poprzez osoby niewidome, oraz z Zespołem Dauna. Każdej towarzyszył młody wolontariusz służąc pomocą  i towarzystwem. Zauważyłem też uśmiech na twarzach i powiem Wam czułem się fantastycznie,  a odbiór poezji w takim otoczeniu był jeszcze lepszy. Jeżeli obecność niepełnosprawnych na tego typu imprezach wzbudziła moje zainteresowanie, znaczy to, że w dalszym ciągu nie jest to u nas normą. Cieszył mnie tak liczny udział w wolontariacie  młodych i bardzo młodych ludzi i mam nadzieję że to będzie normą  
Żeby nie było tak różowo, łzawo i cukierkowo. Wakacje to okres kiedy ludzie bez względu na cechy charakteru  przemieszczają się po całym kraju, a nawet poza nim. Znudzeni słońcem szukają wieczornych rozrywek, a taki festiwal to świetne wydarzenie, bo to można za te 25 złotych obejrzeć zamek, posłuchać muzyki, pijąc równocześnie piwo które serwowano w zamkowej restauracji.
Właśnie to piwo albo dwa w połączeniu ze skwarem dnia wyzwalają polski indywidualizm. A  któż mnie powstrzyma, jeżeli chcę opowiedzieć na głoś sąsiadowi z sąsiedniego rzędu co dzisiaj zwiedziłem, jak przy tym zachowała się Jadźka. A że komuś to się nie podoba, niech się skupi na scenie. Problem w tym że trudno się było skupić i co bardziej zdesperowani szukali miejsca z dala od wesołych urlopowiczów. W dalszym ciągu przyzwolenie dla chamskich zachowań jest w naszym społeczeństwie niezmiernie duże. Myślę również że prowadzenie knajpy na dziedzińcu w czasie takiej imprezy obniżą trochę jej prestiż. Forsa tak , ale nie za każdą cenę.  I ten Szekspir do kotleta, trochę razi. Kelner też człowiek i ma prawo upuścić kilka łyżeczek  na posadzkę, a sztuka ? ponoć obroni się sama.
Zbyt krótka noc , pracująca sobota i nadzieje na dzisiejszy wieczór francuski a wcześniej  Elżbieta Adamiak , Anna Treter  i Barbara  Stępniak Wilk .
A że akceptacja społeczna dla złych zachowań jest  na wyczerpaniu, świadczyć  może samochód który minął mnie w drodze do pracy. Być może właściciel tego samochodu parkował na trawniku, miejscu dla inwalidy lub zachował niewłaściwie w jakieś sytuacji skoro ktoś czarnym sprayem tak go określił.
Chyba że ten napis, to jest to właśnie złe zachowanie, albo efekt nudy w trakcie akcji „lato w mieście”.  Nie udało mi się zapytać właściciela auta bo szybko przemykał ulicami miasta jakby się czegoś wstydził.          

   
Antoni Relski
17 komentarzy
16 lipca 2009
Czajnik zagwizdał. Najpierw powoli nieśmiało, jakby badając przyzwolenie do tego świstu, a potem rozkręcał się coraz bardziej i bardziej. Maria niespiesznie podeszła do kuchenki  i równie niespiesznie przekręciła  kurek gazowy, przez chwilę jeszcze obserwując, czy ilość wyrzucanej pary rzeczywiście dowodzi jej wrzenia.
Woda się gotuje, wyłączysz?  -  z łazienki dobiegł głos małżonka.
Raz ruszyłbyś się i wyłączył sam, przekręcić te cholerny kurek  to takie proste – wycedziła przez zęby  dość głośno. Mogła  sobie na to pozwolić, ponieważ zza drzwi łazienki zaczął dochodzić  szum  wody, to znaczy że bierze prysznic.  On czyli Wojtek, od trzydziestu już prawie lat ślubny małżonek, najbliższa dla Marii osoba na lepsze i gorsze dni. Zdjęła  z kuchenki czajnik i zalała przygotowane  kubki,  dla siebie z herbatą, dla niego z kawą. Standard to dwie łyżeczki rozpuszczalnej bez cukru, do tego porcja śmietanki, jeden kubeczek  z dziesięciu  jakie znajdują się  w typowym opakowaniu. Tosty dopiekły się już  na ładny złoty kolor, chociaż wysłużony toster  podpiekał jak chciał i te czarne trzeba było potem zeskrobywać starannie kuchennym nożem. Sama położyła przed sobą porcelanową miseczkę,  do której  wrzuciła trochę płatków.  Jeszcze tylko dokroiła truskawki   pozostałe  z wczoraj, a całość  zalała naturalnym jogurtem. Odkąd pamięta dbała o linię. To po matce odziedziczyła skłonność do nadwagi.
Właśnie kiedy wyskrobała z kubeczka ostatnią łyżkę jogurtu,  do kuchni  wszedł Wojciech. Siadł naprzeciw  i swoim zwyczajem wyciągnął opakowanie  na leki. Takie zbiorcze pudełko w którym znajdowały się przegródki na  każdy dzień tygodnia. Wyrzucił  przydział na cały dzień, a potem z otwartej dłoni na talerz przełożył poranne tabletki. Resztę staranie zginając palce  wrzucił z  powrotem do pojemnika, który  odłożył na półkę.  Wkurzała ją ta codzienna celebra z jaką zażywał tabletki.  Gesty które można było przewidzieć  i czynności do bólu powtarzalne.
Masz jeszcze lekarstwa ?   spytała cicho. W tygodniu będę u lekarza, to mogę wziąć ci receptę.
Mam jeszcze na dwa tygodnie   odpowiedział nie podnosząc wzroku z nad talerza.
Cholera jasna znowu  pytałam  o  receptę, a przecież  ma nogi i sam mógłby się pofatygować   zrugała się w myśli. Tyle razy obiecywała sobie w duchu,  że nie pozwoli się wykorzystywać. Jednak przygotowała  te dwie cholerne grzanki, zalała tą pieprzoną kawę i jak co dzień podstawiła mu pod nos.  On w ubrany w czystą koszulę, pachnący wodą kolońską,  zasiadł przy stole.  Posmarował jak zwykle  zbyt grubo  margaryną co ukrył  nakładając  dżem.  Na śniadanie przeznaczali codziennie około dziesięciu do piętnastu minut  w zależności od  czasu rozpoczęcia, ponieważ Wojtek pedantycznie przestrzegał godzin wyjścia do pracy.
Boże jak on głośno chrupie te swoje grzanki, normalnie nie można zebrać myśli  -  Maria podniosła kubek do ust  starając się tak zająć płynem,  aby nie musieć patrzeć na ten regularny ruch jego szczęki.  On jednak wykorzystał ten moment, aby spytać jak to miał w swoim zwyczaju.
Mania  dlaczego  nie uśmiechasz się do mnie ?   Zrób mi tą przyjemność, proszę.
Wygięła  usta w charakterystycznym  grymasie  i powróciła do swojej kawy.
Dzisiaj   przyjdę trochę później, bo mamy zebranie – oznajmił – Kupić coś po drodze?
Nie wszystko kupię wracając  do domu, jak zwykle  - powiedziała.
Będę się zbierał już prawie  siódma, spojrzał na zegarek, wstał.  Z torbą w ręce podszedł do niej i złożył się do pocałunku. Przystała na tą mechaniczną czułość powtarzaną  automatycznie  jak mycie zębów, szczotkowanie włosów czy w końcu te dwie łyżeczki kawy do kubka, codziennie rano do śniadania. Cmok na pożegnanie, cmok na powitanie. Pozory, pozory, pozory.
Żadnym emocji ,wzruszeń. Ciśnienie pozostało bez zmian.
Wyjrzała przez okno. Wsiadał właśnie do samochodu. Za chwilę ruszył. Patrzyła do chwili, gdy nie zniknął za zakrętem.  Kiedy sąsiedni blok skrył tylne światła samochodu powróciła do swojej kawy.
Nie  nienawidziła  go, nie myślała aby od niego odejść, ot po prostu to co było wcześniej wypaliło się jak lampka oliwna,   która nie potrafi  dotrwać do końca imprezy. I chociaż knot dalej  tkwi na swoim miejscu brak już oliwy, która  daje tą niezbędną energię do blasku.
Zaczęła jak jej matka mówić o nim w trzeciej osobie : on, jemu,  z nim. Początkowo ostro reagowała  na   taki zachowanie matki, z czasem przejęła jej obyczaje.
A jak królem będziesz to będę królową , a jak katem będziesz to będę katową . Pamiętała ten cytat jeszcze ze szkoły,  potem  powtarzali go sobie w chwilach kiedy wierzyli, że taka miłość trafia się  tylko raz.  I nie ważne co  będą robić, ważne by robili to wspólnie.
I tak wspólnie remontowali pierwszy dom, wspólny dom. Ona zdzierała tapetę,  a on malował sufity i wiercił dziury  do powieszenia  wspólnych  zdjęć.  Pierwszy samochód wspólnie  spychany na pobocze drogi . Zbyt często być może spychany na to pobocze.  A później nowe mieszkanie, nowy samochód.  To nowe mieszkanie remontowali już fachowcy z ekipy.  A samochód nie psuł się już  tak często, regularnie serwisowany  w stacji obsługi.  Praca płatna, lepiej płatna, równocześnie czasochłonna i wyczerpująca .  Nie pamięta tej chwili kiedy  przestali  ze sobą rozmawiać, być może wcześniej przestali się rozumieć. Teraz nawet nie próbowali  zrozumieć o co chodzi w tym całym  codziennym życiu.  Wydeptali dróżkę po której mogą chodzić z zamkniętymi oczami. Wiedzą jak zadowolić lub zdenerwować partnera. Ale nawet tego już im się nie chce.  Gesty i słowa wyuczone na pamięć, powtarzane regularnie w odpowiednich chwilach, zastąpiły emocje, uniesienia a nawet twórczą  kłótnię, która jak burza zmywa z chodników, pył, żwir i cały ten cywilizacyjny brud.
Czy z tego da się ulepić wspólną starość ?  

Antoni Relski
22 komentarzy
14 lipca 2009
Tytuł zawiera dwa znaczenia. Po pierwsze, kiedy zdiagnozowano u mnie nadciśnienie tętnicze, na liście nie wskazanych używek znalazła się między innymi kawa .    Nie chciałem zachować się jak alkoholik u lekarza ze znanego dowcipu:
Szanowny Panie - mówi doktor – jeżeli natychmiast nie przestanie Pan pić wódki,  niechybnie Pan oślepnie.
Wie Pan co doktorze   odpowiedział po zastanowieniu pijaczek   mnie się wydaje, że ja  już wszystko w życiu widziałem.
Ponieważ ja nie widziałem jeszcze wszystkiego, poszedłem na kompromis i dolewam do kawy mleczko. Ponoć obniża ono agresywne działanie kawy. Może to i zabobon, ale cieszę się, że tyle dobrego robię dla własnego organizmu. Z czasem picie kawy z mleczkiem tak weszło mi krew, że nie potrafię inaczej.  Filiżanka wonnej aromatycznej kawy przywraca mi chęć życia,  natomiast Mleczko przez duże M  przywraca mi radość . Radość życia. Oczywiście mowa o Panu Andrzeju Mleczce. Pasjonował mnie na długo przed tym nim postawił na galerię przy krakowskim rynku i  gospodarkę rynkową .
Mistrzowskie uchwycenie chwili w jej najśmieszniejszym wydaniu,  albo najbardziej  gorzkim sarkazmie. Dla niego dupa to jest dupa,  nie próbuje mydlić sytuacji pensjonarskimi określeniami.
W pamięci utkwiło mi wiele scenek . Niektóre  nich cytuję jako podsumowanie życiowych sytuacji. Wydawać  by  się  mogło że trudno cytować rysunek, ale uwierzcie mi  w przypadku Mleczki nie jest to trudne.
Cytat pierwszy,  rysunek pierwszy :
Facet siedząc na ławce w parku karmi orzeszkami  wiewiórkę . Karmiąc ją snuje opowieść :
A wtedy Pan Dyrektor poklepał mnie po ramieniu  i powiedział   tylko tak dalej Kowalski, tylko tak dalej .
Cudne .
Cytat drugi, rysunek drugi:
Facet, inteligent daje banknot przedstawicielowi tak zwanej klasy robotniczej. Podając banknot mówi:
Tutaj jest pięćdziesiąt złotych. Czy mógłby mnie Pan szanować przez pół godziny?
Rewelacja
I w końcu podsumowanie, czyli rysunek trzeci najczęściej cytowany :
Miasto, osiedle wielkich bloków.  Z tego osiedla w popłochu  wybiega olbrzymi tłum  rozhisteryzowanych ludzi.  Powodem histerii jest trójgłowy smok przelatujący na nieboskłonie i ziejący ogniem.  Na pierwszy planie stoi dwóch facetów.  Jeden mówi do drugiego:
Panie Staszku to straszne, ale mnie już nic nie dziwi.
I chociaż w Panu Andrzeju ostatnimi czasy  dusza biznesmena dominuje  przed tą artystyczną, a jego rysunki zdobią towary,wydarzenia, zjazdy, zloty, czy jubileusze,  mam nadzieję  zachwycić się jeszcze nie raz nad  tragiczną śmiesznością ludzkiego życia.  A Wam życzę,  abyście zachowali w sobie jeszcze wiele zadziwienia w przeciwieństwie do rozmówcy Pana Staszka 
Antoni Relski
16 komentarzy
12 lipca 2009
Siedzi facet na ławce, obok dosiada się mała dziewczynka z pluszowym misiem. I zaczyna tego misia metodycznie rozrywać na drobne kawałki. Facet nie wytrzymuje i pyta:
- Dziecko, ty zupełnie nie lubisz zwierząt?

Ona patrzy na niego spode łba i odpowiada:

- Ja i za ludźmi nie przepadam...
Są takie dni, kiedy jak ta mała dziewczynka szarpiemy coś, niszczymy dorobek życia, szargamy opinię o sobie w gwałtownej niemocy. Bo wkurzył nas maksymalnie jakiś facet w urzędzie, w serwisie,  czy gdzieś tak jeszcze, gdzie  przyszło nam załatwiać sprawy dnia codziennego, albo te życia i śmierci.  Miotamy się trzaskamy drzwiami. Stłuczona szyba daje zarobek szklarzowi,  a nam  jak nożem odcina emocje i uspakaja.  
Widziałem młodzieńca, który po kłótni ze swoją dziewczyną w nerwach kopnął betonowy kwietnik. Efekt - złamane dwa palce, oraz gips którzy chłodził emocje przez następne dwa tygodnie.
Wkurzają nas ludzie  na drodze,  parkingu, klatce schodowej. W stołówce, restauracji i nawet w filharmonii.  W trakcie mszy podajemy sobie rękę na znak pokoju, bądź kiwamy głową na  wszystkie strony, aby za chwilę być gotowym  utopić w łyżce wody, kogoś kto zastawił nam samochód.
Myślę,  że  musimy gdzieś w genach mieć zakodowany taki ogranicznik, jak  samochodowy ogranicznik prędkości, który odcina silnik przy zbyt wysokich  obrotach.  To powoduje że nie pozabijaliśmy się  jeszcze, a rasa ludzka ma się w miarę  dobrze.  Przy wysokim poziomie emocji, sama wiara  w przyszłą sprawiedliwość mogła by nie wystarczyć.
Są takie dni, kiedy jesteśmy jak ta mała dziewczynka.
  jednak  i takie chwile, kiedy  padamy na kolana przed ludzkim geniuszem. Gdy  oglądając  jakąś budowlę czy film, słuchając  muzycznej kompozycji, będąc w końcu świadkiem jakiegoś niesamowitego poświęcenia,  albo tylko drobnego gestu  zapominamy o złych emocjach . Stają nam w oczach łzy, coś przytyka,  a plecy cierpną. Chciało by się krzyknąć : ludzie kocham Was!  Ale głos dziwnie więźnie w gardle.  Dla tych chwil warto chyba przewartościować  swoje zachowanie, spróbować być lepszym. Wzruszenie  i zachwyt człowiekiem nie są  oznaką  naszej słabości .To znak, że człowiek  pomimo różnych perturbacji dalej ma się dobrze. I być może nie trzeba szukać go z lampą po ulicach,  jak  w starożytnej Grecji.
Z pamięci i na szybko wymieniam kilka utworów, które podtrzymują mi wiarę w ludzi. To one  powodują ten dziwny dreszcz:
- Koncert  B mol dla fortepianu z orkiestrą Czajkowskiego
- Chwila wieszania  dzwonu w filmie 1492 z muzyką  Vangelisa
- What a Wonderful  World   Louisa Armstronga
-Wiersze Baczyńskiego  soute  i  w wykonaniu  Ewy  Demarczyk
-  Rambouillet     Jonasza Kofty
 A Wy też macie takie swoje utwory  ?
Antoni Relski
18 komentarzy
09 lipca 2009
Moje włosy. Kiedy próbuję ułożyć je przed lustrem, niczym niesforne dzieci buntują się i stawiają okoniem. Wszystko przez to, że  zmieniłem  fryzjera. Nie, nie dlatego, że poprzedni mi nie odpowiadał.  U fryzjera nie odpowiadają  mi tylko kolejki. Jako nie wymagający klient  siadałem  na fotelu i mówiłem niezmiennie od wielu lat : 
- Tył i boki maszynką a góra nożyczkami, bez baków,  przedziałek po lewej stronie.
 I cięły nożyczki ile wlezie a burcząca maszynka modelowała. Jako miłośnik krótkich włosów,  bez przesady krótkich, wspominam  swoje poprzednie fryzury,. Siedząc wpatrzony w swoje oblicze na obracanym fotelu, bez okularów dlatego obraz w lustrze jest zamazany,sięgam  wspomnieniami w odległą przeszłość.  Lniane loki straciłem  prawie równocześnie z pieluchą,  na rzecz praktycznej, krótkiej fryzurki. Gdzie mi tam Roling Stonesi,  czy Beatelsi, niechże sobie Niemen narzekał na dziwny świat.  Ja zgodnie z poleceniem ojca siadałem na fotelu i nie mówiłem nic.  Stary fryzjer  dokładał do żeliwnego piecyka, który ogrzewał pokrytą pyłochłonem  drewnianą podłogę i całą  pracownię fryzjerską. Następnie zaciskał mi wokół szyi białe prawie prześcieradło.  Prześcieradło za każdym razem zmieniane lub dokładnie przetrzepane,  aby klient miał komfort  higieny .  Patrzył tak przenikliwie na głowę nieszczęśnika siedzącego na drewnianym fotelu  i  rozpoczynał  swój taniec śmierci ręczną maszynką. Zaczynał przy końcu szyi a kończył przy czubku głowy.  My wciskaliśmy te nasze biedne głowy jak najgłębiej w ramiona licząc,  że fryzjer coś przeoczy. Nie, nie przeoczył. Wygalał wszystko dokładnie co do włoska. Za swoje osiem złotych zostałeś przycięty jak do wojskowego poboru.  Kiedy przybyło nam parę lat zaczęliśmy  zbierać się na odwagę i negocjować. Przybierając jak najbardziej poważną minię ,wyrzucaliśmy z siebie :
- Nisko na kancik poproszę.
- Na kancik – zapowietrzał się fryzjer –Na kancik, a potem ojciec poprawiać każe . A ja za darmo serwis robił będę .
 I ścinał Pan Spyra ile wlezie, żeby nie daj Boże nie musiał potem poprawiać.  Sam na własnej skórze,  a może na własnej głowie przekonałem się jak wygląda taki darmowy serwis. Udało  mi się namówić  fryzjera do litość nad moją głową. Siedziałem  na fotelu  i radość rozpierała mi płuca,  bo oto ojciec kupił mi pierwszy magnetofon ZK-145 i  komplet szpul.  Zaraz od fryzjera miałem udać się do biura i odebrać to cudo.  Jak na skrzydłach popędziłem od fryzjera do ojca.  Stary omiótł spojrzeniem moją głowę i powiedział :
 - Za długie , do poprawki.
  A ja nie potrafiłem mu odmówić.  Po pierwsze nie było to kiedyś w zwyczaju , dyskutować  z rodzicami, a po drugie ten magnetofon, pierwszy na  naszej klatce .  Cały czerwony siadłem powtórnie na fotelu i pochlipując z cicha wyszeptałem :
- Do poprawki.
Szefo  nabrał powietrza w płuca i triumfował .
- A nie mówiłem, że się ojcu nie spodoba, ale nie ty się uparłeś a teraz ja poprawiać muszę. Wygadywał  tak  skracając mi włosy raz, a potem dla pewności jeszcze  raz .  Świadkiem mojego pohańbienia był cały zakład fryzjerski.   Tego dnia nikt z moich rówieśników  nie  mógł liczyć na  „nisko na kancik „  Gorzej miał chyba tylko jeden chłopak,  który razem z dwoma innym postanowił ogolić się u fryzjera. Fryzjer posadził ich na fotelach, namydlił im twarze, wyostrzył  brzytwy na mocnym skórzanym pasie i ogolił dwóch.  Po tym zabiegu fryzjer zapalił, papierosa , stanął w otwartych drzwiach zakładu i patrzył w dal zaciągając się niedbale . Trzeci najmłodszy  siedzący z pianą na twarzy  odczekał  chwilkę i w końcu spytał:
- Na co Pan czeka?
- Aż  Panu urośnie zarost .
Młody zerwał się z fotela . Białą ścierą, którą  miał zawiązaną  wokół  szyi wytarł twarz , a następnie wybiegł z zakładu . Reszta miała zabawę.
Tak to fryzjerzy, panowie życia i śmierci oraz naszych głów pastwili się nad nami.  A potem przyszły czasy sprawiedliwości i długich włosów. I nie musiałem już prosić się fryzjera, przestałem po prostu do niego chodzić. Włosy coraz dłuższe, a przedziałek powędrował z boku na środek głowy. Nie podobało mi się, że włosy nie spadały mi na ramiona , tylko gęste i lekko skręcone, strzelały na wszystkie strony. Wyglądałem jak Jimi Hendrix.  Żona i dziecko, które pojawiło się tak jakoś szybko, wnieśli w moje życie ład nie tylko w kwestii fryzury. Od tego czasu jednak czesałem się tak samo, na bok, równo, staranie. I tak przez trzydzieści prawie lat.  W końcu żona postanowiła  zmienić  moją fryzurę,  którą potrafiłem wymodelować sobie nawet o północy i bez lustra. Przedziałek zawsze jak od linijki, robił się już sam.  Ze trzy lata temu Anna zmieniła fryzurę .  Szczotka do kibla  -  tak nazwała ją kiedyś koleżanka mojej teściowej, ja wolę określenie na Ewę Błaszczyk.  Modelowanie włosów palcami i mierzwienie  fryzury w dowolnym kierunku były tak praktyczne, że żona postanowiła  zafundować mi odrobinę tego praktycznego luksusu. Zaprowadziła mnie do swojej fryzjerki,  a ja poszedłem na całość.  W efekcie powstał elegancki nieład.  Pewnie był bym u  Pani Basi dwa razy, pierwszy i ostatni, ale to szalenie miła,  a przy tym efektowna osoba.  Z jej atrybutów w pełni zdaje sobie sprawę moja żona, ponieważ od tego czasu do fryzjera chodzimy razem, ona pod pozorem piórkowania włosów. W zasadzie dobrze robi .  Swoje trzeba mieć na oku.
Staję  codziennie przed lustrem i stawiam te swoje włosy .  Ja tradycjonalista,  unikający lakierów,  żeli i tym podobnych wynalazków. Miłośnik tradycyjnej estetyki i symetrii.  Chociaż  jak mi to powiedział mój brat :
 - Symetria jest estetyką idiotów.
 - Trudno.
I chociaż  już trzeci raz Basia  wysłała mój przedziałek na emeryturę, ja  dostrzegam jak się tworzy. I gdy tylko włosy stają się trochę dłuższe pozwalam mu na zaistnienie. W końcu byliśmy ze sobą ponad czterdzieści pięć lat.  Pani Basia patrzy na moją głowę przed zabiegiem i mówi :
-  Ale ten przedziałek  uparty.
Nie wiem czy tylko on.    
   
Antoni Relski
17 komentarzy
06 lipca 2009
Dzisiaj po obiedzie zasiadłem nad kawałkiem  aromatycznego i bardzo słodkiego arbuza. Zjadłem go na deser, chociaż schłodzonego melona zgodnie z francuską tradycją traktuję   jako przystawkę. Za każdym razem, kiedy zasiadam przed tą czerwoną masą, upstrzoną czarnymi pestkami przypominam sobie pewną pouczającą historię. Znajomy  mój  a także wielu innych osób, to człowiek gołębiego serca, biznesmen z sercem na dłoni.  Nie od dziś natomiast wiadomo, że tam gdzie ma się miękkie serce,  twardą dupę mieć trzeba. Jerzy  bo to o nim jest  ten post, postanowił zrobić interes życia. W trakcie  udanej wizyty  w Grecji zamówił  wagon pełen arbuzów. Wiadomo arbuzy towar egzotyczny, w Polsce  dojrzewający kiepsko. Pomysł był taki:  Jurek sprzedaje pierwsze arbuzy w pierwszych wysokich cenach, przebicie  duże kilogramów wiele, marża wysoka. Przed oczami  Jurka filuternie migały cztery kółka z atrapy nowego Audi, który to model  sobie wypatrzył  w miejscowym salonie . Pieniądze za arbuzy wysłane,  Audi na wyciągnięcie ręki. Być może z powodu braku znajomości  greckiego języka lub greckiej mentalności, w zapowiadanym terminie wagon nie dotarł do Punktu B. Ba nie wyjechał nawet z Punktu A. Telefony, pisma, faksy,  mętnie  tłumaczyły zaistniałą sytuację. W tak zwanym międzyczasie  do kraju dotarły arbuzy  węgierskie, trochę gorsze ale za to  znacznie tańsze.  A lato tego roku było upalne więc i arbuzy udały się znakomicie.  Stoły handlujących uginały się pod ich ciężarem.  Kiedy już pierwsze pragnienia kupujących zostały  spełnione, a potem jeszcze raz spełnione, ciszę domu Jerzego przerwał telefon z kolei. Okazało się że  na granicy stoi wagon czekający na oclenie, pełen słodziutkich dojrzałych w pełni arbuzów  z greckich pól. Jerzy rzucił się do auta i już po kilku godzinach cieszył się ogromem dobra, które od tej chwili było jego własnością.   Tu zaczęły się schody. Hurtownie i sklepy zepsute już były  niską ceną węgierskich arbuzów  i nie chciały słyszeć o tej proponowanej przez Jurka. Owszem greckie arbuzy czemu nie, ale cena ma być węgierska!  Ponieważ z tytułu przetrzymywania wagonu zaczęło bić tak zwane  osiowe czyli kara za przetrzymywanie wagonu, trzeba było wynająć jakieś pomieszczenie. Przydatny  okazał się magazyn likwidowanej właśnie  gminnej spółdzielni,  gdzie przewieziono cały ładunek. Od tek chwili rozpoczął się prawdziwy wyścig z czasem . Arbuzy dojrzewały w błyskawicznym tempie, a wobec miernego zainteresowania sklepami Jurek   rozpoczął akcję  przekazywania  owoców okolicznym domom dziecka. Pierwsza akcja, druga akcja. Gołębie serce Jurka cieszyło się na myśl, że pomimo własnych problemów, za jego sprawą  znajdzie się ktoś  kto będzie radosny.  Do chwili, gdy załatwiając jakieś dokumenty  po raz kolejny wychodził z budynku sierocińca.  Jakiś młokos wskazał go wyciągniętą ręką i powiedział do drugiego:
-  zobacz Rysiek, Arbuz idzie.
Kolejnym etapem na drodze odzyskania równowagi chociażby psychicznej, było wywiezienie pozostałej ilość  sfermentowanego towaru na wysypisko. Zamówił ciężarówki z MPO i podszedł pod drzwi magazynowe, aby je otworzyć.  Ze środka dobiegał jednak szum,  jak w jakimś gigantycznym ulu. Uchylenie drzwi spotęgowało tylko ten piekielny jazgot. Okazało się że wszystkie latające owady z promienia dwudziestu kilometrów zwiedziały się w jakiś  tajemniczy sposób o szwedzkim stole w GS-ie i napychając  się do syta bzykały radośnie. Kierowcy samochodów uciekli w popłochu i powrócili dopiero wtedy,  gdy oddziały Straży Pożarnej wespół z kimś tam jeszcze przeprowadziły akcję opylania magazynu. Pół dnia wywożono cuchnący już towar na wysypisko. Dezynfekcja magazynu zakończyła dzieło. Wracał więc do domu Jerzy tego popołudnia, nie spiesznie,  wyjątkowo na piechotę.  Z wolna przeszedł pod salon  Audi. W dali majaczył upatrzony model,  ale cztery srebrne kółeczka  zachodzące na siebie  w kształt logo, w tym dniu były nad wyraz odległe i mgliste.  Nie wiedział kiedy wszedł do domu i zasiadł  przy kuchennym stole ze spuszczoną  głową.  W  kuchni pojawiła się matka. I już od progu zaczęła :
 - Jurku taki ostatnio chodzisz zagoniony  a powinieneś racjonalnie się odżywiać . Na szczęście pomyślałam o Tobie spójrz co kupiłam.  
Na środku stołu na kolorowym półmisku, uśmiechała się do niego złowieszczo ćwiartka  arbuza .
- Kupiłam ten grecki – dodała.


Antoni Relski
37 komentarzy
04 lipca 2009
Są takie dni w tygodniu,  kiedy masz dość wszystkiego i czekasz tylko końca. Końca dnia oczywiście.  Zmierzchu, kiedy krwista kula słońca skryje się za horyzont, a wstępujący na nieboskłon księżyc wypuści demony nocy. W tej  atmosferze codziennej metamorfozy lubię zasiąść przed domem ze szklaneczką piwa .Uwielbiam bezmyślnie gapić się na to cykliczne umieranie słońca, będąc jednocześnie pewien, jego również cyklicznego zmartwychwstania . Oczywiście  może to być również kieliszek wina. Trunek jest dowolny, niezmienne jest oczarowanie zachodzącym słońcem.  Ja preferuję  naturalną metodę  mierzenia czasu, żona ustawiła w swojej komórce  sygnał na osiemnastą trzydzieści, czas przyjmowania leków. Codziennie więc po uciszeniu  alarmu słyszę sentencję  o przemijaniu  dnia i życia. Tak przyzwyczaiłem się do tego sygnału, że bez dzwonka trudno uwierzyć we wskazania elektronicznego zegarka. W  okresie pobytu na wsi piwo pobieram z kamiennej piwniczki, gdzie panuje  właściwa temperatura jego przechowywania. W mieście muszę radzić sobie inaczej. Ogródek osiedlowego  pubu,  miejsce zielone i wyciszone. Daje namiastkę  dzikiego krajobrazu, a przez szpary w winorośli dostrzec można pojedyncze promienie zachodzącego słońca. Dodatkowo nowoczesne pipy,  czyli urządzenia do dystrybucji fachowo schładzają  złocisty trunek. Jest więc czas i miejsce, potrzebne towarzystwo. Ponieważ piwo traktuję  jako napój towarzyski, nie zasiadam do niego sam. To taka mała fobia, chroniąca jak mi się wydaje przed uzależnieniem. Czasem jest to sąsiad, czasami żona, a nawet dzieci. W końcu  po coś ponosiłem koszty wychowawcze.  Z takiego piwa z potomkiem płyną korzyści dla obu stron.  Ja mam poczucie zasypywania barier  międzypokoleniowych,  a młody   kufel dobrze schłodzonego piwa za free.   Nie wszystko jednak w życiu jest takie proste jak nasze plany. Nie wszyscy też kierują się zasadami obustronnej korzyści.
Wpadłem wczoraj do domu, po ogłupiającej nasiadówce,  w czasie po alarmie dzwonkowym mojej żony.  Zaniedbując zupełnie wysłuchania  sentencji o przemijaniu dnia, od razu udałem się do pokoju pierworodnego i aby propozycja nie wydała się prostacka  zacząłem od cytatu:

Ruszaj się, Bruno, idziemy na piwo;
Niechybnie brakuje tam nas!
Od stania w miejscu niejeden już zginął,
Niejeden zginał już kwiat! …
Młody podniósł ciężki wzrok znad komputerowego monitora popatrzył na mnie zdziwionym wzrokiem  i powtórzył pytanie, jak gdyby chciał zyskać na czasie w udzielaniu odpowiedzi.
- Na piwo mówisz ? Na piwo?
- Na  piwo, no może na dwa. Przymknij na chwilę pokrywę laptopa, toczy się życie i przemija!   

Nie omami nas forsa
ni sławy pusty dźwięk!
Inną ścigamy postać:
Realnej zjawy tren!

Cytowałem dalej Stachurę  mając nadzieję, że przemówi do niego tak,  jak przemawiał kiedyś do mnie
- Wiesz ja jeszcze muszę opracować jedno uzasadnienie, a poza tym rano idę do pracy  -  licząc  na moje zniechęcenie, mówił powoli starszy.
 - Nie, zdecydowanie nie – podsumował.
 Wróciłem niepocieszony do drugiego pokoju.  I co teraz ?  Czy to już pora, kiedy umierać przyjdzie ?
Ale zaraz  odpowiedziałem sobie  cytatem ze Stachury zamykającym  wiersz,  chociaż  podejrzewam, że niektórzy  rwać będą  sobie włosy z głowy na taką interpretację  :

Nie zdechniemy tak szybko,
Jak sobie roi śmierć!
Ziemia dla nas za płytka,
Fruniemy w górę gdzieś!

I stała się rzecz niesłychana, ponieważ zaraz po tej filozoficznej recytacji  wszedł młody i powiedział :  - Wiesz przemyślałem to, idziemy na piwo.
I wypiliśmy po piwie,  nawet po drugim i było miło.

Za Twoje zdrowie Bruno, tam .



Antoni Relski
17 komentarzy
02 lipca 2009
W dyplomacji  mamy do czynienia z pewnymi standardowymi  zachowaniami  ogólnie nazwanymi procedurami, lub protokołem dyplomatycznym. Wiemy więc  kto za kim podąża w  trakcie powitania sztandaru kompanii honorowej na lotnisku, a także co podać na obiad  przedstawicielowi np. muzułmańskiej społeczności. Jakim widelcem  zjeść a w którym kieliszku wypić.  Jak nazwać dokument  i  jaka ranga wita jaką rangę na szczytach i rautach. Osoby posiadające wewnętrzną kindersztubę mają o wiele łatwiej, ale świat stoi otworem dla ludzi otwartych na wiedzę. Teraz jest już może łatwiej ponieważ pomimo ogólnego rozluźnienia, rzekłbym nawet schamienia obyczajów, zewsząd płyną do nas informację co wypada,  a co pod żądnym pozorem nie. Dzięki prezesowi  Ochuckiemu   a w zasadzie jego sobowtórowi  z Misia dowiedzieliśmy się co to jest  ekstradycja  i tradycja .  Reszta to proces który trwa latami. Nie mieli tego czasu  ministrowie pierwszych powojennych rządów, towarzysze sekretarze, ta nasza nowa elita, która wprost z lasów kabackich ruszyła na salony. Wyszło to na jaw w trakcie  jednego ze spotkań zorganizowanego w  nie rozszabrowanym do końca pałacu  Lubomirskich czy Zamojskich.  Zebrano  na tę okoliczność zastawę  i służbę która przed wojną podawała do stołu. Kiedy notable naszej najjaśniejszej ludowej zasiedli za stołami wniesiono  dania.
Co to?  - spytał z zaciekawieniem  jeden z towarzyszy. 
Krokiety  - poinformował  dyskretnie służący, pośród rodowych sreber  wypolerowanych na tę okazję
Krokiety do barszczu -  poprawił się  natychmiast.
A to świetnie –  podsumował towarzysz  -  po ile na ryj?
Na taką konwersację wykrzywiły się buławy z rodzinnego herbu na srebrach,  nawet służący z przedwojennych czworaków był zbulwersowany.
Teraz   pieprzna odzywka, a nawet nawiązanie do tematów łóżkowych czy płciowych jest na porządku dziennym, świadczy o wyluzowaniu i bezpruderyjności, która znalazła sobie miejsce w katalogu zalet. Dyskusje przy stole zmieniają się, sztućce talerze też. Czy znaczy to że  powinny przestać obowiązywać również zasady. Chociażby zasada wzajemności?
Zasada wzajemności  -  ja tobie ty mnie. Ja zaprosiłem Ciebie  na imprezę, ty w jakimś przewidywalnym terminie zaprosisz mnie. Ja pamiętałem o Twoich imieninach, Ty nie zapomnisz o moich.
Od kilku lat wymienialiśmy się tymi wizytami ze znajomymi. Znajomość wynikała z sąsiedztwa i wzajemnej użyteczności. Znajoma dowcipna co mi odpowiadało, surowa w ocenie  działań bliźnich, co mnie bawiło mniej, ponieważ mój poziom wyrozumiałości jest większy. Spotykaliśmy się regularnie z okazji imienin i mniej oficjalnie na  piwie.
Aż w końcu przyszedł rok, kiedy  znajomi nie odezwali się w dniu naszego święta. Tutaj dla wyjaśnienia : imieniny z żoną obchodzimy dzień po dniu, tak więc obowiązek imieninowy znajomych dotyczy tylko jednej imprezy w roku. Jakoś tak po miesiącu  spotkałem ich na ulicy, zreflektowali się i przyznali do zapomnienia, szybkie życzenia i do widzenia.  Chociaż zaproponowaliśmy że dostosujemy nasz czas do  ich grafików, zaproszenie na  bańkę  zawisło w próżni. Rok znów zmienił numer.  Ponieważ do  cudzych rocznic podchodzę znacznie poważniej niż do swoich, gdy nadeszły sąsiedzkie  dni,  nie pomni zeszłorocznych doświadczeń, zadzwoniliśmy z życzeniami. Obowiązkowo musicie być stwierdzili sąsiedzi - byliśmy.  A potem powtórka z historii no może bez happy endu.  Nie było nawet słowa o zapomnieniu, życzeń też nie. Od tego czasu ograniczyliśmy  się  do telefonicznych życzeń. Ja jemu, żona jej. W końcu gdy spotykamy się na ulicy w dalszym ciągu bardzo miło ze sobą rozmawiamy. Wymieniamy dowcipy i służymy sobie pomocą. Uważam że  powiedzieć  dwa miłe słowa z okazji imienin nie zaszkodzi.  Ponieważ telefony okazały się w jedną stronę,  w  tym roku powiedziałem dość. Zostałem  w domu nie zadzwoniłem. W dyplomacji to się nazywa zasada wzajemności. A tu sąsiedzi deczko skrzywieni z wyrzutem: dlaczego was nie było?   I wyglądali  tak jakby chcieli skorzystać z zasady ekstradycji . Czyli usunąć nas  z listy swoich znajomych. Ale nie dam się tak łatwo nastraszyć. Nie te lata  i jak to się mówi dosyć dyplomacji na kolanach.
Antoni Relski
18 komentarzy

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz